Fragment książki

12 minut czytania

Prolog

Pamiętam swoje narodziny.

Właściwie, pamiętam czas przed nimi. Nie było w nim świat­ła, tylko muzyka – trzeszczenie stawów, szmer krwi, kołyszące do snu bicie serca, bogata symfonia trawienia. Otaczał mnie dźwięk i byłam bezpieczna.

Później mój świat pękł i zostałam wyrzucona w zimną, cichą jasność. Próbowałam wypełnić pustkę swoimi krzykami, ale przestrzeń była olbrzymia. Wściekałam się, lecz nie było drogi powrotu.

Więcej nie pamiętam. Byłam w końcu noworodkiem, choć szczególnym. Krew i panika niewiele dla mnie znaczyły. Nie przypominam sobie przerażonej położnej, płaczu ojca ani błogosławieństwa księdza nad duszą mojej matki.

Matka pozostawiła mi skomplikowane i uciążliwe dziedzictwo. Ojciec ukrywał potworne szczegóły przed wszystkimi, łącznie ze mną. Zabrał mnie ze sobą z powrotem do Lavondaville, stolicy Goreddu, i znów podjął porzuconą praktykę adwokacką. Wymyślił sobie również bardziej akceptowalną zmarłą żonę, uroczą prowincjuszkę imieniem Amaline Ducanahan. Wierzyłam w nią tak, jak niektórzy wierzą w raj.

Byłam trudnym niemowlęciem, nie chciałam ssać, jeśli mamka nie śpiewała idealnie czysto.

– To ma doskonały słuch – zauważył Orma, wysoki, kanciasty znajomy ojca, który często zaglądał do nas w owym czasie.

Orma mówił o mnie per „to”, jakbym była zwierzęciem. Mnie przyciągała jego wyniosłość, w taki sposób, w jaki koty ciągną w stronę ludzi, którzy woleliby raczej uniknąć ich towarzystwa. Orma był nadnaturalnie spokojny, kiedy spoglądał na mnie, pozwalał jedynie, by na jego twarzy pojawiała się niejaka konsternacja, jakby nie umiał sobie wyobrazić, skąd się wzięłam i dlaczego nie rozpłynęłam się w powietrzu.

Pewnego wiosennego ranka towarzyszył nam do katedry. Mocny wiatr od strony gór szarpał welonem mojej niańki i pozbawiał promienie słońca ciepła. Ojciec poprowadził nas dłuższą drogą, obok targu rybnego i przez Wilczy Most, aby ominąć radosną procesję z okazji uroczystości świętej Festiny. Niósł stertę pergaminów i porfiriańską skrzynkę na zwoje, nie chciał bowiem marnować czasu, który mógłby poświęcić pracy nad kolejną sprawą. Niosła mnie niańka w czepku, obok zaś kroczył energicznie Orma, trzymając pod pachą nasz psałterz.

Kapłan uniósł brew, kiedy zobaczył, że nie jestem noworodkiem, lecz mam prawie sześć miesięcy i zostałam przywieziona aż z prowincji Ducana. Ojciec nie zaproponował mu żadnych wyjaśnień, odszedł na bok i oparł się o kolumnę.

Młody ksiądz namaścił moje rzadkie włosy olejkiem lawendowym i powiedział mi, że w oczach Niebios jestem jak królowa. Ja wrzeszczałam jak każde szanujące się dziecko, moje krzyki odbijały się echem od ścian nawy. Nie podchodząc bliżej ani nawet nie podnosząc głowy znad dokumentów, ojciec obiecał, że wychowa mnie w wierze we Wszystkich Świętych. Kapłan podał mi psałterz, a ja upuściłam go jak na zawołanie. Otworzył się na portrecie świętej Yirtrudis, której twarz została zamazana.

Ksiądz ucałował się w dłoń z uniesionym małym palcem.

– W twoim psałterzu wciąż znajduje się heretyczka!

– To bardzo stary psałterz – odparł ojciec, nie podnosząc wzroku – a ja nienawidzę okaleczać książek.

