Na kolejny tom przygód Locke'a Lamory i Jeana Tannena czytelnicy musieli czekać aż sześć lat. Wszystkiemu winna jest depresja, ataki lękowe oraz rozwód autora „Niecnych Dżentelmenów”, Scotta Lyncha, które uniemożliwiły mu szybkie dokończenie trzeciej już części serii, noszącej tytuł „Republika złodziei”. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło, ponieważ po latach oczekiwania powieść wreszcie została wydana, a w Polsce pojawiła się niedługo po premierze światowej. Czy pisarzowi udało się powtórzyć sukces „Kłamstw Locke'a Lamory” oraz „Na szkarłatnych morzach”?
Tym razem Locke'owi przyjdzie odwiedzić Karthain, miejsce zamieszkania więzimagów. Powody udania się bohatera do legowiska swoich najżarliwszych wrogów mają korzenie w poprzednich tomach. Lamora wraz ze swoim przyjacielem, Jeanem, balansując na krawędzi życia i śmierci, pokonali archonta Tal Verarr, dysponującego antidotum na płynącą w ich krwi truciznę. Alchemik archonta został jednak zamordowany, nim zdołał przygotować drugie antidotum, a dawką, jaką posiadali, można było uzdrowić tylko jedną osobę. Locke sprytem podał antidotum Jeanowi, przez co w „Republice złodziei” znajduje się już jedną nogą w grobie. Tannen zasięga rady wszystkich medykusów, mogących uratować jego przyjaciela, lecz sytuacja przerasta każdego z nich. Na ratunek Locke'owi przychodzą więzimagowie, oferujący mu uzdrowienie za pomocą swoich mocy. W zamian oczekują od niego wzięcia udziału w zbliżających się wyborach, decydujących o tym, która z dwóch frakcji na najbliższe pięć lat będzie rządziła w Karthainie. Bohater przyparty do muru, mimo śmierdzącej z daleka intrygi, nakłoniony przez Jeana, przystaje na propozycję. Życie nie szczędzi mu zaskoczeń, bo będzie musiał stanąć do walki z jedyną osobą, zdolną go pokonać – ze swoją największą miłością, Sabethą.
Pojawienie się Sabethy, postaci, o której w poprzednich tomach mogliśmy znaleźć jedynie wzmianki, sprawi, że większość czytelników czym prędzej pobiegnie do księgarń. Mogę z pełną świadomością zapewnić, że nie zawiodą się, bo wątek miłości bohatera dominuje w „Republice złodziei”. Można wręcz stwierdzić, że głównymi bohaterami nie są już Locke i Jean, lecz Locke i Sabetha. Dzięki powrocie interludiów śledzimy początki znajomości pary, obsesję młodego Lamory na punkcie oszałamiająco pięknej dziewczyny oraz jej zadziorny, twardy charakter, niepozwalający mu zbliżyć się do niej na tyle, na ile by chciał. W rozdziałach, gdzie obserwujemy bieżący tok wydarzeń, również wątek miłosny przejmuje główny ster. Sabetha w przeszłości opuściła Niecnych Dżentelmenów, zostawiając Locke'a samego. Mimo rywalizacji oraz gróźb więzimagów, złodziej będzie próbował oczarować swoją ukochaną, marząc o tym, aby po wyborach znowu byli razem.
Niestety, dominacja wątku miłosnego, choć przeprowadzonego ciekawie i zmysłowo, sprawia, że „Republikę złodziei” zaczyna się odbierać już nie jako błyskotliwe, zaskakujące fantasy, lecz dobrej jakości romans. W początkowych fazach powieści w ogóle mi to nie przeszkadzało, ponieważ Scott Lynch dawkował kolejne sensacje o miłości Locke'a w taki sposób, iż nie było mowy o przesycie – na następny okruch tej historii czekałem wręcz z niecierpliwością, ale w końcu romantyczne sceny goniły romantyczne sceny, aż zacząłem tęsknić za starą, dobrą grą...
I tym sposobem przechodzimy do kolejnego aspektu „Republiki złodziei”, jakim jest gra, w której do walki naprzeciwko siebie staje dwoje największych złodziejskich geniuszy, czyli Lamora i Sabetha. Ta okazuje się jednak kompletnym rozczarowaniem. Zamiast przerzucania się przez bohaterów kolejnymi zaskakującymi pomysłami, otrzymujemy wojnę partyzancką. Ataki są proste i przewidywalne – tu przekupstwo urzędnika, który będzie nękał zwolennika przeciwnej partii, aż zmieni do niej swój stosunek, tam nakłonienie szczurołapa, aby zamknął biuro doradcy Locke'a pod pretekstem nagłej inwazji pająków, wysyłanie szpiegów, fałszywe oskarżenia o kradzież... I tak w kółko, wszystko opiera się na zdobywaniu lub traceniu kolejnych głosów i udawaniu przez winowajców takiego obrotu spraw niewiniątka. W „Republice złodziei” zdecydowanie brakuje jednak większych planów oraz ciekawszych posunięć, które śledziłoby się z rumieńcem na twarzy. Historia dużo na tym traci – nie trzyma w napięciu, a przez zasady rządzące wyborami (zakaz ofiar śmiertelnych) fabuła prawie przez cały czas nie serwuje żadnych wstrząsających wydarzeń. Prawie.
Prawie, bo jednak zakończenie jest tym, na co tak długo czekałem. Akcja się rozkręca, Scott Lynch doprawia ją zaskakującymi zwrotami, a na ostatnich stronach wieńczy ponurym klimatem zbliżającej się katastrofy. O ile wcześniej historia wyglądała jak rodem z książek Ricka Riordana, gdzie nikt nie ginie, bohaterowie wychodzą bez szwanku i w zgodzie, o tyle później otrzymałem to, do czego zostałem przyzwyczajony w „Kłamstwach Locke'a Lamory” i „Na szkarłatnych morzach”, czyli odpowiednio brutalną fabułę. Mam nadzieję, że podobny nastrój będzie mi towarzyszył także w następnym tomie.
