Fragment książki

5 minut czytania

Mokradła były smętne i upiorne. Cuchnące trupem bagno plugastwa, rozlewające się po widnokrąg. Wzniesiony pośrodku na wbitych w dno dębowych palach gandyjski lauks, otoczony wysokim częstokołem, zdobnym czaszkami dzików i turów, prezentował się jednak okazale, zdawał się groźny i niedostępny.

Andaj stąpał cicho, nawet jak na Boranina, podkradając się wraz z drużyną do niewielkiej strażnicy na skraju suchszego lasu, stojącej obok ogrodzonego pastwiska i ujeżdżalni turów. Leśni łowcy przenikali gęstwinę jak zjawy, nie zdradzał ich szelest listowia ni trzask ułamanej gałązki.

Na szczycie drewnianej wieżyczki siedział tylko jeden wartownik, odwrócony tyłem do kniei, tępo wpatrzony w łunę ognisk buchającą znad palisady dworzyszcza i zasłuchany w dochodzące stamtąd odgłosy hucznej zabawy. Pewnie przeklinał w duchu wszystkich bogów, że akurat jemu przypadła tej nocy stróża i musi tkwić tu samotnie, podczas gdy jego druhowie weselą się na obrzędzie, objadając się mięsiwem i upijając kobylim mlekiem z dodatkiem krwi bydlęcej, szybko uderzającym do głowy trunkiem, zwanym aswinan-dadan.

Atakujący byli o krok i brali już na cel niefortunnego wartownika, gdy nagły, niespodziewany hałas od strony lauksu zniweczył ich wysiłki, by dokonać dzieła po cichu. W pobliżu głównego pomostu wiodącego do głównej, zawartej na trzy spusty bramy, rozległ się przeraźliwy rumor, jakby o drewniane bale walnął wór pełen żelastwa, potem donośny plusk. Towarzyszyła temu wiązanka soczystych przekleństw, z których „siwa szpara” i „rzyć zarąbana” należały do najłagodniejszych. Senny dotychczas strażnik poderwał się, sprężył, oprzytomniał i rozejrzał bystro dokoła.

– Hej, kto tu?! – wrzasnął celując w mrok oszczepem. – Podaj zew!

– Ja ci dam zew, sucza twoja mać! – huknął w odpowiedzi skrzekliwy bas. – Nie poznajesz swego druha, Nameda? Przyniosłem trochę mleka wściekłej kobyłki, co by ci się nie cniło samemu – tłumaczył niezbyt przekonująco, wyraźnie zmyślając na poczekaniu.

– Łżesz! – odparł strażnik. – Nie znam żadnego Nameda!

Cisnął na oślep dzidą, wywołując kolejną salwę bluzgów, za czym sięgnął po róg u pasa, chcąc otrąbić trwogę. Nim jednak zdążył unieść go do ust, krtań przeszyła mu zielona strzała z białym pierzyskiem. Bez jęku zachwiał się, pochylił w przód i zleciał z wieżyczki na murawę, padając u stóp Andaja. Wytrzeszczone bólem i zdumieniem oczy wciąż jakby starały przebić się czyhającą wokół ciemność.

Łucznik nie zawracał sobie nim więcej głowy, czym prędzej pobiegł bowiem ratować z błotnej topieli klnącego wciąż na czym świat stoi skrzata.

– Niech to Perun strzeli! – mamrotał gniewnie Iglak, gramoląc się niezdarnie z pomocą przyjaciela. – Żeby się tak paskudnie wywalić w ostatniej chwili! Do tej pory szło wszystko dobrze. Przemykałem się niepostrzeżenie między tymi świńskimi ryjami. Są tak uchlani, że najwyżej ktoś uznał mnie za pijacki omam. Nie tak łatwo zresztą wypatrzyć skrzaciego zwiadowcę – dodał chełpliwie.

