1
Narządy
Anna Waterman przez cały wieczór słyszała odgłosy walki dwóch kotów. O dziesiątej wyszła do ogrodu, by zawołać swego kocura. Jakieś dziesięć lat temu jej córka Marnie – trzynastoletnia i już niepojęta – nadała zwierzakowi imię James. Było późne lato i podstawę rozgwieżdżonego firmamentu na zachodzie rozświetlała zielonkawa łuna. Ogród Anny był długi, miał może z pięćdziesiąt metrów na dwadzieścia. Pokryte porostami jabłonie otaczała niestrzyżona trawa, a pochylona altana wyglądała jak coś wywodzącego się z rosyjskich filmów z lat siedemdziesiątych XIX w. – wokół rozpadającego się budyneczku ciągnęły się porośnięte zielskiem rabatki. Walały się na nich przedmioty, których się nie wyrzuca, mimo że są niepotrzebne. Rabatki cechowały się niezdrową witalnością. Rokrocznie – bez względu na pielęgnację bądź jej brak – produkowały mieszankę miejscowych chwastów i kwiatów polnych, a po ociepleniu, które nastało w pierwszych latach dwudziestego pierwszego wieku, również egzotycznych roślin o wielkich płatkach i mięsistych liściach. Wiatr przyniósł tu ich nasiona nie wiadomo skąd.
– James! – zawołała kobieta.
Kocur nie zareagował, ale nie słyszała też odgłosów świadczących o tym, by zadawał śmierć lub ginął w walce. To ją zachęciło. Znalazła go u podstawy żywopłotu na końcu ogrodu. Odkrył coś pośród korzeni oraz suchej ziemi i trącał to teraz przednią łapą, mrucząc cichutko. Pogłaskała go, ale nie zwracał na nią uwagi.
– Ty stary durniu, co znowu znalazłeś?
Na ziemi walały się jakieś luźne galaretowate kawałki. Gdyby nie wielkość i kolor, wyglądałyby jak narządy wewnętrzne. Kształtem przypominały świńskie nerki, ale lekko świeciły. Anna podniosła jeden z nich, ale natychmiast go wypuściła. Był ciepły w dotyku. Zachwycony kot skoczył na niego i zaczął odbijać łapą.
– Jesteś obrzydliwy, James – oznajmiła mu Anna.
Potem włożyła rękawice Marigold, wrzuciła znalezisko do plastikowej torebki, zaniosła je do domu i wysypała na szklany półmisek. Galaretowate obiekty oklapły na nim jak zwykłe wnętrzności, nieprzyzwyczajone do podtrzymywania swego ciężaru w świecie zewnętrznym. Kolorem przypominały buteleczki, jakie w latach młodości Anny można było jeszcze zobaczyć na wystawach aptek – błękitne, zielone oraz intensywnej barwy nadmanganianu – ale wyblakły już i nabrały w blasku halogenowych lamp lekko neonowego odcienia. Anna wzięła swój najlepszy nóż kuchenny firmy Wusthof, po czym odłożyła go na miejsce. Opuściła ją odwaga. Spojrzała na leżące na półmisku obiekty pod innym kątem, a potem poszła zadzwonić do Marnie.
– Czemu dzwonisz? – usłyszała po pięciu minutach głos córki.
– Pewnie chciałam ci powiedzieć, jak bardzo mi się poszczęściło. We wszystkim.
Anna wiedziała, że w pierwszym odczuciu brzmi to absurdalnie. Po dwudziestym roku życia zapadła na anoreksję, miała też za sobą dwie próby samobójcze. Jej pierwszy mąż, Michael, był niewiele lepszy. Pewnej nocy wszedł do morza na Mann Hill Beach, na południe od Bostonu. Ciała nigdy nie znaleziono. Był zdolny, ale niezrównoważony.
– Był utalentowanym człowiekiem, ale za bardzo się wszystkim przejmował – powtarzała ludziom.
