Na szczęście dwuletni okres oczekiwania na tom drugi mnie ominął i mogłam niezwłocznie pognać do pobliskiej biblioteki (tak, niektórzy jeszcze korzystają z tak archaicznych wymysłów, co zresztą polecam) i zaopatrzyć się w kolejnego "Pana Lodowego Ogrodu". Niewypowiedzianym bowiem sadyzmem jest przymus czekania na ciąg dalszy fabuły przerwanej tak mistrzowskim floresem, mogącym przyprawić nawet o mdłości fanów linearnych układów. Oczywiście, jeżeli wolicie przeczytać je słowami Grzędowicza, odsyłam do tomu pierwszego.
Jak trudno zapomnieć, z Drakkainenem pożegnaliśmy się po dość brutalnej zmianie jego formy, kiedy to, niczym Odyn przebity włócznią, zamienił się w dorodne... drzewo. I stał się niemal mitycznym Yggdrasilem. Dalej run nie było, ale zdecydowanie rozpoczęła się droga ku oświeceniu. Nie będę jednak zdradzać szczegółów, ponieważ chociaż odczarowanie Vuko wydaje się oczywiste i logiczne, „przecież jest głównym bohaterem”, to pamiętajmy, że mówimy tu o Grzędowiczu. A ten udowodnił już w poprzednim tomie, że nie wszystko musi zakończyć się tak, jak czytelnik bądź główny bohater by tego chciał. Zawsze przecież na scenę może wejść nowy wysłannik Ziemi. Niemniej przyznać trzeba, że rozwiązanie tego problemu wywołało na ustach wielu skrzywienie zniesmaczenia, a niektórym nad głową wyskoczyło wielkie „?!” i to niemal namacalne. Pisarz przeniósł także uwagę odbiorcy z poznawania nowej krainy na wszechobecną magię. Co za tym idzie, Grzędowicz odkryje przed nami nieco więcej o uroczyskach, Pieśniarzach i bóstwach Midgaardu. Na scenę wkraczają także dwa elementy niezwykle charakterystyczne dla fantasy – wróżki i smoki.
Sam zresztą wątek van Dykena i Ulfa został przesunięty na plan nieco dalszy, na wierzch natomiast wyciągnięta została historia młodego dziedzica Tygrysiego Tronu. Ten, przedzierając się przez do niedawna własny, a teraz śmiertelnie niebezpieczny i wrogi kraj, trafia prosto w paszczę lwa – drogę przecina mu rzeka, a jedyny most jest pilnie strzeżony przez wyznawców i fanatyków legendarnego kultu Podziemnej Matki.
To, co trzeba przyznać Grzędowiczowi, to niezwykły takt, z którym łączy własne wizje oraz dawne kultury i religie. Tak samo jak w poprzednim tomie, doświadczamy jedynie muśnięć znanymi z Ziemi kulturami i archetypami. A gdy ktoś przeczyta jeszcze powieść pióra Mai Lidii Kossakowskiej albo chociaż wspomni, np. "Rudą Sforę", bez trudu odnajdzie sfery, w których style jednej i drugiej strony małżeństwa przenikają się nawzajem.
Wykreowane postaci nadal są wiarygodne, jednak czy straciły na uroku – ciężko powiedzieć, ponieważ, jak to ludzie, rozwijają się. Tendżaruk dojrzewa, a Vuko traci nieco zapał do ironizowania. Obaj jednak wciąż przyprawiają o wrażenie obcowania z prawdziwymi ludźmi. Zresztą jak pisarz sam przyznał w jednym z wywiadów podczas Pyrkonu w 2007 – tworzone przez niego postacie najczęściej są kolażem bardziej lub mniej znanych mu osób. Obu także nadal dopadają rozterki, gdy próbują odnaleźć się nie tylko w obcym otoczeniu, ale także na drodze między własnymi pragnieniami a koniecznością.
Wydanie książki, jak przystało na Fabrykę Słów, jest solidne, a okładka stylistycznie pasuje do poprzedniego tomu. Ilustracje także zieją psychodeliczną ucztą wyobraźni. Mnie osobiście dodatkowo przyprawiły niejednej nocy o palpitacje serca... Literówek również nie stwierdzono. Chociaż o języku i mistrzostwie opisów można rozpisywać się na wiele stron. Stylistycznie powieść nie straciła ani trochę – nadal stykamy się z finezyjnym kreowaniem nastrojów, plastycznymi i barwnymi, ale przy tym łatwymi w wyobrażeniu opisami rzeczy niesłychanych. Akcja wciąż potrafi wciągnąć, nie pozwalając odłożyć książki mimo gwiżdżącego czajnika czy zbliżającego się przystanku. Nawet opisy walk, dla mnie zawsze przy natłoku „fachowego” słownictwa będące ciężkimi do przełknięcia, tutaj wymagały tylko kilku tajemniczych dla współpasażerów ruchów.
Pozostaje jedynie pytanie, czy pisarz sprostał poprzeczce, którą zawiesił nader wysoko? Zdecydowanie otarł się, jednak pod nią. Chociaż "Pan Lodowego Ogrodu" nadal wspaniale porywa i trzyma w napięciu, pojawia się w fabule coraz więcej zaułków i ślepych uliczek, z których pisarz salwuje się ucieczką za pomocą... cudów. I właśnie to wielu może niezbyt przypaść do gustu oraz wydać niezbyt wiarygodne. Ale czy tak naprawdę to nie jedynie twórca tego niezwykłego świata ma prawo oceniać, co jest dla niego prawdopodobne, a co jest cudem?
Komentarze
Czy Drakkainen traci zapał do ironizowania? Coś w tym jest, ale jak już zasunie sarkazmem, to można śmiać się do rozpuku. Niezwykle ciekawie obserwuje się dojrzewanie bardzo racjonalnego człowieka do akceptowania magii. Van Dyken popełnia błąd i Vuko zamiast dalej próbować spacyfikować naukowca, ma z nim prywatne porachunki i nie odpuści, póki ten nie zdechnie.
Największe brawa należą się jednak Grzędowiczowi za spacyfikowanie Cyfral. Ulf byłby przecież niezniszczalny mogąc władać mocą uroczysk i posiadając jeszcze dodatkowo wspomaganie. Przez jakiś czas na pewno by się to czytało z przyjemnością, ale w końcu zaczęłoby nużyć, że nie ma dla Nocnego Wędrowca rzeczy niemożliwych. A tu psikus, rzucamy protagoniście kłody pod nogi - mistrzostwo.
Bawiłem się przy tym tomie równie dobrze, jak przy pierwszym i z czystym sumieniem ponownie wystawię ocenę 9,5
Dodaj komentarz