Kolejna smolista noc, kolejna recenzja do napisania. Tylko tym razem jest chłodniej. Deszcz bębni o blachę za oknem, jakby kpił sobie z mojego bębnienia o wysłużone klawisze. Drań, rzucam w myślach, strzepując popiół z wyimaginowanego papierosa (rzuciłem) do kubeczka na długopisy (bo przecież nie do herbaty). Biorę zimny łyk, zimny jak serce Miasta Grzechu...
Zekranizować komiks? To dla Hollywood, wbrew temu, co może się wydawać, nigdy nie było nic niezwykłego. Ale przenieść powieść graficzną strona po stronie, plansza po planszy z papieru na srebrny ekran? To pomysł tak odważny, jak i szalony – szczególnie, jeśli ilustracje, które mają ożyć na taśmie, to czarno-białe, wyostrzone do skrajności scenerie najpodlejszego z komiksowych miast. Nie takie rzeczy się jednak robiło, rzekli Robert Rodriguez ("Od zmierzchu do świtu", "Desperado") z Frankiem Millerem, i przenieśli na celuloid "Miasto Grzechu" oraz, co ważniejsze, dokonali tego niemal z religijnym oddaniem. Ale czy idealna ekranizacja świetnej powieści graficznej przekłada się na idealny film?
Wizualnie "Sin City" potrafi oczarować, szczególnie jeśli dzieli się miłość twórców do "le film noir". Zapożyczone z czarnego kryminału niezbędne elementy: nocne ulice miast, gotyckie budynki, deszcz, twardzi mężczyźni i niebezpieczne kobiety zostały tu podkręcone do maksimum i w monochromatycznej stylistyce prezentują się świetnie. Pomiędzy czernią a bielą Miller oszczędnie wplata żółcie, czerwienie i błękity, podkreślając tylko te najistotniejsze barwy i umiejętnie podtrzymując dynamizm kolejnych scen. Lubię myśleć o "Sin City" bardziej jako o animacji, niż o filmie aktorskim (całość, po prawdzie, przypomina owoc gorącego romansu między obiema Muzami), łatwiej wtedy przełknąć szarpany gdzieniegdzie montaż i przesadzone kadrowanie. To, co zostaje, to ożywione plansze, które zapadły mi w pamięć na długo po premierze. No i oczywiście, gdzie "czarna" stylistyka, tam przemoc i seks – jedyne dla mnie, nieco chybione strzały w oprawie audiowizualnej "Sin City". Oba elementy zdają się tkwić w niezręcznym miejscu między efektywną powściągliwością a pełnym wykorzystaniem komiksowej stylistyki; na entuzjastach nie zrobi wrażenia, niechętnych znudzi.
W "Sin City" mamy do czynienia z trzema (i jedną króciutką – w gościnnej reżyserii samego Tarantino) narracyjnie przeplatającymi się i luźno powiązanymi historiami. W pierwszej twardy gliniarz Hartigan (Bruce Willis) stara się ochronić porwaną dziewczynkę przed wysoko postawionym zboczeńcem, w drugiej zabijaka Marv (Mickey Rourke) rusza tropem morderców nieznajomej, z którą spędził noc życia, trzecia opowiada o uciekinierze spod prawa Dwight’cie (Clive Owen), pakującym się w paskudny interes powiązany z pewnym damskim bokserem i całą dzielnicą czerwonych latarni. Wszystkie łączy nie tylko podobny motyw fabularny, ale i sposób narracji – w każdej z nich głos głównego bohatera towarzyszy nam przy niemal każdej scenie. Jednak zabieg, który jeszcze bardziej miał wtopić nas w klimat czarnego kryminału, potrafi ten klimat zaburzyć. O ile w komiksie dopełnianie narracją "z offu" każdej planszy wypada naturalnie, w filmie dochodzi do przesytu treści. "Show, don’t tell", mówi złota zasada kina i jej nagminne łamanie to zdecydowanie jeden z grzeszków "Sin City".
Z drugiej strony, jest to jedna z tych bolączek, które kupuje się z dobrodziejstwem inwentarza. Podobnie jak fabuły, które, nie oszukujmy się, do najmądrzejszych i najoryginalniejszych nie należą i więcej w niej dziur niż w polepionej plastrami facjacie Marva. Nie szukajcie tu głębokich puent ani nawet sprytnych zwrotów akcji. Nie szukajcie dobrego aktorstwa – postacie mają dobrą prezencję (Mickey Rourke!) i niewiele do zagrania, ale to w większości wypadków wystarcza. Nie szukajcie tu wreszcie nawet pełnoprawnego filmu noir – "Sin City" to niemal pastisz gatunku, gdzie z wszystkich odcieni szarości pozostała tylko czerń i biel.
Ale to nie oznacza, że dzieła Millera i Rodrigueza zobaczyć nie warto. W zalewie efektywnych filmów bez wyrazu, "Miasto Grzechu" to wciąż robiący wrażenie, wizualny smakołyk, który świetnie się ogląda. Jeśli nie przeszkadza wam wizja czarnego filmu w wersji pop, lepiej nie mogliście trafić.
Komentarze
Niezaprzeczalnie bardzo ważna cegiełka w historii kinematografii
8/10
8,5/10
Dodaj komentarz