Potem jednak wyszła za mąż po raz drugi, urodziła Marnie i żyła normalnym życiem. Z ojcem dziewczyny układało się jej całkiem nieźle, najpierw w Londynie, a potem w tym spokojnym, drogim domu nad rzeką. Michael nie czułby się tu dobrze. Życie musiało być dla niego wysiłkiem, czymś w rodzaju kary.
– Oboje nie wiedzieliśmy, jak żyć – mówiła do słuchawki.
– Anno...
– Miał pewne trudności.
Marnie przyjęła to w milczeniu.
– No wiesz – ciągnęła jej matka. – Seksualne. W tej dziedzinie twój ojciec był znacznie lepszy.
– Anno, nie potrzebuję tak szczegółowych informacji.
Poczęła Marnie pod wpływem poczucia winy pomieszanego z ulgą, po tym jak straciła Michaela – dosłownie go zgubiła – owej nocy na Mann Hill Beach. Zdezorientowana Anna poleciała do Londynu, a potem rżnęła się z pierwszym mężczyzną, jakiego spotkała. Tylko tak można to było określić, zwłaszcza po tak długim czasie. Niczego nie żałowała, choć niekiedy owo wspomnienie kazało jej myśleć, że powinna być szczególnie miła dla Marnie. Niespodziewanie przypomniała sobie, jak Michael pochylał się nad nią w ciemności, powtarzając jedno z tych swoich powiedzonek. „Iskry! Iskry we wszystkim!” albo coś w tym rodzaju.
– Anno? Anno, muszę już kończyć. Jest późno. Już północ.
– Naprawdę, kochanie?
– Jutro masz wizytę u doktor Alpert – przypomniała jej córka.
– Obawiam się, że zapomniałam szczegółów – odparła Anna zagubionym, lecz buntowniczym tonem.
– Całe szczęście, że wszystko zapisałam.
– Och, Marnie, mam nadzieję, że lubisz seks – odezwała się Anna, nagle przepełniona lękiem i miłością. – Bardzo bym nie chciała myśleć, że mija cię coś tak cudownego.
– Rano odwiozę cię na dworzec. Dobranoc, Anno.
„Po co do niej zadzwoniłam?” – zapytała Anna samą siebie. Odpowiedź nie chciała nadejść. Kobieta poszła do kuchni i wyjrzała na dwór. Na pastwisku dzielącym ogród od rzeki zebrała się mgła, głęboka na pół metra, może metr. Anna ledwie dostrzegała nad nią szereg rosnących dalej wierzb. Zawołała kota, dała mu karmę o smaku królika, a potem położyła się spać.
Jak zwykle, sny obudziły ją dziesięć po czwartej rano. Koszulę miała mokrą od potu, a jej uszy wypełniało złowrogie brzęczenie. To był nie tyle dźwięk, ile wrażenie, jak często próbowała wytłumaczyć doktor Alpert.
„To wrażenie ze snu” – mówiła. To było fizyczne doznanie. – „Nie jestem nawet pewna, czy to ja je czuję”.
Wstała z wysiłkiem, czując się zmęczona i chora, a potem zeszła na dół po wodę. Przez szczeliny u brzegów kuchennych żaluzji do środka zakradało się szarawe światło. Przyszło jej na myśl, że mogłaby raz jeszcze przyjrzeć się narządom – czy czym tam właściwie były – ale okazało się, że półmisek jest pusty. James z łatwością mógł wskoczyć na blat i je zjeść, ale Anna miała wrażenie, że po prostu się ulotniły. Została tylko odrobina płynu. Wyglądał jak zwykła woda i bez oporów wylała go do zlewu, postanowiła jednak, że nie będzie już kłaść jedzenia na tym półmisku.
Od chwili, gdy Michael zniknął w morzu, Anna co wieczór wychodziła na dwór, by zawołać kota, przynosiła krzesło z ogrodu, chcąc uchronić je przed wilgocią, i patrzyła w gwiazdy. Gdziekolwiek mieszkała, zawsze wyglądało to tak samo. Co noc nawiedzał ją ten sam sen.