W interludiach rozgrywa się także inna historia, mianowicie o wystawianiu przez bohaterów spektaklu o tytule... „Republika złodziei”. Niestety, tu również akcja nie pędzi szybko, ale też nie za wolno, a zaskakujących zwrotów wydarzeń jest jak na lekarstwo. Przewidywalne i nudne interludia dobijały mnie niczym podekscytowany wojownik z włócznią, który w mojej osobie znalazł sobie ofiarę, ponieważ co rusz rozpoczynały się wtedy, kiedy bieżące działania głównych postaci zaczynały zapowiadać się ciekawie. Ich mankamentem jest też fakt, iż ostatecznie jedynie powiększają objętość książki. Początkowo wspaniale przestawiały genezę miłości Locke'a do Sabethy, ich wzajemne, „ciężkie” relacje, ale z czasem wszystko, co interesujące zostało już opowiedziane i zostało jedynie zamknięcie wątku, co rzecz jasna musiało zostać poprzedzone niespodziewanymi, lecz irytującymi komplikacjami. Są jednak również pozytywy – w szczególności należy do nich zaliczyć powrót braci Sanza, dostarczających powieści dużo scen komicznych. Jak pewnie pamiętacie, w „Kłamstwach Locke'a Lamory” zostali oni szybko uśmierceni. W „Na szkarłatnych morzach” niejednemu z pewnością ich brakowało, więc ponowne czytanie o przepychankach słownych Calo i Galdo sprawia dużo przyjemności, a nawet zahacza o sentymentalne nuty. Myślę, że stworzenie nowych, podobnych postaci, które dołączyłyby do duetu żyjących bohaterów (to ma być gang?), co chwila zapewniających o swojej wielkiej przyjaźni, byłoby nie od rzeczy.
W „Republice złodziei” najbardziej frustrował mnie Locke. Nie dość, że krok w krok chodził za swoją ukochaną, popisał się raptem jednym dobrym posunięciem, to jeszcze daje się tak łatwo oszukać! Gdzie jego geniusz? Gdzie wyrachowanie? Gdzie inteligencja i przewidywanie kolejnych ruchów rywala zanim ten w ogóle na nie wpadnie? To mnie najbardziej uderzyło – najpierw Scott Lynch tworzy, co prawda dobrego, ale interesującego bohatera z tajemniczą przeszłością, później nasyła na niego depresję (nawet dwa razy), a teraz nagle robi z niego niepoprawnego romantyka, tak zaślepionego miłością, że sprawia wrażenie idioty. Jean natomiast zostaje jego wiernym pocieszycielem, na którym zawsze może się oprzeć w razie porażki. Sytuację ratują jedynie nieobliczalni więzimagowie, knujący dziwne sprawki, oraz Sabetha, nieprzewidywalna, kochająca czy nie kochająca Locke'a, postępująca na przekór naszym oczekiwaniom. Do tego pisarz przedstawia ją tak piekielnie zmysłowo, że trudno samemu się w niej nie zakochać. A Lamorze nie pogratulować gustu.
Na koniec – zaskoczyło mnie przedstawienie świata „Republiki złodziei”. Scott Lynch ubarwia je o kolejne szczegóły, związane między innymi z egzystencją więzimagów w Karthainie wśród zwykłych mieszkańców. Informacje są wiarygodne i znacznie poszerzają wiedzę o uniwersum, a na dodatek pojawiają się w nich filozoficzne tematy (więzimagowie przyjmują kontrakty ludzi, zgadzając się wypełnić ich polecenia w zamian za pieniądze – uważają się jedynie za narzędzia oraz są zdania, iż nie ponoszą winy za swoje działania. Jednak czy jako ludzkie istoty, potrafiące dokonywać wyborów, mogą zwać się narzędziami?) oraz nutka tajemnicy, dotycząca Eldrenów. Pradawne, tajemnicze istoty pozostawiły po sobie zdumiewające konstrukcje. Czemu jednak zniknęły, a żaden człowiek nigdy ich nie spotkał? Odpowiedzi łatwo nie poznamy, ale nie mniejsze wrażenie nadal robi drobiazgowość pisarza, streszczającego zwykłą książkę, „Republikę złodziei”, którą bohaterowie mają za zadanie przedstawić na scenie, w sposób sensowny oraz całkiem interesujący, podając także sporą ilość fragmentów zawartego w niej tekstu, jaki mają do wypowiedzenia aktorzy.
Najważniejsze pytanie brzmi: czy jestem zawiedziony jakością „Republiką złodziei”? I tak, i nie. Choć moje oczekiwania związane z fabułą, która przestała być grą, a stała się romansem, nie zostały zaspokojone, to zakończenie oraz wątek Sabethy stanowią świetną rekompensatę. Trzeba też wziąć pod uwagę fakt, że trzeci tom „Niecnych Dżentelmenów” zwyczajnie mnie wciągnął – taka to radość recenzenta, mimo niemałych wad, książka się podoba. I nie jestem w stanie nie zaliczyć jej do moich ulubionych, jak również dać mniejszą ocenę niż 7,5 – tym bardziej pamiętając uczucia towarzyszące mi podczas czytania fenomenalnego cliffhangera. Tak więc – jeśli jesteś fanem Locke'a Lamory, biegnij do księgarni po „Republikę złodziei”!
Dziękujemy wydawnictwu MAG za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz