Niczym support przed gwiazdą wieczoru, przed premierą netfliksowego serialu, grupa polskich zapaleńców opublikowała własną filmową próbę przedstawienia historii w świecie wykreowanym przez Sapkowskiego – "Pół wieku poezji później". Z jakim skutkiem udało się ich przedsięwzięcie?
Przede wszystkim jedno należy podkreślić na wstępie – mówimy o tworze niemal zupełnie amatorskim, nie licząc może gościnnego występu Zbigniewa Zamachowskiego w roli Jaskra. Stąd też próg oceny należy dostosować do możliwości twórców, a ten nie może być taki sam jak w przypadku dużych produkcji. Jest to też pewnego rodzaju ostrzeżenie, czy też może raczej informacja dla widzów – choć nasz malkontencki naród wyjątkowo, z tego co widzę, nie wylał strasznych pomyj na autorów produkcji.
W utworze amatorskim kuleć może – w porównaniu z produkcjami komercyjnymi dużych wytwórni – w zasadzie wszystko. Począwszy od fabuły, przez kwestie techniczne, a zakończywszy na grze aktorskiej. "Pół wieku poezji później" broni się w praktyce na każdej z tych płaszczyzn. Jak na swoje możliwości, rzecz jasna. Styl Sapkowskiego jest ciężki do odtworzenia. Widać to w jakimś sensie na przykładzie zbioru opowiadań "Szpony i kły". W moim subiektywnym odczuciu najlepiej wypadły te opowiadania, gdzie twórcy nie próbowali naśladować ASa, lecz skupili się na tworzeniu świata, rezygnując z pierwszoplanowych charakterów na rzecz drugoplanowych. Nie odtwarzali przy tym schematów z oryginału, myśli, wydarzeń, lecz tworzyli coś zupełnie nowego. Bawili się tym światem. Podobnie uczynili twórcy filmu.
Historia skupia się na dwóch postaciach – Lambercie i Triss Merigold. Wiedźmin wraz z czarodziejką to duet, który dobrze się znał, dzięki czemu zetknięcie tych bohaterów było dość naturalnym, lecz równocześnie doskonałym wyborem. W kwestii fabularnej – gry zostały raczej pominięte, na co wskazuje fakt, że jedna z postaci, która powinna nie żyć, występuje na początku filmu. Nie zapomniano jednak o produktach CD Projekt RED. Dla tych, którzy wytrwają napisy końcowe, czeka miła niespodzianka i występ kogoś dobrze znanego wszystkim fanom wiedźmińskich historii.
Lambert, na skutek czegoś pomiędzy drugim pogromem w Kaer Morhen a atakiem Salamandry z pierwszej części gry, staje się ostatnim żyjącym wiedźminem, zaś za jego głowę zostaje wyznaczona nagroda. Los styka go znowu z Triss Merigold, czarodziejką mającą zadanie schwytać i pojmać uciekinierkę z Aretuzy, która podobno została wiedźmą. Łowca potworów, nie mając nic lepszego do roboty, przyłącza się do poszukiwań, zaś skład tej osobliwej drużyny uzupełnia jeszcze jedna osoba, której miana – z uwagi na spoilery – wymieniać tutaj nie będę. Szybko okazuje się, że z pozoru osobne wątki zazębiają się, dzięki czemu ta wyprawa staje się opłacalna dla każdej ze stron.
Twórcy postawili na pewne, jakbym to nazwał, wiedźmińskie klisze. Walki, karczmy, więcej potyczek, znowu karczma, a do tego trochę chędożenia – i jeśli czytelniku pomyślałeś o Jaskrze, o dziwo mylisz się, choć nie tak bardzo. W tym zakresie przodownikiem pracy jest wykreowana na potrzeby filmu postać, ale obiecałem wcześniej, że imienia nie zdradzę. Ogólnie rzecz biorąc, przyjęty model narracji sprawdza się. Przeplata akcję z fabułą, pozwala także wprowadzić wątki poboczne ożywiające świat i pogłębiające profil postaci. Jednak ostatni z wymienionych motywów – zważywszy na procent treści produkcji, który zajmuje – został według mnie nadużyty. Zwłaszcza pewna scena, pomińmy szczegóły by nie drażnić przeciwników "spoilerów", która wygląda jak żywcem wyjęta z taniego porno.
Dużą rolę w utworze odgrywa humor. Ten jest oparty głównie na nawiązaniach do żartów i dialogów z książek czy gier oraz na kontrastach między charakterami postaci. Choć film jest prawdziwym workiem na żarty, jego fanowski charakter czyni ten aspekt sympatycznym – hołd pierwowzorowi poprzez śmiech. Uniknięto przy tym wulgarności, docinki nie są oparte o najgrubsze przekleństwa. Niektóre żarty twórców powstały bez użycia słów, opierając się o zaburzenie zasady decorum. Jeśli scenę, którą określiłem mianem wyrwanej z taniego porno, zinterpretować w tej właśnie kategorii, to pozostaje nawet pochwalić twórców za odwagę artystyczną.
Wyzwaniem z pewnością były sceny walki. Przede wszystkim, trzeba było wybrnąć jakoś z kwestii ran i krwi. Przez większość produkcji zrobiono to najprostszą techniką – sceny są pocięte jak przeciwnicy Lamberta, czyli drastycznie i okropnie. Chodziło o to, by pokazać moment zadawania ciosu, lecz nie samo cięcie. Nie znaczy to, że krew i rany zupełnie pominięto – to, co najlepsze, zarezerwowano na finał, z dobrym efektem... i na tym może skończę, dodając tylko, że ostatnie cięcie Lamberta w tej walce wygląda znajomo.
Prawdziwym sukcesem, jak na rozmiary produkcji, są kostiumy, charakteryzacja i scenografia. Lambert wygląda tak, jakbym chciał ujrzeć kiedyś w serialu Geralta – jest to najbardziej przekonujący wizerunek wiedźmina, jaki kiedykolwiek widziałem. Kostiumy na wysokim poziomie, bez względu na to, czy jest to wiedźmin, żołdak lub wieśniak. Scenografia zaś zaskakuje. Udało się umieścić ruiny zamku z jego tunelami i korytarzami, ładnie ukazaną średniowieczną wioskę z wnętrzami m.in. karczmy czy chaty sołtysa. Byłem pod tym względem naprawdę pod wrażeniem dla wykonanej pracy, pamiętając przecież o dość skromnym budżecie produkcji.
Aktorzy są równie nierówni, jak i jakość techniczna ich partii dialogowych. Najwyżej muszę ocenić odtwórcę Lamberta oraz syna Jaskra. Dobrze poradził sobie główny antagonista oraz... chłop z karczmy nazwany przez Jaskra "ogrem". Z pośród "tła", zachowanie wieśniaków w karczmie było na najwyższym poziomie, jeśli mowa o statystach. Reszta postaci – jak na standardy produkcji – gra całkiem dobrze. Nie ma nikogo, kogo nazwałbym mianem "cyborga". Natomiast w zakresie dźwięku dziwią mnie różnice w jakości głosu. O ile odtwórcę Lamberta słychać głośno i wyraźnie, podobnie jak Jaskra, o tyle Merigold jest czasami ledwie słyszalna. Nie mówiąc już o głównym antagoniście i nie jest to, jak sądzę, wina aktorów.
Na marginesie wypada wspomnieć o wyraźnym błędzie, który zwrócił moją uwagę, a wobec którego są podstawy, aby go wytknąć. Ta kwestia to rana wiedźmina. Został dźgnięty nożem w plecy, podczas gdy u Sołtysa krew na bandażu odbarwiła się z przodu...
Trudno ocenić ten film miarodajnie. Oczywiście, można porównać go z "Władcą Pierścieni". Nic nie stoi na przeszkodzie, by najzwyczajniej "zjechać" twórców za to, że nie mają kunsztu Petera Jacksona. Nierozsądna ocena brzmiałaby w najlepszym razie, że film jest nieporozumieniem. Moja ocena będzie inna, bowiem uwzględniam nie tylko samą produkcję, lecz to, kto i jak to wykonał. "Pół wieku poezji później" nie bawi jak wysokobudżetowe dzieła, lecz oglądałem to z dużą sympatią dla pracy i zaangażowania tych ludzi. Mojemu wiedźminofilskiemu serduszku było ciepło podczas seansu. Plus za sympatyczny akcent po napisach końcowych. Udowadnia to zresztą, po raz kolejny, że twórcom naprawdę "się chciało".
Komentarze
... ale to tyczy się produkcji filmowych, a nie amatorskiej, fanowskiej, ponieważ jak na taki budżet zrobili kawał dobrej roboty. Oczywiście ma się pewien dyskomfort oglądając ten film. Z jednej strony naprawdę fajne wykonanie, z drugiej strony jest coś co kole po oczy, wynikające z małego nakładu finansowego.
Dodaj komentarz