Pomyślała: zadzwoniłam, bo chciałam z kimś porozmawiać.
***
Rankiem nie poszła do doktor Alpert, przesiadła się na dworcu Victoria i pojechała przed siebie, mijając kolejne kody pocztowe, aż wreszcie, gdzieś za Balham, odniosła wrażenie, że poznaje kształt ulic oplatających wzgórze.
„Tipsy w orchidee” – głosiły tablice przy stacji. – „Klinika dentystyczna »Minty Pearls«”. Anna wysiadła z pociągu i ruszyła naprzód, pogrążona w zamyśleniu, zaglądając w okna pustych domów. Nie miała żadnego planu. Lubiła spokojne willowe ulice oraz budynki w szczególnym pseudotudorowskim stylu, o czterech sypialniach, z wieńcami laurowymi i wąską wstęgą podjazdu z boku frontowego ogrodu. Im obskurniej wyglądały, tym skuteczniej przyciągały jej uwagę. Późnym popołudniem przyszło jej do głowy, że może już być w Sydenham Hill. Pokonała wiele mil w glazurowym blasku, wtargnęła na miejsca parkingowe kilkunastu domów przeznaczonych dla klasy średniej. Czuła się zmęczona. Bolały ją kostki. Zabłądziła. To zdarzyło się jej nie po raz pierwszy.
Okazało się, że to jednak nie Sydenham Hill, ale Norbiton, miejsce o nazwie wywodzącej się z powieści z epoki edwardiańskiej. Anna usiadła w dworcowej kawiarni przy filiżance herbaty i wysypała na stół zawartość torebki. Było w niej wiele typowych śmieci: końcówki szminek, pojedyncza rękawiczka, notes pełen adresów ludzi, z którymi nie utrzymywała już kontaktów, telefon ze swą płaską baterią. Recepty złożone w maleńkie kwadraciki, monety zagraniczne i wycofane z obiegu, a nawet stary zewnętrzny dysk twardy. Wzięła go w rękę.
Miał wymiary jakieś pięć na siedem centymetrów, a łukowate zarysy nadawały mu organiczny wygląd. Na jednym końcu gładką matową powierzchnię mącił szereg wejść FireWire – jeden z tych przedmiotów, które w swoim czasie wydawały się nowoczesne i ekscytujące, a teraz były równie staroświeckie, jak papierośnica. Michael zostawił go jej razem z serią instrukcji. Dotknął ręki Anny swą ciepłą dłonią – byli w dworcowej kawiarni, podobnej do tej – mówiąc z naciskiem: „Nie zapomnisz, prawda?”.
Pamiętała tylko tyle, że się bała. Kiedy ludzie boją się wszystkiego, a zwłaszcza siebie nawzajem, mogą się jedynie rozstać, oddać to drugie światu.
Anna przybyła do Norbiton w przerwie między pociągami. Wypiła drugą filiżankę herbaty i wyjrzała z nieokreśloną dobrą wolą na pusty peron, gdzie wszystko pokrywała gruba warstwa świeżej farby. Po jakichś dwudziestu minutach pracownicy dworca pomogli wejść do kawiarni jakiemuś staruszkowi. Mężczyzna przeżył samego siebie. Jego łysa brązowa głowa wydawała się za duża w stosunku do szyi, a dolna warga koloru surowej wątroby opadała ze znużeniem, zdziwiona, że nadal tu jest. Posadzili go przy stoliku Anny. Uderzył ją laską po łydkach i stopach, przesunął ku niej od niechcenia zawartość jej torebki, a gdy tylko usiadł, zaczął jeść kanapkę z łososiem prosto z papierowej torebki. Na dłoniach miał grube sznury żył pokrytych błyszczącą obwisłą skórą. Jadł łapczywie, lecz jednocześnie z dziwnym brakiem zainteresowania, jakby jego ciało pamiętało, co to jedzenie, ale on sam o tym zapomniał. Cały czas szeptał coś do siebie. Po paru minutach odłożył torebkę, pochylił się nad blatem i trącił Annę mocno w dłoń.