– Doradzamy wiernym-bibliofilom, by skleili kartki Yirtrudis w celu uniknięcia takiej pomyłki. – Ksiądz przewrócił kartkę. – Niebiosom z pewnością chodziło o świętą Capiti.

Ojciec wpatrywał się w przestrzeń, zaciskając wąskie wargi.

– To bez znaczenia. Te zabobonne oszustwa przecież i tak nie działają.

Po tej deklaracji ojciec i ksiądz zaczęli gwałtowną dyskusję, której jednak nie pamiętam. Wpatrywałam się jak urzeczona w procesję mnichów idących przez nawę. Przechodzili obok w miękkich pantoflach, z szelestem ciemnych szat i stukaniem różańców, po czym zajęli miejsca na chórze. Siedzenia zgrzytały i skrzypiały, kilku mnichów zakasłało.

Zaczęli śpiewać.

Można było odnieść wrażenie, że katedra rozbrzmiewająca pieśnią mężczyzn rozrasta się na moich oczach; słońce wpadało przez wysokie okna, na marmurowej posadzce pojawiły się złote i szkarłatne plamy. Muzyka unosiła moją drobną postać, wypełniała mnie i otaczała, czyniła mnie większą. To była odpowiedź na pytanie, którego nigdy nie zadałam, o sposób na wypełnienie tej straszliwej pustki, w której się narodziłam. Uwierzyłam – nie, wiedziałam – że mogę przekroczyć ten bezmiar i dotknąć dłonią sklepienia.

Spróbowałam to zrobić.

Niańka pisnęła, kiedy szarpnęłam się w jej rękach. Chwyciła mnie za kostkę pod niewygodnym kątem. Wpatrywałam się w oszołomieniu w podłogę, która wyglądała, jakby się przechylała i wirowała.

Ojciec chwycił mnie w pasie swoimi długimi dłońmi i uniósł na wyciągniętych rękach, jakby odkrył właśnie przerośniętą, niesamowitą żabę. Wpatrzyłam się w jego smutne szare oczy, zmrużone w kącikach.

Ksiądz wyszedł wściekły, nie pobłogosławiwszy mnie wcześniej. Orma patrzył, jak znika za rogiem Złotego Domu, po czym się odezwał:

– Claude, czy mógłbyś to wyjaśnić? Czy odszedł, ponieważ przekonałeś go, że jego religia jest oszustwem? Czy też był... jak to się nazywa? Obrażony?

Wydawało się, że ojciec go nie słyszy, coś we mnie zwróciło jego uwagę.

– Popatrz na jej oczy. Mógłbym przysiąc, że ona nas rozumie.

– To ma całkiem przytomne spojrzenie jak na niemowlę – przyznał Orma, poprawiając okulary i przeszywając mnie wzrokiem.

Oczy miał ciemne, jak moje. W przeciwieństwie do mojego spojrzenia, jego było odległe i nieprzeniknione jak burzowe niebo.

– Nie nadaję się do tego zadania, Serafino – powiedział cicho ojciec. – Być może nigdy nie będę się do niego nadawał, ale mogę bardziej się postarać. Musimy znaleźć sposób, by stać się dla siebie rodziną.

Pocałował mnie w czubek głowy. Nigdy wcześniej tego nie zrobił. Wpatrywałam się w niego z oszołomieniem. Głosy mnichów otaczały nas i trzymały całą naszą trójkę razem. Na ­jedną wspaniałą chwilę odzyskałam to pierwsze uczucie, to, które utraciłam podczas narodzin – że wszystko jest tak, jak powinno być, a ja znajduję się tam, gdzie jest moje miejsce.

I znikło.

Przeszliśmy przez rzeźbione brązowe wrota katedry i muzyka ucichła za naszymi plecami. Orma bez słowa pożegnania ruszył przez plac katedralny, a jego płaszcz łopotał jak skrzydła olbrzymiego nietoperza. Ojciec podał mnie niańce, mocniej owinął się płaszczem i skulił się dla ochrony przed podmuchami wiatru. Wołałam go, ale się nie odwrócił. Nad nami wznosiło się niebo, puste i odległe.

