Fragment książki

18 minut czytania


Fragment I
Most

I w ten sposób znalazłem się na drodze, łykając kurz, z widokiem na zadki osłów i zbliżające się miasto. Idąc i trzymając lejce starałem się uspokoić przerażony oddech, a mój żołądek boleśnie zwijał się w supły. Nie wiedziałem, czy z głodu, przerażenia czy obu powodów na raz.

Zanim wróciliśmy na trakt, Brus kazał mi iść w krzaki i oczyścić brzuch.

— Zawsze staraj się tak zrobić, gdy wiesz, że może czekać cię walka albo coś przerażającego. To trochę pomaga i w razie czego pozwoli ci zachować twarz. Widziałem ludzi, którzy mimo że bili się dzielnie, nawet nie zauważyli że zrobili pod siebie na sam widok wrogów. To się często zdarza, mimo że ani weterani ani wodzowie nic o tym nie wspominają.

Idąc tym traktem byłem mu wdzięczny za tę radę.

Normalnie, przed miastem powinien rozciągać się bazar. W każdej osadzie na szlaku handlowym prowadzi się handel. Podróżujący kupcy potrzebują jedzenia, paszy, zagrody dla zwierząt i noclegu, ale chętnie sprzedają też trochę towarów. Niektórzy poganiacze robią własne interesy i czasem jest to ich jedyna zapłata za prowadzenie korowodu wozów i jucznych zwierząt. Dzięki temu miasta na szlakach mają z czego żyć.

Ale nie teraz. Bazar był pusty i wyludniony, stałe kramy podobne do glinianych domków miały okna zasłonięte deskami, a przed studnią stała ogromna kolejka podróżnych z rozmaitymi naczyniami w rękach. Nikt jednak nie czerpał wody. Przy studni stało dwóch żołnierzy w zakurzonych kurtach, z włóczniami w rękach. Mieli utwardzane skórzane pancerze, tak zakurzone, że nie zdołałem rozpoznać barwy tymenu. Nikt się jednak nie kłócił, nikt nie chciał wiedzieć, dlaczego nie wolno czerpać albo bodaj kupić wody. Czekający nawet nie rozmawiali. Siedzieli, kucali na ziemi albo stali, wszyscy w kaftanach i spodniach w barwach kast, zazwyczaj burych, szarych i brązowych. Hirukowie, Karahimowie i Udarajowie. Bliżej studni widać było kilka żółtych kaftanów Sindarów, ale i oni nie napełniali naczyń. Nad placem wisiała martwa cisza i unosiło się brzęczenie much. Siedzący wyglądali na zupełnie zrezygnowanych, a jak przejeżdżaliśmy, jakiś chłopak osunął się na ziemię i leżał w pyle. Nikt nie pochylił się nawet, by mu pomóc. Po prostu leżał, a po jego bosych stopach chodziły muchy. Zauważyłem, że do studni stoją jedynie mężczyźni.

Gospody i zagrody gościnne przy szlaku także wyglądały na zamknięte, mimo że spotykaliśmy coraz więcej maszerujących w milczeniu wędrowców. Minęliśmy kilkunastu Hiruków z czołami przewiązanymi identycznymi chustami, a prowadzący ich starszy w kapeluszu podróżnym na głowie miał przywiązany do paska kij z proporcem, na którym napisano: „Osiemnastu chłopów z Kahardym pracujących w imię Matki. Niech wszystko stanie się jednym”.

Słowa znajdowały się jedno pod drugim, proporzec łopotał, więc przystanąłem, żeby przeczytać napis, a wtedy Brus smagnął mnie trzciną. Spojrzałem na niego odruchowo i zobaczyłem tylko własne odbicie w lustrzanej masce kapłana. W otworach maski drzemała nieprzenikniona ciemność.

Nie rozumiałem tego co widzę. Władca czasem domaga się głupich rzeczy, ale z reguły po coś. To wydawało się jedynie uciążliwe i niedorzeczne.

Po jakimś czasem zobaczyłem więcej takich proporców na plecach podróżnych i przestałem się czemukolwiek dziwić. Przeciwnie. Spodziewałem się, że zaraz ujrzę kogoś łopocącego napisem: „Kowal z Aszyrdym udający się za potrzebą. Niech wszystko stanie się jednym”.

Zabity przez nas kapłan nie miał proporca, co oznaczało, że nie wszyscy muszą je nosić.

Ciągnący wolno korowód podróżnych wydawał się jedynym ruchem w tej osadzie. Patrzyłem na zamknięte okiennicami sklepy i gospody, widziałem ślady po strąconych szyldach. Zakurzone uliczki były puste, poniewierały się po nich jedynie śmieci. Nie było natomiast śladów walk. Nic nie było spalone, zburzone, żółte ściany z gliny nie były poznaczone bryzgami krwi.

Miasto musi z czegoś żyć. W miastach nie ma pól ani stad. Jak zamierzano ściągać podatki, skoro nic nie działało? Nie było ani jednego szyldu, tylko gołe, wypalone przez słońce ściany. Gdzie coś zjeść? Gdzie naprawić lub kupić buty? Skąd wziąć jedzenie? Jak znaleźć dom znachora?

Były tylko martwo zasłonięte żaluzjami okna, pył i upał.

