Zmarli agenci powracający do życia w celu ratowania świata przed inwazją Umarlaków – to całkiem niezły pomysł na serial. Los jednak chciał, że (nie)żyjących stróżów prawa możemy zobaczyć nie w kilkunastu epizodach ukazujących się w jednej z popularniejszych stacji telewizyjnych, tylko na dużym ekranie. „R.I.P.D. Agenci z zaświatów”, o których tutaj mowa, to ekranizacja znanego komiksu „Rest in Peace Department” autorstwa Petera M. Lenkova. Wyprodukowany przez Universal Studio i kosztujący bez mała sto trzydzieści milionów dolarów powinien być murowanym hitem, nie tylko kasowym. Czy tak jest w rzeczywistości?
Historia „R.I.P.D. Agentów z zaświatów” czerpie garściami motywy z „Facetów w czerni”. Mamy więc duet bohaterów – Roya i Nicka. Ten ostatni dopiero co zginął zastrzelony przez swojego policyjnego partnera. Dostaje jednak szansę powrotu na Ziemię jako agent Wydziału ds. Wiecznego Odpoczynku. Ma do wyboru albo przyjęcie nowej pracy na okres stu lat, albo czekanie na sąd ostateczny, który nie gwarantuje mu drogi do nieba. Nick stwierdza więc, że woli zostać agentem. Jego zadaniem jest łapanie Umarlaków – ludzi, którzy po śmierci nie opuścili Ziemi. Mężczyzną kierują jednak zupełnie inne pobudki – zamierza spotkać się ze swoją ukochaną, Julią, i zamknąć niedokończone sprawy (kalka z „Uwierz w ducha”). Oczywiście, oprócz walki z własną przeszłością, będzie musiał uratować świat wespół ze swoim nowym partnerem, dawno zmarłym i doświadczonym Royem, stróżem prawa rodem z Dzikiego Zachodu.
Stwierdziłem, że „R.I.P.D. Agenci z zaświatów” są zżynką z „Facetów w czerni”, czas więc uargumentować moją tezę. Wydział ds. Wiecznego Odpoczynku wygląda bardzo podobnie do bazy tajniaków zajmujących się kosmitami. Te same szare kolory pomieszczeń, nowoczesna technologia, w tle widać innych agentów i dopiero co złapanych Umarlaków, a do tego twarda babka, zarządzająca całą tą zgrają, przywodzi na myśl Agentkę O z trzeciej części filmu z Willem Smithem i Tommy Lee Jonesem w rolach głównych. Kolejnym podobieństwem jest duet bohaterów – żółtodziób, który zapoznaje się z zupełnie inną stroną świata oraz stary wyjadacz, który niejedno widział i niejedno wie. Różnica jest jednak taka, że filmy nie dostarczają rozrywki, stojącej na tym samym poziomie.
Nie tylko fabularne podobieństwo do „Facetów w czerni” czy „Uwierz w ducha” psuje odbiór tej produkcji. Przede wszystkim historia jest do bólu przewidywalna, nudna i zaprezentowana bardzo chaotycznie. Akcja gna do przodu niczym galopujący koń, nie pozwalając na głębsze zarysowanie bohaterów czy przerwy na interesujące dialogi. Rozmowy, jeśli już się pojawiają, są strasznie drętwe, a humor również opiera się na znanych, wręcz zużytych już schematach. Docinki między głównymi postaciami, kowbojski styl Roya, łatwowierny Nick czy surowa szefowa ze swoją zaciętą, „przerażającą” miną – to mnie nie śmieszyło, prędzej wprawiało w znużenie. Nie potrafię znaleźć nawet jednego oryginalnego, wyjątkowego i ciekawego pomysłu, który wyszedłby od producentów filmu, a nie od ich konkurentów.
Sam świat „R.I.P.D. Agentów z zaświatów” został zaprezentowany równie nieinteresująco, co fabuła. Ważnych informacji o uniwersum dowiadujemy się wtedy, kiedy to potrzebne – przecież widz nie może domyśleć się nieoczekiwanych zwrotów akcji, które ostatecznie jednak wcale mnie nie zadziwiły! Umarlaki wyglądają okropnie – nie okropnie, że „aaa!” z przestraszoną miną bądź „uuu” wypowiedziane z zachwytem, tylko okropnie, że „eee!” z westchnieniem oznaczającym rozczarowanie. Nijaki wygląd i brak porządnie zarysowanego charakteru dodatkowo pogarsza fakt, że wszystkie potwory prezentują się bardzo podobnie.
Plusy? No cóż, parę razy co prawda się uśmiałem np. z awatarów bohaterów, a i gra aktorska tak tragiczna nie była. Jeff Bridges wykorzystywał swój talent najlepiej jak mógł, aby uratować film kowbojskim stylem granej postaci. I choć mu się nie udało, próba ta zasługuje na pochwałę. Ryan Reynolds to typowy, przystojny słodziak, pasujący do swojego mdłego protagonisty jak ulał. Kevin Bacon już tyle razy grał tego złego, że kolejny raz nie robi dla niego żadnej różnicy – tylko że „R.I.P.D. Agenci z zaświatów” stają się przez to jeszcze bardziej przewidywalni. Stephanie Szostak, ukochanej Nicka, nie było nawet widać, zaś Mary-Louise Parker przyzwoicie wcieliła się w szefową Wydziału ds. Wiecznego Odpoczynku, choć jej miny czasem wyglądały nie tyle zabawnie, co amatorsko. Za to błyszczącymi gwiazdami drugiego planu były awatary bohaterów – stary chińczyk (James Hong) oraz super laska (Marisa Miller).
Podsumowując, choć „R.I.P.D. Agenci z zaświatów” trwają niespełna półtorej godziny, to przez cały ten czas nudzą i są zbyt przewidywalni oraz zwyczajnie za słabi na bycie dobrym filmem. Producenci starali połączyć znane motywy w smaczne danie, co się nie tylko nie udało, ale okazało się kompletną klapą. Zmarli agenci powracający do życia w celu ratowania świata przed inwazją Umarlaków muszą więc poczekać na kolejną szansę, a przez produkcję Roberta Schwentke wątpię, by w najbliższych latach ktoś jeszcze podjął się zekranizowania komiksu Petera M. Lenkova, mimo że stanowi do tego dobry materiał.
Komentarze
3/10
Dodaj komentarz