***

Zabobonne oszustwo czy nie, wiadomość przekazana przez psałterz była jasna: „Prawdy nie należy wypowiadać na głos. Oto akceptowalne kłamstwo”.

Nie mam na myśli tego, że święta Capiti – niech ma mnie w swoim sercu – była kiepskim zastępstwem. W rzeczy samej wydawała się zaskakująco stosowna. Święta Capiti nosiła własną głowę na talerzu jak pieczoną gęś – patrzyła na mnie z kartki, rzucając mi wyzwanie, bym ją oceniła. Oznaczała życie umysłowe, całkowicie oddzielone od wstrętnych spraw cielesnych.

Doceniałam ten podział, kiedy zaczęłam dorastać i przytłoczyła mnie moja własna groteskowa cielesność, ale nawet kiedy byłam małym dzieckiem, odczuwałam instynktowne współczucie dla świętej Capiti. Kto mógł pokochać kogoś z odciętą głową? Jak mogła osiągnąć cokolwiek znaczącego na świecie, kiedy ręce miała zajęte tym talerzem? Czy byli w jej otoczeniu ludzie, którzy ją rozumieli i nazywali swoją przyjaciółką?

Ojciec pozwolił niańce skleić strony ze świętą Yirtrudis – biedaczka nie mogła usiąść w spokoju w naszym domu, dopóki nie wypełniła tego zadania. Nigdy nie udało mi się spojrzeć na heretyczkę. Kiedy unosiłam kartkę do światła, widziałam zarysy sylwetek obu świętych, złączone razem w jedną straszliwą Potworną Świętą. Wyciągnięte ręce świętej Yirtrudis wyrastały z pleców świętej Capiti jak para bezużytecznych skrzydeł, a jej cienista głowa unosiła się tam, gdzie powinna być głowa świętej Capiti. Była podwójną świętą pasującą do mojego podwójnego życia.

Miłość do muzyki w końcu skłoniła mnie do opuszczenia bezpiecznej przystani domu ojca, kierując mnie do miasta i na królewski dwór. To było straszliwe ryzyko, ale nie mogłam postąpić inaczej. Nie rozumiałam, że noszę przed sobą samotność na talerzu, a muzyka stanie się padającym na mnie światłem.

1

Z wysokości chóru patrzyłam na ciało biednego księcia Rufusa owinięte w całun. Spoczywało w Złotym Domu, którego dach rozwijał się jak ptak, by ukazać sprytnie zaprojektowane zagłębienie, zwane dłonią świętego Eustace’a, które służyło temu właśnie smutnemu celowi. Książę Rufus leżał przygotowany do drogi na tamten świat, owinięty w biel i złoto, ze stopami wspartymi o błogosławiony próg, a z głową pośród gwiazd.

To ostatnie oczywiście nie było nigdy dosłowne, ale w tym wypadku okazało się bardziej symboliczne niż zazwyczaj. Księciu Rufusowi obcięto głowę. Dziesięciu gwardzistów przez pięć dni przeszukiwało mokradła, ale nie udało im się odnaleźć głowy księcia, który miał wobec tego zostać pochowany bez niej.

Po zakończeniu modlitwy przez biskupa miałam zagrać Inwokację do świętego Eustace’a, który miał odprowadzić duszę księcia po Niebiańskich Schodach. Czułam się wyjątkowo nieprzygotowana do tego zadania. Nie byłam religijna – to jedno wciąż jeszcze łączyło mnie z ojcem. A jeśli święty Eustace nie przyjdzie na wezwanie kogoś takiego jak ja? Zakołysałam się niepewnie ponad tłumem zebranym na pogrzebie, przerażona, jakby kazano mi zagrać na flecie na wietrznym urwisku.

Właściwie wcale nie poproszono mnie, żebym zagrała. Nie uwzględniono mojej osoby w programie, a kiedy odchodziłam, obiecałam ojcu, że nie będę grała publicznie. Słyszałam Inwokację raz czy dwa razy, ale nigdy wcześniej jej nie grałam. To nawet nie był mój flet.

Jednakże Guntard usiadł na swojej szałamai, a mój drugi solista, młody baronet Postlerude, poprzedniego wieczoru spełnił zbyt wiele toastów za duszę księcia Rufusa i próbował zwymiotować wnętrzności na wewnętrznym dziedzińcu klasztoru. Byłam odpowiedzialna za muzykę, więc wszystko zależało ode mnie.

Modlitwa biskupa dobiegała końca – opisywał niebiański dom, mieszkanie Wszystkich Świętych, gdzie pewnego dnia każdy z nas odpocznie w wiecznej błogości. Nie wymieniał wyjątków, nie musiał. Moje spojrzenie odruchowo przeniosło się ponad morzem odzianych w biel dworzan w stronę przedstawicielstwa ambasady smoków, wraz z samym ambasadorem. Byli w saarantrai – ludzkiej postaci – lecz nawet z tej odległości wyróżniały ich srebrne dzwoneczki na ramionach, puste miejsca wokół nich i niechęć do pochylania głów podczas modlitwy.

Smoki nie mają dusz. Nikt nie oczekuje od nich pobożności.

– Niech tak się stanie! – ogłosił biskup.

To był sygnał, bym zaczęła grać, lecz w tej właśnie chwili zauważyłam ojca w tłumie. Jego twarz była blada i ściągnięta. Słyszałam w głowie słowa, które wypowiedział przed zaledwie dwoma tygodniami, kiedy opuszczałam dom i wyruszyłam na dwór: „W żadnym wypadku nie wolno ci zwracać na siebie uwagi. Jeśli nie myślisz o swoim bezpieczeństwie, pomyśl o wszystkim, co ja mam do stracenia!”.

Biskup odchrząknął, lecz ja czułam się jak zlodowaciała i z trudem łapałam oddech.

Rozpaczliwie rozejrzałam się dookoła, szukając czegoś, na czym mogłabym się skupić. Skośne promienie zimowego słońca; białe sztandary unoszące się między kolumnami; czyżyki gnieżdżące się w przezroczach?

Moje spojrzenie padło na rodzinę królewską, trzy pokolenia, obraz smutku w bieli i złocie. Królowa Lavonda miała siwe loki rozpuszczone i spływające na ramiona, a jej wodniste niebieskie oczy były zaczerwienione od płaczu po śmierci syna. Księżniczka Dionne stała wyprostowana i rozglądała się z wściekłością, jakby planowała zemstę na zabójcach młodszego brata albo na samym Rufusie za to, że nie dożył czterdziestych urodzin. Księżniczka Glisselda, jasnowłosa córka Dionne, oparła głowę o ramię babki, by ją pocieszyć. Książę Lucian Kiggs, kuzyn i narzeczony Glisseldy, siedział nieco na uboczu i patrzył przed siebie niewidzącym wzrokiem. Nie był synem księcia Rufusa, lecz bastardem od dawna nieżyjącej siostry Dionne, ale wydawał się wstrząśnięty i poruszony, jakby utracił rodzonego ojca.

Potrzebowali spokoju Niebios. Niewiele wiedziałam o Niebiosach, ale znałam smutek, i muzykę jako najlepsze na niego lekarstwo. Takie pocieszenie mogłam im dać. Uniosłam flet do ust, a oczy do sklepienia i zaczęłam grać.

Zaczęłam zbyt cicho, niepewna melodii, ale nuty same mnie odnajdywały i moja pewność siebie wzrastała. Muzyka opuszczała mnie jak gołębica wypuszczona w głąb nawy, sama katedra nadawała jej głębi i bogactwa, jakby również i ta wspaniała budowla była moim instrumentem.

Są melodie, które przemawiają równie dobitnie jak słowa, które płyną logicznie i w sposób nieunikniony z jednego, ­czystego uczucia. Należy do nich Inwokacja, jakby jej kompozytor próbował wydestylować najczystszą kwintesencję żałoby, powiedzieć „Oto jak to jest, utracić kogoś”.