– Au! – zawołała kobieta.
– Nic nie jest realne – oznajmił. – Rozumie pani? Istnieje tylko kontekst. A czego kontekst? – Przeszył ją intensywnym spojrzeniem i kilka razy odetchnął głęboko przez usta. – Dalszego kontekstu, oczywiście!
Anna, nie mając pojęcia, jak mu odpowiedzieć, wyjrzała gniewnie przez okno.
– Muszę wsiąść do następnego pociągu – oznajmił po chwili staruszek, jakby w ogóle się do niej przedtem nie odzywał. – Czy byłaby pani tak uprzejma, i mi pomogła?
– Nie byłabym – odparła Anna, zbierając swoje rzeczy.
Gdy wróciła do domu, było już prawie ciemno. Marnie nagrała jej na automatycznej sekretarce pełne irytacji wiadomości.
– Odbierz, Anno. Naprawdę jestem na ciebie zła. Już nie pierwszy raz to zrobiłaś.
Anna przygotowała sobie omlet i zjadła go w kuchni na stojąco, szykując jednocześnie odpowiedź dla Marnie. Z nieba znikały ostatnie resztki światła dnia. James wskoczył na blat, by żebrać o jedzenie. Roztargniona z powodu poczucia winy Anna dała mu więcej omletu, niż było to jej zamiarem.
– Zapomniałam do niej pójść – powtarzała sobie z uporem. – Marnie, po prostu zapomniałam.
Później wydało się jej, że widzi w altanie blask światła. Rozrzedzona nadrzeczna mgła przelała się nad ogrodzeniem i wisiała teraz między jabłoniami. Trawa była wilgotna. Wszystko pachniało ostro sobą, w tym również kot. Jego wiara w szczodrość świata została potwierdzona i pobiegł szybko naprzód, unosząc ogon, aż wreszcie znalazł pod żywopłotem coś, co go zainteresowało. Anna pociągnęła za drzwi altany i ujrzała w półmroku walające się wewnątrz rupiecie: dwa obite skórą krzesła, rower Marnie, pochodzący z Cambridge, oraz dywan przywieziony przez kogoś z Indii. Grzebiąc w przestrzeni pod oknem, niechcący otworzyła tekturowe pudło. Wysypały się z niego liczne ozdoby, oprawki do fotografii, porcelanowe fragmenty i skrawki jedwabiu, pokryte szelakiem płyty – rodzinne pamiątki Tima, sięgające aż do lat dwudziestych minionego stulecia, rzeczy, które zamierzała wyrzucić już od chwili jego śmierci. Każde pokolenie, pomyślała, zostawia po sobie coś w rodzaju aluwialnego wachlarza rozproszonego w adresach i kredensach, garderobach i szafach grających, sklepach ze starzyzną i miejscach takich jak to.
„Tytan” – powiedział wtedy Michael, wciskając jej w dłonie przenośny dysk. – „Popularny dzisiaj metal”.
Wtedy, przed laty, obiecała mu, że odda dysk jego koledze mieszkającemu w południowym Londynie. Pamiętała jego nazwisko: Brian Tate; ale, choć przypominała sobie, jak wyglądał jego dom, zapomniała, gdzie stał. Poznałaby ten budynek, gdyby tylko go zobaczyła. Gdy była tam ostatnio, wydarzyło się coś strasznego, czy może miało się wydarzyć. „Nigdy tam nie wróciliśmy”, powiedziała sobie. „Za bardzo się baliśmy”.
2
Towary trwałe
Pewnej deszczowej nocy w Saudade City broker zwany Tonim Reno przemieszczał się Tupolev Avenue w stronę niekorporacyjnego portu kosmicznego, gdzie prowadził swój mały, lecz dobrze prosperujący interes.
Reno nie miał nic przeciwko chodzeniu na piechotę podczas deszczu. Zawsze mógł postawić kołnierz swej roboczej kurtki od Sadie Barnham albo – jeśli znudzi mu się to wrażenie – zatrzymać rikszę. Gdy unosił wzrok, między budynkami widział, że w powłoce chmur pojawiają się już przerwy. Fragmenty Traktu Kefahuchiego jaśniały w nich niczym plan miasta rozpostarty na czystym wilgotnym niebie. Za pół godziny przestanie padać, a ulice szybko osuszy wiatr od lądu. Tymczasem jednak Toni mógł się radować pogodą. Cieszył się, słysząc śmiech mon, zmierzających ulicą do baru, który zwały „Tango du Chat”. Kuliły się pod krótkimi futerkami, śmiało stąpając w swych absurdalnych butach, które tak kochały. Nic nowego, nic starego, w to właśnie wierzyli ludzie w czasie spędzanym na świecie przez Toniego: wszystko mieści się w cienkiej, lecz nieskończonej transzy wrażenia między przeszłością a przyszłością. Czekając na światło na skrzyżowaniu Tupolev Avenue i 9., usłyszał sygnał swej dokerki. Kobieta nazwiskiem Enka Mercury, przebywająca na Plaży od czasów poprzedzających narodziny Toniego, żyła. Sygnał był słaby i można by założyć, że Enka mówi do niego z kosmosu.
– Towary, które zamawiałeś, są na miejscu – oznajmiła.
– To świetnie, Enka.
– Naprawdę? – zapytała. – To skurwysyństwo do mnie przemówiło, Toni.
– I co ci powiedziało? – zapytał ze śmiechem mężczyzna.
– Pilnuj swojego nosa. Mam nadzieję, że wiesz, co robisz.
– Hej, może ty mi powiesz – odparł Toni.
Toni Reno wyglądał znajomo nawet dla tych, którzy nigdy przedtem go nie widzieli: typowy trzydziestoletni hipster z dziewczyną ze średniej kadry zarządzającej, wolny od więzów, młody jak na człowieka prowadzącego własny interes. Pięć procent zapewniło mu odnowioną willę w Magellan Ladder oraz dostępne od ręki usługi krawieckie najwyższej jakości dostępnej w Preter Coeur. W tym czasie, który okazał się szczytowym punktem jego życia, handlował towarami z całej Plaży, czerpiąc znaczącą część zysku z różnic między stopami opodatkowania na różnych planetach. Były one wysokie, skomplikowane i potrafiły się niespodziewanie zmieniać, więc, rzecz jasna, kosztowały go bezsenne noce. Kiedy nie pracował, oddawał się z dziewczyną przyjemnemu nałogowi tankowemu, nad którym w pełni panował. Owo tankowe doświadczenie, zwane Mosiężną ręką, dzielili ze swą grupą wiekową na całym Saudade.
– Niech mnie chuj, jeśli kiedykolwiek widziałam coś takiego – rzuciła Enka. – Można by pomyśleć, że to... – Nagle kontakt się urwał.
– Połącz się ze mną, jeśli będzie to konieczne – rzekł Toni Reno do powietrza, na wypadek gdyby dokerka jeszcze go słyszała. – Będę u ciebie o dziesiątej.
Toni rzadko bywał obecny przy odbiorze transportu. Żywe produkty z Perkins Rent albo Peterburga, dzieła obcych kultur z Port Ferry, przechowywane kriogenicznie kontraktowe kultywary z Silicon New Turk, było mu wszystko jedno. Zaciekawiło go jednak, co mogło przestraszyć Enkę Mercury, kobietę, która widziała już wszystko. Dlatego zatrzymał rikszę. Pojazd potoczył się z klekotem wzdłuż Cobain, a potem skręcił na szybką trasę w prawo, ciągnąc za sobą okoliczną muzykę oraz reklamy, przypominające zamazane ćmy pastelowych bądź neonowych odcieni. Deszcz przestał padać, ale Toni miał wrażenie, że na jezdni nadal jest pełno wody.