I coraz gęstszy tłum wędrujący w dziwnym milczeniu ulicą, która przecinała miasto i prowadziła na most. Na drugą stronę rzeki Firgiss. Na szlak. Do wolności.

Wędrujący przed siebie ludzie to nie byli zwykli podróżni. Nie jechali w interesach, nie wybierali się w odwiedziny do przyjaciół i krewnych, nie szukali dla siebie nowego miejsca. Ci ludzie uciekali.

Kobiety, mężczyźni, dzieci. Pchali załadowane wózki, taszczyli toboły i kosze. Prowadzili zwierzęta. Nieśli to, co zdołali spakować w pośpiechu. Przypadkowe, czasem niedorzeczne rzeczy. Kociołek, miska, worek durry, ale też połamany parasol, malowany parawan przeciwsłoneczny, jakieś buty, jakieś szmaty, jeden człowiek nie miał maty do spania ani miski, za to taszczył na plecach kosz pełen zwojów.

Wtedy nie zdawałem sobie sprawy, że tak wygląda wojna. Gdzieś tam toczą się bitwy, leje się krew, słychać wrzask i łoskot stali, ale to jedynie czasem. Wojsko też głównie maszeruje drogami z jednego miejsca w drugie. Konie człapią stępa, piechota wlecze się w upale noga za nogą, żołnierze taszczą nie tylko włócznie i tarcze, ale też kociołki, peleryny, zapasowe buty i łopaty. Miski i szmaty. Ciągnie się za nimi smród i roje much.

A tymi samymi drogami ciągnie coraz gęstszy tłum uciekinierów. Z resztkami dobytku w koszach i miskach, tysiące nagłych żebraków wędruje przed siebie. Jak najdalej od kapłanów, cesarzy, dowódców i ich szaleństwa. Nie mają już domów, warsztatów, stad ani pól. Tylko kociołek, miskę, albo figurkę ze stołu. Wszyscy snują się z opuszczonymi głowami, nawet niemowlęta nie płaczą. Słychać tylko kaszel i szuranie tysięcy podeszew.

Rozstępowali się przed naszym wozem, opuszczając głowy, odkładali na ziemię kosze i toboły, po czym klękali z głowami pochylonymi do ziemi i pięściami wbitymi w piach. Wyglądało to tak, jakby nasz wózek podcinał im kolana. Jakby wokół niego panowała jakaś zaraza, która powala wszystkich na ziemię. Kiedy jednak wózek odjedzie, choroba ustępuje. Ludzie gramolą się na nogi i podejmują dalszy, beznadziejny marsz donikąd.

Nasz wózek toczył się przez miasto, aż dotarliśmy na plac przed mostem. Kiedyś był to duży, okrągły plac targowy, na którym spotykały się wszystkie drogi biegnące przez miasto. Otaczały go gospody i karawanseraje, a na straganach można było kupić towary z najdalszych zakątków imperium.

Kiedyś.

Teraz łopotał pośrodku proporzec z napisem „Handel to chciwość! Tylko Matka karmi swoje dzieci! Niech wszystko stanie się jednym”, a  stragany zniknęły. Zamiast tego kłębił się tłum uciekinierów, słychać było płacz dzieci i porykiwania wierzchowców.

W imperium Podziemnej Matki nie można było normalnie nawet przejść przez most. Wszędzie tłum czekał nie wiadomo na co. Ani zaczerpnąć wody ze studni, ani przejść przez rzekę. Nie rozumiałem dlaczego.

Podjechaliśmy powoli, rozcinając tłum, który rozstępował się przed naszymi osłami i przypadał do ziemi, jak zdeptana trawa, a unosił się dopiero trzy kroki za nami.

Na moście ustawiono w poprzek wóz taborowy. Ciężki, z grubych bali i desek, którego burty obwieszono czarno-zielonymi pawężami z wizerunkiem zwiniętego w spiralę górskiego węża, trzydziestego tymenu zwanego „Żmijowym”. Wóz przegradzał część drogi na moście, a drugi taki sam stał dalej, ale dosunięty do drugiej balustrady. Tłum wił się jak wąż obok jednego i drugiego wozu, ale rzadko. Jednego człowieka od drugiego dzieliło kilka kroków, reszta czekała przed szpalerem żołnierzy zbita w bezładną gromadę.

W dole wąwozu, Firgiss ciskała się wśród piany i skał jak rozjuszona żmija.

Kiedy zbliżaliśmy się do blokady, czułem jak ogarnia mnie duszna, hucząca ciemność. Moje biedne serce urwało się ze swojego miejsca i przesunęło do gardła. Wydawało mi się, że każde jego uderzenie wysyła w moje żyły strumień krwi rwący i spieniony jak rzeka w dole.

Byłem adeptem Podziemnej Matki. Idiotą i niemową. Pryszczatym durniem z Kysaldym przygarniętym przez Oświeconego, który dostrzegł w moim ciemnym umyśle rzadki talent. Przecież Matka, często odebrawszy komuś w swojej szczodrości bystry umysł, wzrok albo mowę, obdarza go czymś innym, na chwałę swego podziemnego łona, z którego wszystko wyszło i do którego wszystko powróci, stając się jednym. Może pięknie śpiewam, maluję albo wyszywam?