Andaj uśmiechnął się tylko z pobłażaniem na te słowa, wiedząc, że niedostrzegalne i bezdźwięczne poruszanie się po nieznanym terenie raczej nie jest domeną skrzatów. Nawet w swym zaklętym mateczniku mogli być widoczni i słyszalni dla Boranina. W tym wszakże przypadku niepokaźny wzrost i wrodzony spryt działały na korzyść Iglaka.

– Najważniejsze, że wróciłeś cały i zdrowy – mruknął, starając się wpłynąć kojąco na rozsierdzonego karzełka. – Trochę tylko ubłocony i poobijany – dorzucił z krzywym uśmiechem. – Dola ci sprzyjała.

– Chędożyć Dolę! – warknął Iglak. – Przynajmniej zrobiłem, o co prosiłeś i spłaciłem swój dług z nawiązką, przyjacielu – dodał po chwili z przekonaniem, rzeczywiście się uspokajając. – Dalej musicie radzić sobie sami.

– I tak zrobimy – rzekł Andaj, szczerząc zęby w uśmiechu. – Dzięki i do zobaczenia, gine. Niech prowadzą cię duchy lasu.

Gdy skrzat przepadł w mrocznym borze, kriwe Boran wyszarpnął strzałę z gardła strażnika. Pomazał okrwawionym grotem wargi i przekazał go innym wojom, którzy naznaczyli lica szkarłatną pieczęcią. W ten sposób wszystkich zbratała pierwsza przelana krew, dając dzielność i pomyślność w czekającej ich walce.

Cicho, jak upiory ruszyli w stronę lauksu, przeskakując kanały nabrzmiałe błotem i ruchem. Przed ukąszeniami żądlaków chroniła ich wtarta w ciała maść sporządzona przez Boranę. Zwisające nisko jęzory brudnoszarej mgły wiły się po powierzchni i łatwo się można było pogubić w wiodącym przez bagna labiryncie dębowych pali. Prowadzący drużynę Andaj poruszał się jednak celnie i nieubłaganie jak nóż skrytobójcy. Nie zostawiali za sobą żadnych śladów, poza ciałami kolejnych strażników.

Czarny byk padł, spryskując juchą głaz ofiarny, wydając jedynie głośny świst z rozciętej krtani. Grzebnął płytko przednimi kopytami i znieruchomiał. Wówczas, na skinienie zakapturzonego kapłana, niewolnice poczęły zbierać spływającą obficie posokę do małych czarek, a następnie przelewać ją do kociołków z gotującym się na wolnym ogniu kobylim mlekiem. Wojownicy jak jeden mąż wydali radosny okrzyk, uderzając toporami i sulicami o tarcze.

– Weselmy się i radujmy – zaskrzeczał wij – na chwałę Korgsa!

Gandowie nie kazali sobie tego dwa razy powtarzać. Cielsko tura nadziano na rożen, a rozradowani wojowie otoczyli je gwarnym korowodem, nieskładnie rycząc bojowe pieśni, wywrzaskując przechwałki do ucha towarzyszy i niezdarnie obłapiając usługujące dziewki. Należało powitać czas siaktrap wesołą zabawą, by łatwiej przyszło przetrwać nadchodzące złe dni.

Turon pierwszy zaczerpnął pełny róg oszałamiającego napoju i ulawszy nieco na ziemię dla bóstwa, wypił duszkiem do dna, przekazując następnie znów napełniony najbliżej stojącemu druhowi. Tak rozpoczęła się wielka pijatyka połączona z obżarstwem, gdy mięso się już dopiekło.

Kunigas nie mieszał się dalej z pospolitymi wojami. Mając róg ciągle napełniany przez usłużną i czujną służebną, która niedawno dostąpiła zaszczytu dzielenia z nim łoża, przysiadł na progu świątyni, gwarząc od niechcenia z siedzącym w cienistej głębi kapturnikiem.