Powtórzyłam Inwokację dwa razy, nie chciałam jej wypuścić, czułam bowiem, że zakończenie utworu będzie dla mnie kolejną namacalną stratą. Wreszcie uwolniłam ostatnią nutę, wytężyłam słuch w oczekiwaniu na ostatnie gasnące echo i poczułam, jak zapadam się w sobie, wyczerpana. Nie było oklasków, stosownie do powagi okoliczności, lecz sama cisza zdawała się ogłuszająca. Popatrzyłam na równinę twarzy, od zebranych szlachetnie urodzonych i innych wysoko postawionych gości po tłum pospólstwa za barierkami. Nie było żadnego poruszenia, poza smokami kręcącymi się niespokojnie na ławkach i Ormą, przyciśniętym do barierki i machającym kapeluszem w moją stronę.

Byłam zbyt wyczerpana, by uznać jego zachowanie za żenujące. Pochyliłam głowę i wycofałam się za zasłonę chóru.

***

Byłam nowym Asystentem Nadwornego Kompozytora, a ubiegając się o to stanowisko, pokonałam dwudziestu siedmiu innych kandydatów, od wędrownych muzykantów po uznanych mistrzów z konserwatorium Świętej Idy. Byłam zaskoczeniem, nikt ze Świętej Idy nie zwracał na mnie uwagi, ponieważ byłam protegowaną Ormy. Orma był poślednim nauczycielem teorii muzyki, a nie prawdziwym muzykiem. Przyzwoicie grał na klawesynie, ale też ten instrument grał sam z siebie, jeśli tylko trafiało się we właściwe klawisze. Ormie brakowało pasji i muzykalności. Nikt się nie spodziewał, by jego uczennica cokolwiek osiągnęła.

Moja anonimowość nie była przypadkowa. Ojciec zakazał mi bratać się z innymi uczniami i nauczycielami – widziałam w tym sens, choć czułam się samotna. Nie zabronił mi otwarcie ubiegać się o zatrudnienie, ale doskonale wiedziałam, że mu się to nie spodoba. Tak to u nas zwykle wyglądało – on nakreślał granice, a ja byłam posłuszna, dopóki mogłam wytrzymać. I to zawsze muzyka skłaniała mnie do wykraczania poza to, co on uważał za bezpieczne. Mimo to, nie przewidziałam rozmiarów jego wściekłości, kiedy usłyszał, że opuszczam dom. Wiedziałam, że jego złość to tak naprawdę strach o mnie, ale i tak nie było mi dzięki temu łatwiej.

Teraz pracowałam dla Viridiusa, Nadwornego Kompozytora, który był słabego zdrowia i rozpaczliwie potrzebował asystenta. Nieuchronnie zbliżała się czterdziesta rocznica podpisania traktatu przez Goredd i smoczy rodzaj, a sam Ardmagar Comonot, wielki smoczy generał, miał przybyć na uroczystości już za dziesięć dni. Viridius odpowiadał za koncerty, bale i wszelkie inne rozrywki muzyczne. Ja miałam mu pomagać w przesłuchaniach muzyków i przygotowywaniu programów, jak również udzielać księżniczce Glisseldzie lekcji gry na klawesynie, co Viridius uznawał za nużące.

To zajęło mi pierwsze dwa tygodnie, a niespodziewana przerwa w przygotowaniach w postaci pogrzebu tylko dodała mi pracy. Atak podagry wyłączył Viridiusa z wszelkiej działalności, wobec czego cały program muzyczny spoczął na moich barkach.

Ciało księcia Rufusa przeniesiono do krypt z towarzyszeniem jedynie rodziny królewskiej, kapłanów i najważniejszych gości. Chór katedralny zaśpiewał Wyjście i tłumy zaczęły się rozpraszać. Ja zatoczyłam się do absydy. Nigdy wcześniej nie występowałam dla widowni liczącej więcej niż jedna, dwie osoby i nie spodziewałam się zdenerwowania przed występem i wyczerpania po nim.