***
Towar był tam, gdzie Toni spodziewał się go znaleźć, w długim, poza tym pustym, baraku przy południowym płocie portu.
Zapieczętowana rura o wymiarach mniej więcej trzy i pół metra na jeden, nie w pełni okrągła w przekroju. Na jednym końcu znajdowało się okienko, które ktoś niedawno zamknął grubą przyspawaną wstawką z innego materiału, oraz zepsuty panel świateł. Pozostawiony sam sobie obiekt miał tendencję do unoszenia się na wysokości pasa nad zakurzoną betonową podłogą. Migotanie otaczającego przedmiot powietrza przyprawiało Toniego o mdłości, co jednak nie powstrzymało mężczyzny przed dotknięciem go. Obszedł obiekt wkoło. Jego powierzchnia była matowa i wygładzona przez ablację, jakby rura spędziła pewien czas w pustej przestrzeni. Wyglądała na starą, zgniłą i pełną poczucia winy. W konosamencie, ściągniętym z nadświetlnego routera odległego o trzydzieści pięć świateł, opisano ją jako „towary trwałe”, jednakże, choć samego obiektu nie opatrzono etykietą, łatwo w nim było rozpoznać nielegalny artefakt. Nie było też wzmianki o miejscu jego pochodzenia.
– Enka! – zawołał Toni. – Gdzie jesteś, do chuja?!
Zdawało mu się, że słyszy krzyk dobiegający z wietrznych, pogrążonych w mroku miejsc parkingowych, ale odległość była za duża, by mógł być odpowiedzią, czy w ogóle mieć cokolwiek wspólnego z Tonim.
Procenty Toniego Reno zawsze generowały się w przestrzeni finansowej bardzo odległej od samej fizycznej transakcji. Dla każdego, kto uczestniczył w podobnych układach, było oczywiste, że nie wie, jak jego rola odnosi się do odgrywanej przez innych. W tym przypadku, jak mówiła dokumentacja, zadanie Toniego skończy się w chwili, gdy towar znajdzie się w ładowni frachtowca o nazwie Nova Swing. Dlatego, gdy odkrył, że może przemieszczać obiekt, po prostu go popychając, zdecydował, że sam dokona załadunku.
Robota była ciężka, jakby pchał coś pod wodą. Gdy już wyprowadził przedmiot z baraku, zostało mu do pokonania jeszcze sześćset, być może siedemset metrów. W całej południowej części portu wyłączono światła. Znowu zaczęło padać. Chmury w jednej chwili przesłoniły niebo, w następnej zaś pierzchły, odsłaniając lśniący niebieskawym światłem Trakt. Reno pchał przez chwilę obiekt, a potem się zatrzymywał, by zawołać Enkę albo spróbować się z nią połączyć. Następnie znowu się pochylał, by wsunąć dłonie i przedramiona pod koniec rury. Można by pomyśleć, że ją obejmuje. W takiej pozycji najlepiej się pchało. Za każdym razem rura najpierw się pochylała i kołysała lekko wzdłuż długiej osi, nim ruszyła powoli naprzód, jak nasmarowana tłuszczem. W jednej chwili miała większą bezwładność, niż można by się tego spodziewać, w następnej zaś lekki powiew wiatru wystarczał, by zboczyła z kursu.
Sylwetka statku o nazwie Nova Swing rysowała się na tle nocnego nieba pośród innych frachtowców zajmujących się przewozami na krótkich trasach – pękaty kadłub lśniący mosiężnym blaskiem oraz trzy stateczniki. Wrota ładunkowe były otwarte. Obok nich stał mężczyzna znany w okolicach portu jako Gruby Antoyne. Popijał z pintowej butelki rum „Black Heart”, a jego rozpiętą skórzaną kurtką pilota oraz nażelowaną fryzurą Pompadour targał wiatr. Ujrzawszy Toniego, pomachał do niego ręką. Winda powoli zjechała dwadzieścia pięć metrów w dół z głośnym zawodzeniem serwomotorów, a potem zatrzymała się z nagłym wstrząsem. Reno objął rurę po raz ostatni i wepchnął ją na pokład.