Za czasów jego ojca, Niedamira, był tutaj zwykły namus, czyli niewielki „domek”, gdzie na palenisku zawsze tlił się ogień i składano tamże w ofierze koguta i kurę z jednego lęgu dla domowego bóstwa Żempatisa, opiekującego się danym dworzyszczem, gdyż każdy lauks miał własnego patrona. Odkąd jednak, za sprawą nowego kunigasa i jego niezwykłego mentora, Gandowie zaczęli czcić okrutnego, Jednookiego Korgsa i składać ofiary z byków, skromne sanktuarium rozrosło się i zmieniło charakter. Teraz była to Świątynia Ognia, Wody i Kości zbudowana z błota, chrustu i czaszek zabitych wrogów. Turon spoglądał z dumą na swoje dzieło oczami załzawionymi od dymu ognisk.

Każdy lauks wyposażony był w specjalną suszarnię do przechowywania zboża, zwaną jauge. Długi drewniany budynek z wrotami i klepiskiem na jednym szczycie, z idącymi wzdłuż bocznych ścian żerdziami, na których rozwieszano przywiezione z pola świeżo zżęte snopy. W drugim końcu znajdowało się kamienny piec i otwór do wietrzenia w szczytowej ścianie, wychodzącej na zewnątrz gospodarstwa. Tą właśnie dziurą przedostał się do środka dzielny skrzat. Najpierw ogłuszył ciosem młota pilnującą ognia staruchę, potem poszerzył otwór toporkiem na tyle, by mógł się prześliznąć przezeń szczupły, gibki Boranin. Znalezienie się wewnątrz nie zajęło więc łowcom dużo czasu. Ich wrażliwe nozdrza natychmiast wyczuły charakterystyczną woń oleju ziemnego, którym Iglak sumiennie pozalewał zapasy zboża oraz cztery kąty szopy. Wystarczyła jedna iskra, by cała suszarnia stanęła w ogniu.

Poczynając dzieło zniszczenia, Boranie wymknęli się przednimi wrotami i wspięli się po ścianach okolicznych domostw. Przeskakując ze zręcznością wiewiórek po trzcinowych dachach, znaleźli się wkrótce nad świątynnym dziedzińcem i bawiącymi na nim Gandami, których osaczyli z trzech stron.

Turon pierwszy dostrzegł zagrożenie: gęsty dym wzbijający się z miejsca, w którym nie powinno go być i majaczące w cieniu dachów, przyczajone zielono-brązowe sylwetki, naciągające cięciwy łuków…

– Do broni, krowie syny! – wrzasnął wódz, chwytając topór. – Z góry nadchodzi śmierć!

W tym momencie na kłębiącą się przed sanktuarium czeredę spadł deszcz strzał, siejąc spustoszenie w gęsto zbitej ciżbie, raniąc i zabijając. Kunigas nie musiał dłużej wzywać nikogo do boju, Gandowie byli wszak doświadczonymi wojownikami. Po krótkim jak oddech zaskoczeniu, zdolni do walki błyskawicznie porwali za leżący pod ręką oręż i utworzyli osłonę z tarcz. Wtedy Boranie skoczyli na nich z góry jak wiedziony wspólną myślą rój niebezpiecznie szybkich, mięsożernych owadów. Biegnąc po daszku z tarcz, wyszukiwali luki i słabe punkty w obronie przeciwnika. W ciasnej, otoczonej zewsząd balami drewna przestrzeni rozpoczął się zaciekły bój na śmierć i życie.

Smukli i szybcy Boranie zdawali się wirować w opętańczym, zabójczym tańcu. Nurzali się w szeregach wroga jak świetni pływacy, bez reszty pławiąc się w zabijaniu. Przedzierali się przez najeżoną żelastwem ścianę skaitan z morderczą skutecznością i precyzją, celując w rozcięcia grubych kaftanów, gardła i oczy. Każde pchnięcie szukało ofiary i podążało za nią, aż w końcu ostrza linarów i ręce po łokcie ubroczyły się krwią.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...