Święci w Niebiosach, to było jak stanie nago przed całym światem.

Szłam niepewnym krokiem, gratulując muzykom i nadzorując ich odejście. Guntard, mój samozwańczy asystent, podbiegł do mnie od tyłu i położył mi rękę na ramieniu, na co nie miałam większej ochoty.

– Mistrzyni muzyki! To było więcej niż piękne!

Podziękowałam mu zmęczonym skinieniem głowy i odsunęłam się poza zasięg jego ramion.

– Widziałeś baroneta Postlerude’a? – spytałam, machając w jego stronę fletem.

Guntard trajkotał dalej, a jego okrągła twarz świeciła jak księżyc.

– Viridius powiedział, że masz talent, ale nikt z nas cię wcześniej nie słyszał. Mieliśmy uwierzyć mu na słowo?

Zesztywniałam.

– Wrobiliście mnie?

Zarumienił się aż po same uszy.

– Nic takiego nie powiedziałem!

Uśmiechnęłam się, mimo irytacji i wyczerpania. Moi muzycy robili mi kawały, jakbym była jedną z nich. Może w tej pracy jednak znajdę przyjaciół.

– Och – odezwał się Guntard, klaskając w dłonie, jakby nagle coś sobie przypomniał. – Czeka na ciebie pewien starszy mężczyzna. Pojawił się w czasie twojego solo, ale kazaliśmy mu zaczekać.

Wyciągnął rękę wzdłuż absydy w stronę kaplicy świętego Polypousa, gdzie kręcił się starszy Porfirianin. Siwe włosy miał zaplecione w warkoczyki, a na jego brązowej twarzy pojawił się uśmiech.

– Kto to? – spytałam.

Guntard potrząsnął z pogardą obciętą na pieczarkę czupryną.

– Przyprowadził gromadkę tancerzy pygegyrii, bo wpadł na idiotyczny pomysł, że chcielibyśmy, żeby zatańczyli na pogrzebie.

Na wargach Guntarda pojawił się charakterystyczny grymas, jednocześnie pełen potępienia i zazdrości, który Goreddowie przybierali, kiedy mówili o dekadenckich cudzoziemcach.

Nawet bym się nie zastanowiła nad uwzględnieniem pygegyrii podczas ceremonii – my, mieszkańcy Goreddu, nie tańczymy na pogrzebach. Nie mogłam jednak zignorować szyderstwa Guntarda.

– Pygegyria to starożytna i godna szacunku forma tańca.

Mój towarzysz prychnął.

– „Pygegyria” oznacza dosłownie „kręcenie tyłkiem”! – Posłał nerwowe spojrzenie Świętym w ich alkowach, zauważył zmarszczone czoła kilkorga z nich i pobożnie ucałował kostkę dłoni. – Tak czy inaczej, jego zespół jest w klasztorze, mieszając mnichom w głowach.

Rozbolała mnie głowa. Podałam Guntardowi flet.

– Oddaj go baronetowi Postlerude. I odeślij tancerzy... ale uprzejmie, jeśli można.

– Już wracasz? – spytał. – Idziemy całą bandą do Słonecznej Małpy.

Położył dłoń na moim lewym ramieniu.

Zamarłam, z trudem walcząc z impulsem, by go odepchnąć lub uciec. Odetchnęłam głęboko, by się uspokoić.

– Dziękuję za propozycję, ale nie mogę – powiedziałam, zdejmując jego dłoń.

Miałam nadzieję, że się nie obrazi.

Mina Guntarda świadczyła o tym, że poczuł się odrobinę urażony.

To nie jego wina. Zakładał, że jestem zwykłym człowiekiem, którego można bezkarnie chwytać za ramię. Czyż przed chwilą nie pomyślałam, że w tej pracy być może nawiążę przyjaźnie? Później zawsze następowało przypomnienie, jak dzień po nocy – nigdy nie mogłam do końca opuścić zasłony.