– Cześć, Gruby Antoyne – odezwał się.
– Cześć – odpowiedział mężczyzna. – Co to jest?
– Nie wiem – przyznał Toni Reno, otrzepując kurtkę od Sadie Barnham.
Czuł chłodny deszcz spływający mu po włosach i po karku. Rura pociemniała od wody, wsiąkającej w każdą porowatą powierzchnię. Z jakiegoś powodu zaskoczyło to Toniego. Obiekt – dostrzegał teraz na nim słabe zarysy jakichś wystających ornamentów, które dawno już się wytarły, przechodząc w nieokreślone wypukłości – nie sprawiał wrażenia podatnego na działanie aury. Obaj mężczyźni kontemplowali go przez pewien czas, a potem porównali dokumenty, na wypadek gdyby to w czymś mogło pomóc. Gruby Antoyne miał „trupią klatkę”.
– Wiesz, co to jest trupia klatka? – zapytał Toniego Reno.
Toni przyznał, że nigdy nie słyszał tego określenia. Na jego listach przewozowych napisano tylko „towary trwałe”.
Antoyne zachichotał.
– Towary trwałe. To by się zgadzało. Mogę ci to podpisać.
Z bliska można było zobaczyć, że jego spodnie, uszyte dla wygody z diagonalu, mają z przodu tłuste plamy. Powiedział, że został dziś w nocy sam, bo jego załoga poszła się zabawić do swojego ulubionego baru. On jednak za nim nie przepadał. Zaoferował Toniemu drinka, ale ten z żalem odmówił.
– Uważaj na siebie – rzekł mu Reno na pożegnanie.
Po jego odejściu Gruby Antoyne zakręcił butelkę i schował ją do kieszeni kurtki.
– Dupek – stwierdził i pociągnął rurę do ładowni numer jeden. – Trupia klatka – dodał z chichotem.
To było określenie, do którego mógł się przyzwyczaić. Dotknął rury i poczuł, że jest zimna. Uklęknął i włożył ręce pod spód, czując lekki opór, jak wtedy, gdy próbuje się zbliżyć do siebie dwa magnesy. Przyjrzał się powierzchni przez lupę działającą w trzech różnych trybach, a potem cmoknął, jakby się zastanawiał. Na koniec wzruszył ramionami – co w końcu wiedział? – umocował bezpiecznie obiekt i wyszedł. Światła w ładowni zgasły, Gruby Antoyne zamknął luk, a potem jego kroki umilkły w oddali. Dopiero wtedy obiekt osunął się nieco na wspornikach. Minęło kilka minut, i kilka następnych. Nagle na panelu przy włazie zamigotało parę świateł.
***
Gdy Reno wrócił do magazynu, by raz jeszcze poszukać dokerki, zobaczył, że unosi się ona w powietrzu około metra nad miejscem, gdzie przed chwilą był artefakt. Kiedy wszedł do środka, zwracała się twarzą ku niemu, a jej plecy wyginały się w łuk, jakby zaskoczył ją w trakcie przerwanego aktu radości, czegoś w rodzaju nieplanowego przewrotu w tył. Była naga.
– Jezu, Enka – odezwał się Toni. Zastanawiał się, czy była tu przez cały czas.