Ja, „Pryszczaty” Agyren Kysaldym. Kowca. Niech wszystko stanie się jednym.

Widziałem już obramowane ochraniaczami z łuskowanej skóry kamiennych wołów spocone twarze żołnierzy. Malowane w czarno-zielone pasy wąskie włócznie bodące niebo. Okręconą czarno-zieloną chustą głowę dowódcy, skórzany półpancerz z naramiennikami dziesiętnika. Między wozami stały trzy konie grupy pościgowej, ale nikt na nich nie siedział. Zaganiacze przenieśli się na blokujący drogę wóz, skąd mieli doskonały widok i rozsiedli wygodnie, jednak nie odłożyli ani na chwilę swoich krótkich, klejonych łuków jazdy, z których ponoć umieli w galopie trafić lecącego ptaka.

„Nie znam się za dobrze na kapłaństwie” – powiedział przedtem Brus.  -„Ale znam się na wojsku. A na moście będzie stało wojsko, my zaś jesteśmy nie byle kim. Przejdziemy, Ruda Głowo. Zaufaj mi”.

Ale niektórych ludzi podchodzących do blokady żołnierze wyprowadzali gdzieś na plac, gdzie kazano im siadać w stłoczonej, coraz większej grupie, a ich tobołki lądowały na wielkiej kupie obok mostu. Ta sterta nędznego dobytku przerażała mnie bardziej, niż zmuszona do ciasnego siedzenia w kucki z rękami na głowie grupa podróżnych. Kiedy odbiera się tak bezceremonialnie ludziom wszystko, nie wróży to niczego dobrego. Biedak niesie przed sobą wszystko, co mu zostało. Kiedy tobołek ląduje na bezładnej stercie, brzmi to jak złowrogie: „już ci nie będzie potrzebne”.

Dowódca siedział na składanym krześle za stolikiem, na którym znajdowała się kosztowna, malowana żywicą butla i oprawiona w złoto tykwa do picia wina palmowego. Wachlował się miskowatym hełmem piechoty i patrzył znudzonym wzrokiem na przelewający się przed nim tłum.

Przejdziemy. To tylko wojsko. My zaś należymy do Oświeconych. Słuchamy jedynie dobiegającego spod ziemi głosu Matki oraz Prorokini, która nadeszła z pustyni, niosąc prawdę. Na piersi Brusa wisi żelazna skorpenica. Klucz, który otworzy wszelkie drzwi na naszej drodze. Wieziemy skrzynkę. Przez most. Daleko. Do Kebzegaru. Do wrót Nahel Zymu. Na kraniec świata.

Nasz wóz przecisnął się przez tłum i podjechaliśmy do blokady. Jeden z osłów wyciągnął pysk i powąchał butlę stojącą na stoliku dziesiętnika.

Milczałem. Jestem głupkiem. „Pryszczatym” Agyrenem. Mówię ledwo co i tak bełkoczę, że rozumie mnie tylko mój pan.

Zamamlałem bezmyślnie ustami jakbym coś żuł i wetknąłem palec do nosa. Usiłujący przedostać się przez most podróżni klęczeli kręgiem wokół nas z opuszczonymi głowami.

Dziesiętnik podniósł wzrok i napotkał lustrzaną, nijaką maskę kapłana jaśniejącą jak większy księżyc w pełni. Uniósł się z krzesła i uniósł pięść do czoła.

— Niech wszystko stanie się jednym — powiedział.

Kiedy Brus odezwał się z kozła, jego blaszany, wibrujący jak struny cintaru głos brzmiał obco i władczo. W pierwszej chwili nie zrozumiałem ani słowa. Podrapałem się pod kurtą i nadal pracowicie wierciłem w nosie. Mowa Jedności to był dawny amitrajski. Można go było zrozumieć, ale miał dziwną gramatykę i od pokoleń był już tylko mową kapłanów.

— O przeklęte ptaki wojennego gwałtu, które wstrzymujecie Słowo Matki na jego drodze do serc zagubionych. Dla wędrującego Słowa pośpiech jest błogosławionym obowiązkiem.

Mniej więcej tak to brzmiało. O ile pojąłem wśród gardłowych głosek dawnego języka, Brus powiedział dziesiętnikowi, że jest kurierem. I się spieszy.

Ja zrozumiałem, ale żołnierz nie. Dotarło do niego tylko „przeklęte ptaki” i „wojna”, wziął to do siebie i uznał, że Brus go łaje.

— Panie, my tylko mamy, znaczy, rozkazy, blokada na moście. Wybacz, Oświecony, znaczy się, albo Oświecona… To świątynia rozkazuje… Wybacz, ja nie mówię w dawnej mowie, ja jestem z Nasimu…

Brus pochylił się w koźle, wydobył spod kurty amulet żelaznej skorpenicy i wyciągnął przed siebie. Jego głos zabrzmiał jak skrzypienie zardzewiałych wrót.

— Pośpiech. To ważne. Otworzyć blokadę, hon-pahan.

Dowódca otarł pot z twarzy i rzucił przez ramię rozkaz. Naganiacze zeskoczyli z wozu i zapierając się o ciężkie burty, przetoczyli go na bok. Teraz oba wozy stały przy tej samej balustradzie, zostawiając wąskie przejście, przez które nasza dwukółka mogła się przetoczyć. Ale wtedy zobaczyłem staruchę.

Siedziała na krześle za wozem, za jej plecami stało dwóch adeptów, jeden z parasolem, a drugi ze słomianym wachlarzem. Nie nosiła szat kapłana ani lustrzanej maski, tylko nieokreślone bure szmaty, za to obficie okutane, zupełnie jakby trzęsła się z zimna.

Każdy, kto przeszedł przez blokadę, nie zabrano mu tobołka i puszczono krętą ścieżką między wozami taborowymi, podchodził do niej, a wtedy unosiła twarz, w której lśniły mętne, pokryte złotawym bielmem oczy i dotykała starczą dłonią jego twarzy. Jej usta poruszały się, jakby kobieta nieustannie mamrotała jakieś klątwy albo modlitwy.

Kiedy ją zobaczyłem, poczułem, jakby moje serce pękło znienacka, niczym gliniany dzban. Dzban pełen strachu.

Wiedząca.

Wiedząca o ślepych oczach, takich samych jak oczy skrytobójcy, który zabił moją Irissę. Jak oczy leopardów Prorokini. Złote bielmo.

Co zobaczy, kiedy dotknie mojej twarzy?

Wiedząca wstała z krzesła i podtrzymywana za łokieć przez żołnierza pokuśtykała na lewą stronę mostu. Adepci zabrali parasol i krzesełko, by zrobić nam drogę, a ja wyjąłem palec z nosa i uniosłem lejce.

Koła wózka zaskrzypiały.

Wiedząca odwróciła się nagle z zadartą głową, zupełnie jakby węszyła. A potem wyrwała łokieć żołnierzowi i uniosła rękę z rozcapierzonymi palcami, po czym ruszyła prosto w naszą stronę, chcąc dotknąć mojej twarzy.

Brus odwrócił się do niej, ale jego maska podobna do kałuży rtęci nie wyrażała niczego.

Zmartwiałem.

Była już tak blisko, że słyszałem jej bezzębne mamrotanie sączące się nieustannie z pomarszczonych ust.

„Oko na dłoni… Dłoń, oko matki… Matka czuje… gdy dziecko kłamie… matka zawsze wie…”

Widziałem rozpostartą dłoń wiedzącej. Jeszcze dwa kroki i dotknie mojej twarzy.


Fragment II
Walka pod drzewem

Pojawia się znienacka, wprost z jesiennej mgły. Wynurza się gwałtownie zza grani, ma bladą twarz pociętą zygzakowatymi znakami tatuażu, wytrzeszczone czarne oczy błyskające na brzegach wąskimi paskami białkówki. Zaschnięte bryzgi krwi na policzkach i czole.

Chwyta gwałtownie korzeń i kawałek skały, usiłuje się podciągnąć, ale coś ciągnie go do tyłu. Jest młody. Ma najwyżej siedemnaście lat i jest skrajnie, śmiertelnie przerażony. Już nie dba o to, że łzy przerażenia płyną mu strugami po twarzy, że z ust wyrywa się skowyt. Obchodzi go tylko nieznana siła ciągnąca go w tył, w przepaść.

Przyczyna jest banalna. Bury koc, spięty na ramionach srebrną spinką z motywem tańczących węży, zaczepił się o korzeń. Jednak chłopak tonie w odmętach paniki. Może tylko szarpać się bezsilnie, tylko ciągnąć do przodu, jak zaprzęgowy koń. Sekundy przeciekają mu między palcami, strugi krwi z przecięcia na czole toczą się po policzkach.

Chłopak… Według tutejszych standardów dawno jest dorosły. Jest wojownikiem. Urodzonym z morderczym żelazem w rękach, ukołysany pieśniami o bohaterach, zahartowany wizjami własnej heroicznej śmierci. A jednak teraz płacze, szarpie się na zaczepionym o korzenie płaszczu, bo z bliska wygląda to inaczej niż w pieśniach. Własna śmierć oglądana z bliska wydaje się zbyt cuchnąca, pospolita i bolesna. Nie będzie wzruszającego, pięknego zgonu wartego pieśni. Z bliska jest tylko okrutne, przerażające morderstwo gdzieś w górach. Samotna agonia i studnia przerażenia. A nade wszystko niemożność pogodzenia się z tym, że to już teraz. Natychmiast. Dzisiaj. Na zawsze.

Strzała z jadowitym sykiem wbija się w łupkową glebę tuż obok jego dłoni. Słychać zdławiony krótki krzyk, chłopak znajduje wreszcie splecione srebrne węże miażdżące mu krtań i szarpie szpilę. Płaszcz spada z ramion, spinka leci w przepaść, odbijając się od kamieni, a młody wojownik pełznie na czworakach po stromej ścieżce, czepiając się krzaków i skał.

Nadchodzą.

Słychać gardłowe przekleństwa i przyspieszony oddech. Słychać skrzypienie grubych skór i szczęk stali.

Kolejna strzała wypryska z doliny i śmiga tuż nad głową uciekiniera, wizgając jak wściekły szerszeń.

Nadchodzą.

Trzech.

Nie noszą czerwono-czarnych tatuaży na rękach i twarzach, ani sczesanych na kark nasmarowanych dziegciem warkoczyków. Pod okularowymi nosalami hełmów i kanciastymi osłonami policzkowymi widać krótko przycięte brody.

Wołają do niego tryumfalnie, chrapliwie. Bucha z nich para, kłęby ścięte lodowatym powietrzem jesieni. Jeden wychyla się za grań i krzyczy do kogoś na dole, echo skacze po górach. Śmieją się, patrząc, jak pełznie na czworakach przed siebie, jak próbuje zerwać się do biegu, ale potyka się, pada i znowu pełznie.

Ten pierwszy, wielki jak góra, zdejmuje hełm i kładzie go ostrożnie na ziemi, potem odpina płaszcz, uwalniając kolejne kłęby pary unoszące się z lamelkowego pancerza. Znowu woła, drwiąco, zadziornie, i powoli wyciąga miecz. Słychać stalowy, przeciągły zgrzyt ostrza, dryblas przeciąga się i porusza gimnastycznie barkami, chrupie mu coś w karku.

Chłopak bezradnie maca pustą pochwę przy pasie, wspomnienie po straconej broni, a potem nadal pełznie przed siebie, ślepy i głuchy z przerażenia.

Na chwilę podnosi wzrok i nagle widzi Pień. Otwiera usta i oczy jeszcze szerzej, na twarzy rozlewa mu się wyraz niedowierzania i skrajnego osłupienia. Wydaje się, że znalazł coś, czego szukał od dawna. Na kilka sekund zapomina o osaczających go prześladowcach i unosi wzrok wzdłuż krępego Pnia kryjącego ludzką sylwetkę z rozrzuconymi szeroko ramionami, pomiędzy Konarami widać narośl podobną do głowy z wykrzywioną bólem twarzą, pośrodku Pnia sterczy srebrne drzewce jesionowej włóczni.

Trwa to krótką chwilę.

Chrapliwy krzyk sprowadza uciekiniera na ziemię. Pomiędzy ostatnie chwile życia wyciekające jak piwo ze stłuczonego dzbana. Znowu wołają do niego, rozluźnieni, aż kipią od adrenaliny. Koniec męczącego pościgu. Już go mają. Jeszcze tylko parę kroków. Koniec.

Zaraz się dokona.

Rzeźnia u stóp Drzewa.

Skończą go, a potem zejdą w swoje doliny, nad swoje rzeki i jeziora. Rozpalą ogień i napiją się październikowego piwa, śmiejąc się i klepiąc po plecach. Zapachnie pieczeń, śpiew i rechot żywych podniesie powałę.

Przyniosą łańcuchy umoczone w smoczej oliwie i zatańczą ten swój taniec ognia. Nagie, wymalowane w dzikie wzory dziewczęta z włosami osłoniętymi chustkami będą owijać się płomieniem, skakać wśród oswojonego żaru, omiatać smukłe ciała warkoczami ognia.

A jego już tu nie będzie.

Nigdy.

Boi się Drzewa, ale przecież nie aż tak, jak boi się wiecznego mroku zaklętego w stali prześladowców. Podrywa się na nogi na te parę kroków, dopada Pnia i rozpaczliwie szarpie jesionowe drzewce. Wrośnięta w pień włócznia tkwi nieruchomo, jak kolejna gałąź. Otaczają go kręgiem, śmieją się i wołają do niego. Któryś siada z westchnieniem na kamieniu i odpina od pasa obszytą skórą flaszę. Następny wbija miecz w ziemię i przeciąga się, masując obolały krzyż.

Dryblas z mieczem rusza na chłopaka tanecznym krokiem, zza jego pleców słychać rzucane drwiąco rady wzbudzające salwy śmiechu.

Miecz w dłoni wysokiego woja tańczy, ostrze kreśli koła i ósemki, rękojeść sprawnie obraca się w spokojnej dłoni. Żonglerka. Błazenada.

Woj porusza biodrami, jego nogi wykonują bokserski taniec, pochylone ciało kołysze się wraz z ostrzem miecza, aż trudno uwierzyć, że tak ogromny mężczyzna może ruszać się tak lekko i zwinnie. Jest jak górski goryl. Wielki, kosmaty i brutalny.

Krótki wypad, finta, parada, markowany cios w głowę.

Chłopak osłania się ramieniem, wpada plecami na Pień, a potem osuwa po nim na ziemię. Na spodniach rozlewa mu się nagle wielka mokra plama.

Przeciwnik kończy swój taniec z ostrzem wystawionym poziomo, opartym o grzbiet drugiej dłoni. Odwraca tę dłoń i kiwa zachęcająco na leżącego.

„No chodź”.

Uciekinier owija się wokół pnia jak wąż, pełznie wśród mchu i zeschłych paproci, szperając dłońmi niczym ślepiec. Cokolwiek. Choćby kamień.

Ogromny woj prostuje się powoli, wzdycha i kręci głową z dezaprobatą. Rozkłada na chwilę bezradnie ręce i rzuca swój miecz stojącym z tyłu, po czym klaszcze dwukrotnie, jakby chciał obudzić przeciwnika i znowu zaprasza go gestem, tym razem gołych dłoni.

„No chodź, nie ma już miecza”.

Ale nie ma też efektu. Chudy młodzieniec nie ma ochoty rzucać się z gołymi rękami na stukilową górę żylastych mięśni. Adrenalina napełniła jego nogi ołowiem, straszne, śmiertelne zmęczenie zatapia mu płuca niczym beton.

Przeciwnik prostuje się zrezygnowany i rusza długimi krokami, żeby chwycić go za kark i wywlec spomiędzy krzaków jak kocię. To się robi niesmaczne.

Wielka dłoń sięga pomiędzy krzaki i chwyta za kołnierz czarnej kurty akurat w chwili, kiedy szperające rozpaczliwie dłonie trafiają wśród mchu, liści i zeschłej górskiej trawy na podłużny kształt. Spłaszczony walec owinięty doskonale przylegającą do dłoni plecionką z taśmy.

Rękojeść uniwersalnego miecza zwiadowcy. Shinobi ken firmy Norland Aeronautics.

Chłopak szarpnięty potężnie za plecy wylatuje w górę, postawiony jednym ruchem na mdlejące nogi. Rozlega się nagle wężowy syk monomolekularnego ostrza. A potem powietrze tnie błysk i w zimnym jesiennym powietrzu rozlega się chrzęst rozrąbanego mięsa.

Woj puszcza przeciwnika i odwraca się powoli do swoich oniemiałych, siedzących na kamieniach towarzyszy, pokazując białą jak kreda, nieruchomą twarz, po czym nagle prycha potężnie fontanną rozpylonej krwi. Jego pierś rozchodzi się nagle wzdłuż cieniutkiej, ukośnej linii, ukazując rozdziawione, czarno-czerwone wnętrze.

Mężczyzna robi ślepy, koślawy krok nie wiadomo dokąd i nagle wali się na twarz jak ścięte drzewo.

Wszyscy są oniemiali. Przygarbiony chłopak, wystawiający do przodu lśniące, monomolekularne ostrze, po którym toczą się strugi krwi i ciurkają na ziemię, odsłaniając lśniącą, czystą powierzchnię zbrocza. Siedzący na kamieniach wojownicy. Jeden zamarł z pochyloną manierką w dłoni, woda leje mu się na buty, drugi przygryza pięść w geście zaskoczenia.

Skaczą na nogi równocześnie. Błysk stali, szczęk i szybki, rozmazany ruch ostrza. Krzyk.

Ostry, zaskoczony wrzask bólu. Jeden z atakujących łamie się nagle wpół, chwytając za gardło. Spomiędzy palców tryska mu strumyczek jasnej, tętniczej krwi. Drugi odskakuje w tył, patrząc ze zgrozą i niedowierzaniem na kikut miecza we własnej dłoni. Nie może uwierzyć, że paniczna, nieudolna zastawa przeciwnika przecięła jego własne, kute ostrze jak suchą gałąź. Odrzuca broń i błyskawicznie sięga po wbity w ziemię osierocony miecz brodacza.

Chłopak tnie na odlew, byle jak, nie bardzo radzi sobie ze zbyt długim orężem, z dziwną rękojeścią, z innym wyważeniem broni. Tamten wydaje z siebie krótki, zwierzęcy ryk, jego dłoń spada na mech, jak porzucona rękawica, ale krwi jeszcze nie widać. Chwyta wbity w ziemię oręż lewą i rzuca się na chłopaka, zbijając go z nóg. Obaj walą się ciężko na ziemię, plecy napastnika opięte półkożuszkiem, ozdobionym na plecach haftem w kształcie trzech tańczących płomieni w kręgu, drgają spazmatycznie, a pośrodku pleców, tuż nad wyszytym znakiem sterczy prosto w niebo ostrze, po którym ścieka krew, odsłaniając czystą, lśniącą powierzchnię.

Cisza. Słychać tylko, jak tuż obok, drapiąc butami kamienisty piarg i szarpiąc suchą jesienną darń, umiera tonący we własnej krwi człowiek.

A potem zapada cisza zupełna.

Leżący porusza się, po czym przewala na bok. Chłopak ciężko podnosi się spod trupa, uwalnia z jego uchwytu, z trudem rozprostowując zaciśniętą na pole własnej kurtki garść, palec po palcu, po czym przydeptuje tamtemu pierś i sapiąc, wyrywa z niego ostrze.

Patrzy na nie z niedowierzaniem, po czym nogi uginają się pod nim i chłopak opada ciężko na mech.

Miecz dygoce mu w ręku, całe ciało przebiegają drgawki, chłopak pochyla głowę i zaczyna płakać. Dziwacznym, suchym szlochem, który aż podrzuca jego drobną sylwetką. Szlochem, który stopniowo przeradza się w histeryczny śmiech.

Klęczy tak, z odrzuconą do tyłu głową, unosząc w okrwawionej dłoni miecz zwiadowcy, shinobi ken firmy Norland Aeronautics. Rechot, który narodził się z płaczu, przeradza się w zwycięski ryk. Piskliwy i dziwny, kończący się grzmiącym sykiem, jaki mógłby wydać olbrzymi, rozwścieczony wąż.

Chłopak wstaje na nogi i patrzy na zbryzgane krwią skały, na porudziały nagle krąg jasnej, jesiennej trawy i na trzy powykręcane trupy wokół.

Odkłada starannie miecz, po czym wyciera dłońmi trawę, śliskie czerwone kamienie leżące wokół martwego olbrzyma, a potem dotyka własnej twarzy i podchodzi w półukłonie do Pnia, żeby odbić na nim ślad swoich zafarbowanych dłoni. Klęka w trawie i maca przez chwilę dłońmi, aż znajduje leżącą samotnie pochwę. Miecz z trzaskiem wraca do domu, chłopak obraca przez chwilę oręż w dłoni, ale nie rozumie jak przytroczyć go do pasa. W końcu opiera go na ramieniu jak łopatę i odchodzi wąską ścieżką.

W najzupełniej przeciwną stronę do tej, z której nadszedł.

Zostaje tylko Drzewo, zbryzgane skały wokół i trzy trupy Ludzi Ognia. Dwa szczyty tulące się do siebie jak pośladki. Śnieżna plwocina na wierchach. Krzyk kruka w zimnym, jesiennym powietrzu.

Zdrewniały gniew zamarły w słojach i włóknach łyka.

Nadchodzi noc.

A nocą nadchodzą wilki.


Fragment III
W objęciach Podziemnej Matki

Wnętrze wieży było wielkie, mroczne i okrągłe, jak misa odwrócona dnem do góry, lecz zwieńczone szpi­cem. Pięła się ku niebu, więc staliśmy niczym we wnętrzu wielkiego pieca. Spojrzałem tam – zobaczyłem u góry niewielki krąg szarzejącego nieba i zaraz zgasiłem myśl, że oto widzę je może ostatni raz.Sala przypominała mroczną jaskinię, oświetloną tylko jednym snopem światła padającego przez koliste okno w ścianie wieży, który przecinał ją niczym lanca i pa­dał na niewyraźny posąg z czarnego kamienia na dnie. Okrągła galeria, na którą wyszliśmy, była największa, ale i nad nami i pod nami widziałem kolejne. Przelewający się lament wznosił się i opadał, i wypełniał pomieszcze­nie jak gęsty płyn. Wydawało mi się, że za chwilę za­czną mi krwawić oczy i uszy. To było jak ryk słonia albo brzęczenie olbrzymich niby woły pszczół w pustym pniu. Spotykałem już w życiu rzeczy, które, by pojąć, trzeba doświadczyć samemu, nie można jednak opowiedzieć o nich słowami. Wiedziałem, że tego dźwięku nie zapo­mnę nigdy.

Z ciemnego dna pieczary wiało wilgotnym, piwnicz­nym chłodem i lekko trupim odorem. Tego smrodu też nie da się z niczym pomylić, mimo że nie był bardzo mocny.

Słup światła robił się coraz bardziej czerwony. Ot­wór wyraźnie wykonano tak, by chwytał światło zacho­du i kierował je prosto na posąg. Chyba była to wielka sylweta siedzącej kobiety, ale nie widziałem dokładnie. Poblask malował na niej tylko krwawe błyski.

Nie mogliśmy uciekać drogą, którą przyszliśmy, bo zamykano za nami Bramy Tajemnic. Trzeba więc będzie kluczyć w tajemniczych korytarzach, po ciemku i na oślep. Pędzić przed siebie, starając się powalić każ­dego, kto stanie na drodze. Za chwilę zacznie się jakiś rytuał. Rytuał, w którym mamy brać udział, nie wiedząc, co robić. Co gorsza, mogły to być rzeczy, których żaden człowiek nie powinien uczynić. Mamy nakarmić krwią posąg? Do czego jeszcze mogę się posunąć, by przeżyć i wypełnić ostatni rozkaz mojego ojca?

Snop światła poczerwieniał i zgasł, a wtedy zapadła nagle cisza. I mrok. A potem zapłonęły kręgi lamp na galeriach. Zobaczy­łem, jak w mroku mrowią się sylwetki w luźnych szatach z kapturami, ledwo widoczne w ciemności. Widziałem je na galeriach i tam w dole, na dnie jaskini.

Piekielne buczenie rozbrzmiało znowu, ale już ciszej i jeszcze niżej. Wydawało mi się, że jest i tęskne, i zło­wrogie. Mroczna, drżąca pieśń bez słów, napełniająca mnie smutkiem i rezygnacją. Zupełnie jakby zatruwa­ła duszę.

Na dnie jaskini zapłonęła oliwa w trzech wielkich misach, w każdej można by bez trudu usmażyć całego barana. Posąg był ogromny i dopiero teraz zobaczyłem go dokładnie. Nigdy wcześniej nie widziałem wizerunku Podziemnej Matki. Widywałem tylko jej wcielenie zwa­ne Panią Żniw. Może zresztą jej córkę. Ale Podziemna nie wyglądała na potwora. Olbrzymia, kucająca kobieta, o łagodnej, uśmiechniętej twarzy, o włosach z kwiatów, gałęzi i owoców. Między jej nogami drzemał podziemny mrok. W wyciągniętych rękach trzymała dzban i kolby durry, jakby chciała je ofiarować swoim dzieciom. Ta, od której wszystko wyszło i do której wszystko powróci. Pani Urodzaju. Żywicielka i Matka. Trąby, jeśli były to trąby, umilkły. Zapadła cisza. A potem zobaczyłem światełka. Dwa rzędy chybot­liwych płomyków w dłoniach zakapturzonych posta­ci, które wytoczyły się na dno jaskini z ukrytych drzwi i okrążyły posąg półkolem.

Usłyszałem pieśń. Łagodną, tkliwą pieśń o ukoje­niu w ramionach matki. O sprawiedliwym sercu szafarki dbającej o swoje dzieci. Pieśń śpiewaną wysokimi głosami, tak piękną, że poczułem, iż pieką mnie oczy. Łagodne głosy dziewcząt lub dzieci ścisnęły mi gardło. Poczułem się zmęczony, samotny i zaszczuty. Zapragną­łem ukojenia i spokoju, takiego, o jakim śpiewano. Za­tęskniłem do innego świata, w którym nie trzeba o nic walczyć, w którym nikt nikomu niczego nie wydziera, ale wszystko otrzymuje się ze sprawiedliwych rąk mat­ki. Ciepło i łagodnie, niczym w moim dzieciństwie, któ­re spędziłem w Domu Cynobru, gdzie nie istnieją wojna, krew i pył. Prowadzący nas kapłan potrząsnął ramieniem Brusa.

– Czas – powiedział.

Ruszyłem niechętnie. Za nic nie chciałem przestać słuchać. Krąg śpiewających pochylił się równocześnie, kładąc kaganki u swoich stóp, a potem jednym gestem cofnął się, odpinając płaszcze, które spłynęły delikatnie na ziemię. Zobaczyłem drobne sylwetki, piersi i bezwłose łona. Zo­baczyłem delikatny rysunek spiral i kręgów na ich cia­łach i pochyliłem się przez kamienną balustradę. Trwało to tylko chwilę.

– Czas! – warknął kapłan jeszcze raz i szarpnął mnie za rękaw.

Poprowadził nas na dół krętymi kamiennymi scho­dami, w niszach pełgały światła lamp. Nie bałem się już. Pomyślałem, że schodzimy na dno pieczary, tam, gdzie stoją dziewczęta i skąd wciąż dobiegała słodka pieśń. By­łem prawie półprzytomny i nie wiem, dlaczego wydawa­ło mi się, że jakoś sobie poradzimy.

Pomieszczenie, w którym w końcu się znaleźliśmy, od pieczary oddzielał tylko rząd kolumn rzeźbionych w bardzo misterne, roślinne wzory. Dziewczęta wyda­ły z siebie śpiewny okrzyk, wznosząc ramiona, po czym obróciły się wokół.

Osłupiałem.

Wydawało mi się, że wzrok płata mi figle, że wśród migotliwego światła, wonnego dymu i plam cienia do­strzegam u niektórych tancerek męskość. Niewielką, bezwłosą i dziwną, ale nad nią piersi, też podskakujące w rytm kroków.

– Pośpiech! – warknął kapłan.

Kolumny i ściany pokrywały wzory. Kwiaty, gałęzie i owoce zwinięte w delikatne sploty. Tylko że nie wycza­rowało ich dłuto kamieniarza. To były kości. Czaszki, żebra, żuchwy, kręgi i piszczele poukładane tak, że trudno było je rozpoznać. Widziało się misterne liście, kielichy, łodygi i owoce. Do czasu gdy rozpozna­łem pierwszą czaszkę. Potem zacząłem je dostrzegać. Wszędzie wokół. Pieśń płynęła nadal. Kojąca i piękna. Brus i kapłan stali nad kamiennym stołem, na któ­rym leżały rzędem zakrzywione, bazaltowe noże. Gład­kie i lśniące niczym szpony jakiegoś ogromnego stwora, o rzeźbionych kościanych rękojeściach.

– Jeszcze szybka łaska – mruknął kapłan, jakby o czymś sobie przypomniał. – Będzie potrzebna, bo nie uda się skończyć do nocy.

Położył na stole nadziak. Broń podobną do młota na długim trzonku, ale z kolcem zamiast głowicy. Kolec wy­rzeźbiono z takiego samego bazaltu jak noże. Ostrego, twardego i lśniącego niczym czarne szkło. Zgrzyt łańcuchów i żelaza usłyszałem pomimo tań­czącej wciąż w powietrzu pieśni. Uniosła się kuta z grubych prętów krata zamykająca otwór w ścianie obok naszej niszy. Zobaczyłem ich. Nagich mężczyzn, stłoczonych jeden przy drugim, o ogolonych pospiesznie i brutalnie głowach, tak samo jak u mnie i Brusa. Stali długim szeregiem, ściśnięci między ścianami i mogli iść tylko przed siebie, następny przytulony do pleców poprzedniego, a za kratą wą­skim przejściem pomiędzy dwoma kamiennymi murami prowadzącymi na środek jaskini.

Widziałem, jak dygocą, ktoś mamrotał coś mono­tonnie, ktoś płakał, ktoś dyszał głośno i spazmatycznie. Sami mężczyźni, tylko jedna czy dwie kobiety między nimi. Zbici jak bawoły w zagrodzie, o wielkich, szero­ko otwartych oczach. Starzy, młodzi, niektórzy młodsi ode mnie.

Usłyszałem cichy, dziecięcy głos, który zawodził ci­chutko:

– Nie... Jeszcze nie... Jeszcze chwileczkę... Proszę... Małą chwileczkę... – I zmieniłem się w lód.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...