Odwróciłam się w stronę chóru, by zabrać płaszcz, a Guntard odszedł, by wypełnić moje polecenie. Z tyłu starszy mężczyzna zawołał:

– Pani, czekać! Abdo przyjechać tak daleko, żeby was spotkać!

Patrząc prosto przed siebie, wspięłam się po schodach i zniknęłam mu z oczu.

Mnisi skończyli śpiewać Wyjście i znów je zaczęli, ale nawa wciąż była na wpół wypełniona, wydawało się, że nikt nie chce odejść. Książę Rufus był popularny. Nie miałam okazji lepiej go poznać, ale kiedy Viridius mnie przedstawiał, zwrócił się do mnie uprzejmie, a jego oczy błyszczały. Błyszczały dla połowy miasta, jeśli oceniać po liczbie zebranych mieszkańców, którzy rozmawiali przyciszonymi głosami i z niedowierzaniem kręcili głowami.

Rufus został zamordowany podczas polowania, a Gwardia Królowej nie znalazła żadnych wskazówek co do tożsamości zabójcy. Niektórzy mogli uznać, że brak głowy obciążał smoki. Sądziłam, że saarantrai obecni na pogrzebie byli tego aż za bardzo świadomi. Pozostało nam dziesięć dni do przybycia Ardmagara i czternaście do rocznicy Traktatu. Jeśli to rzeczywiście smok zabił księcia Rufusa, wybrał bardzo zły moment. Obywatele i tak czuli się niepewnie w obecności smoczego rodzaju.

Ruszyłam południowym przejściem, ale południowy transept został odgrodzony sznurami ze względu na prace remontowe. Sterta drewnianych i metalowych rur zajmowała pół posadzki. Ruszyłam dalej nawą w stronę wielkich wrót. Rozglądałam się przy tym uważnie, zastanawiając się, czy ojciec nie wyskoczy nagle zza kolumny.

– Dziękuję! – wykrzyknęła starsza dama dworu, kiedy ją mijałam. Uniosła dłonie do serca. – Nigdy nie byłam tak poruszona.

Dygnęłam, mijając ją, lecz jej entuzjazm przyciągnął uwagę pobliskich dworzan.

– Transcendentne! – słyszałam. – Wzniosłe!

Z wdziękiem skłoniłam głowę i próbowałam się uśmiechać, jednocześnie unikając wyciągniętych w moją stronę rąk. Wyślizg­nęłam się z tłumu. Zdawało mi się przy tym, że mój uśmiech jest równie wymuszony i pusty, jak u saarantrasa.

Założyłam na głowę kaptur płaszcza, mijając grupkę obywateli w tunikach z białego samodziału.

– Pochowałem więcej ludzi niż mogę zliczyć... oby wszyscy usiedli przy niebiańskim stole – ogłosił potężny członek gildii z wciśniętym na głowę białym filcowym czepkiem – ale aż do dziś nie widziałem niebiańskich schodów.

– Nigdy wcześniej nie słyszałem, by ktoś tak grał. To nie było całkiem kobiece, nie sądzicie?

– Może jest cudzoziemką.

Zaczęli się śmiać.

Założyłam ręce na piersi i przyśpieszyłam kroku w stronę wielkich wrót. Ucałowałam kostkę dłoni w stronę Niebios, ponieważ tak się robiło przy wyjściu z katedry, nawet jeśli było się... mną.

Wyszłam na słaby blask popołudnia, a kiedy napełniłam płuca zimnym, czystym powietrzem, poczułam, jak moje napięcie się rozprasza. Zimowe niebo było oślepiająco niebieskie, a wychodzący żałobnicy wyglądali jak liście niesione przez ostry wiatr.

Dopiero wtedy zauważyłam smoka czekającego na mnie na schodach katedry. Na jego twarzy malowało się wyjątkowo jak na niego udane naśladownictwo ludzkiego uśmiechu. Nikt poza mną nie uznałby napiętej miny Ormy za dodającą otuchy.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...