Fragment książki

4 minuty czytania

Ruchome schody jechały powoli, z wysiłkiem; i nic dziwnego, stara stacja metra. Za to wiatr szalał w tej betonowej rurze na całego – szarpał za włosy, wciskał się pod szalik, spychał w dół. Wiatr nie chciał, żeby Jegor wjeżdżał na górę.

Prosił, żeby zawrócił.

To dziwne, ale ludzie na schodach nie zauważali wiatru. Było ich niewielu, przed północą stacja się wyludniała. Kilka osób zjeżdżało na dół, a schody jadące w górę świeciły pustką – jedna osoba przed Jegorem, dwie czy trzy z tyłu; to wszystko. No i jeszcze wiatr. Jegor wcisnął ręce do kieszeni i się odwrócił. Od dwóch minut, od chwili gdy wyszedł z pociągu, czuł na sobie czyjeś spojrzenie. To nie było straszne, raczej hipnotyzujące i ostre jak ukłucie.

Na samym szczycie ruchomych schodów stał wysoki mężczyzna w mundurze. Nie milicjant, wojskowy. Dalej kobieta z sennym dzieckiem trzymającym ją za rękę. I jeszcze jeden mężczyzna, młody, w jaskrawopomarańczowej kurtce, z odtwarzaczem. Chyba spał na stojąco. Nic podejrzanego, nawet dla chłopca, który zbyt późno wraca do domu. Jegor znów spojrzał w górę, gdzie oparty o lśniącą poręcz milicjant smętnie wypatrywał wśród pasażerów łatwej zdobyczy.

Nie ma się czego bać.

Wiatr pchnął Jegora po raz ostatni i ucichł, jakby się poddał, jakby zrozumiał, że walka nie ma sensu. Chłopiec znów się obejrzał i zaczął szybko iść po stopniach, które spłaszczały się pod jego stopami. Musi się śpieszyć. Nie wiedział dlaczego, ale czuł, że musi. Znów poczuł ukłucie, dziwne i trwożne, po jego ciele przebiegł dreszcz. To wiatr.

Jegor wyskoczył przez uchylone drzwi, przenikliwy ziąb zaatakował z nową siłą. Włosy, wilgotne po basenie – suszarka znów nie działała – od razu zesztywniały. Jegor naciągnął mocniej kaptur, szybkim krokiem mijał małe sklepiki, zanurkował do przejścia. Tu, na górze, było znacznie więcej ludzi, ale niepokój tylko się nasilił. Jegor nawet się odwrócił, nie zwalniając, ale nikt za nim nie szedł. Kobieta z dzieckiem ruszyła do przystanku tramwajowego, mężczyzna z odtwarzaczem stanął przy pawilonie i zaczął oglądać butelki, wojskowy jeszcze nie wyszedł z metra. Chłopiec coraz bardziej przyśpieszał. Skądś płynęła muzyka, cicha, ledwie słyszalna, ale zaskakująco przyjemna. Delikatny śpiew fletu, brzęk gitarowych strun, dźwięk ksylofonu. Muzyka wzywała, przynaglała. Jegor odsunął się, żeby nie wpaść na idące z naprzeciwka towarzystwo, ominął człapiącego, podchmielonego mężczyznę. Teraz wywiało mu z głowy wszystkie myśli, teraz już prawie biegł. Muzyka przyzywała.

Wplotły się w nią słowa... Na razie ciche, niezrozumiałe, ale też mamiące. Jegor wyszedł z przejścia, przystanął na chwilę, łykając zimne powietrze. Na przystanku właśnie zatrzymał się trolejbus. Jegor mógłby wsiąść, podjechać jeden przystanek, wysiadłby prawie pod domem. Powoli, jakby nagle zdrętwiały mu nogi, chłopiec zaczął iść w stronę trolejbusu. Pojazd czekał kilka sekund, w końcu drzwi się zamknęły i trolejbus odjechał. Jegor patrzył na niego tępo, a muzyka stawała się coraz głośniejsza, wypełniała cały świat, od podkowy hotelu do widniejącego nieopodal „pudełka na nóżkach” – jego bloku. Muzyka zachęcała, żeby iść piechotą. Po jasno oświetlonej ulicy, gdzie nadal było sporo osób. Tylko pięć minut drogi do jego bloku.

A do muzyki jeszcze mniej...

Gdy Jegor pokonał kolejne sto metrów, hotel przestał osłaniać go od wiatru. Lodowy strumień powietrza uderzył w twarz, niemal zagłuszając hipnotyczną melodię. Chłopiec zachwiał się, przystanął. Urok się rozwiał, za to powróciło wrażenie cudzego spojrzenia, teraz już mocno podszyte strachem. Odwrócił się – do przystanku znów podjeżdżał trolejbus, w świetle latarni mignęła pomarańczowa kurtka. Mężczyzna, który wjeżdżał ruchomymi schodami, był teraz z tyłu. Ciągle miał przymknięte oczy, ale szedł niespodziewanie szybko w stronę Jegora, jakby go widział.

Chłopiec zaczął biec.

Muzyka wybuchła z nową siłą, przedarła się przez zasłonę wiatru.

Teraz mógł już rozróżnić słowa... Mógł, ale nie chciał. Właściwie powinien iść ulicą, mijając zamknięte, ale oświetlone sklepy, mijając spóźnionych przechodniów, na widoku jadących samochodów.

Ale Jegor skręcił w podwórko – bo tam wzywała go muzyka. W podwórku było prawie zupełnie ciemno i pusto, tylko pod ścianą poruszyły się dwa cienie. Jegor widział je jakby przez mgłę, wyglądały jak podświetlone matowym, sinym światłem – młody chłopak i dziewczyna, oboje lekko ubrani, jakby na dworze nie było dwudziestu stopni mrozu.

Muzyka uderzyła po raz ostatni, przenikliwie i triumfująco, i umilkła. Chłopiec poczuł, że traci siły. Był zlany potem, nogi się pod nim uginały, miał ochotę usiąść na śliskim chodniku pokrytym zmarzniętym błotem.

– Ładny –powiedziała cicho dziewczyna. Miała szczupłą twarz, zapadnięte policzki, bladą skórę. Tylko oczy żyły: wielkie, czarne, przyzywające.

– Zostawisz odrobinę – rzekł chłopak i się uśmiechnął. Byli podobni do siebie jak brat i siostra, ale nie z rysów twarzy, chodziło o coś nieuchwytnego, coś narzuconego na nich niczym zakurzony, półprzezroczysty tiul.

– Tobie?

Dziewczyna oderwała na chwilę wzrok od Jegora. Otępienie minęło, napłynął strach. Chłopiec już otworzył usta, ale napotkał wzrok młodzieńca i nie zdołał krzyknąć. Poczuł się tak, jakby ścisnęła go zimna gumowa zasłona.

– Tak. Trzymaj!

Dziewczyna prychnęła, przeniosła spojrzenie na Jegora i ściągnęła wargi, jakby przesyłając pocałunek. Po cichu wymówiła znajome słowa, te same, które wplatały się w hipnotyczną muzykę.

– Chodź tutaj... chodź do mnie...

Jegor się nie poruszył. Nie potrafił uciec – mimo przerażenia, mimo zrywającego się i umierającego w gardle krzyku – ale przynajmniej mógł jeszcze stać.

Obok podwórka przeszła kobieta z dwoma wielkimi owczarkami na smyczy – szła powoli, jakby pod wodą, jak postać w koszmarnym śnie. Kątem oka Jegor dostrzegł, że psy szarpnęły, zaczęły ciągnąć na podwórko, i w duszy chłopca zapłonęła szalona nadzieja. Psy warczały, ale jakoś tak niepewnie, z nienawiścią i strachem jednocześnie. Kobieta zatrzymała się, zerknęła podejrzliwie na bramę. Jegor pochwycił jej spojrzenie – obojętne, jakby patrzyła w pustkę.

– No, chodźcie! – powiedziała i szarpnęła smycze.

Psy ochoczo wróciły do jej nóg.

Kolega dziewczyny zaśmiał się cicho.

Kobieta przyśpieszyła kroku i zniknęła z pola widzenia.

– Nie idzie! – zawołała kapryśnie dziewczyna. – No, popatrz, nie idzie!

– Mocniej – powiedział krótko chłopak i ściągnął brwi. – Ucz się.

– Chodź! Chodź do mnie! – powiedziała z mocą dziewczyna. Jegor stał dwa metry od niej, ale dziewczynie chyba zależało na tym, żeby on sam pokonał tę odległość.

I Jegor zrozumiał, że nie zdoła już stawiać oporu. Spojrzenie dziewczyny trzymało go, przyklejało się do niewidocznej gumowej uwięzi, słowa wzywały i nie mógł już nic zrobić. Wiedział, że nie wolno mu iść, i mimo to zrobił krok do przodu. Dziewczyna uśmiechnęła się – błysnęły równe białe zęby.

– Zdejmij szalik – poleciła.

Nie potrafił się sprzeciwić. Drżącymi rękami zrzucił kaptur i ściągnął szalik, nie rozwiązując go. Zrobił krok w stronę przyzywających go czarnych oczu.

Z twarzą dziewczyny coś się działo. Dolna szczęka opadła, zęby się poruszyły, zakrzywiły. Błysnęły długie, nieludzkie kły. Jegor zrobił jeszcze jeden krok.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...