Otaczające ją powietrze przybrało ciemnoniebieskawą barwę, mimo że światła były włączone. Cienie padały tu pod niewłaściwymi kątami w stosunku do siebie nawzajem oraz do cieni w pozostałych częściach baraku. Wyglądało to tak, jakby Enkę porywano ze świata zamieszkanego przez ludzi takich jak Toni Reno do innej rzeczywistości, zimniejszej i bardziej skomplikowanej. Jakby, szukając wolności, zamieniła po prostu jeden zestaw ograniczeń na drugi. Jej ręce i nogi nadal poruszały się powoli. Choć z tego powodu wirowała ospale w powietrzu, nie zmieniało to jej pozycji ani ogólnej sytuacji. Na twarzy kobiety widniał wyraz zrozumienia; powolnego uświadamiania sobie niebezpieczeństwa, mającego za chwilę doprowadzić do paniki. W jakimś nieokreślonym momencie poprzedzającym nadejście tego zrozumienia, coś wbiło się z wielkim impetem pod lewą pachę kobiety, przebiło jej ciało na wylot i wyszło na zewnątrz z dołu klatki piersiowej po drugiej stronie. Długi trójkątny płat tkanki zwisający z tego miejsca miał białą rybią barwę, niepasującą do ludzkiego ciała.
Toni wspiął się na palce, wyciągnął rękę i spróbował dotknąć końca owego płata, ale śliska gumowata substancja wymykała mu się z dłoni. Gdy wreszcie zdołał ją mocno uchwycić i pociągnąć, nic się nie wydarzyło. Jeśli nawet nowy stan kobiety zawierał w sobie wystarczająco wiele warunków brzegowych normalności, by ją w niej zakotwiczyć, był też od niej tak odległy, że Reno nie był w stanie dosięgnąć Enki. Nie miał pojęcia, jak mogło do tego dojść.
– Pierdol się, Enka – warknął. – Jak mogłaś się wpakować w coś takiego?
– Nazywam się Pearlant i przybywam z przyszłości – zabrzmiał głos, jakby w odpowiedzi.
Oświetlony łukami elektrycznymi barak był pusty. Enka płynęła z powrotem ku Toniemu przez swą nową rzeczywistość, jak ktoś zawieszony w hologramie niskiej jakości. Mężczyzna uciekł z budynku, przebiegł obok Nova Swing – statek był teraz zamknięty i pogrążony w mroku – a potem pognał na łeb, na szyję przez niekorporacyjny port kosmiczny. Zatrzymałby się dopiero w swym domu w Magellan Ladder, gdyby nie kobieta – albo coś, co uznał za kobietę – która wychynęła z bocznej ulicy przy Tupolev Avenue. Zbliżała się do niego bardzo szybko i pod dziwnym kątem, jakby przed zjawieniem się Toniego leżała w cieniu u podstawy budynku. Miał supernowoczesne modyfikacje, ale milisekundę albo dwie po tym, jak się włączyły, jej modyfikacje w jakiś sposób zdołały je wyłączyć. Toni był gotowy – szybkość impulsów nerwowych w całym jego ciele wzrosła, a struktury cząsteczek hemoglobiny przestawiały się w ciągu pikosekund – nie zdążył jednak zadać ani jednego ciosu. To było tak, jakby wpadł na ceglany mur. Nie nadążał za wydarzeniami. Nadal widział, jak kobieta wstaje z chodnika, podczas gdy ona zdołała już otoczyć jego głowę lewą ręką w niemal miłosnym geście i wepchnąć mu pod pachę lufę pistoletu.
– I co chciałbyś teraz zrobić? – zapytała go głosem, w którym pobrzmiewała autentyczna ciekawość.
Gdy Toni poruszył lekko głową, by móc coś powiedzieć, nacisnęła spust i było po wszystkim. Dwie b‑dziewczyny wracające do domu po nocy spędzonej w „Ivory Coast” znalazły go bardzo wczesnym rankiem. Twierdziły, że otaczały go czarne i białe koty.
– Sięgały nam do kolan – oznajmiła policji jedna z b‑dziewczyn. – Były śliczne. Ale potem znalazłyśmy tego faceta.
Gdy dziewczyna Toniego dowiedziała się, że zginął nagle, powiedziała, że takiego końca by pragnął. Lubił swój pobyt na tym świecie, ale nie trzymał się go kurczowo. Oznajmiła też, że był przekonany, że gdybyśmy mogli rozciągnąć swe życie do grubości jednego nanometra, trwałoby wiecznie.
– Z naszego subiektywnego punktu widzenia, rzecz jasna – dodała.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz