ROZDZIAŁ 1
KAPTUR
Nigdy przedtem nie bał się w Londynie. W Nowym Jorku – tak. I raz na Haiti, w Port-au-Prince, kiedy jego samochód został zatrzymany i przeszukany przez zbirów z Tontons Macoute w okularach RayBau i z pistoletami maszynowymi. Ale nigdy w dobrym, starym Londynie.
Kiedy jednak wyszedł tego mroźnego poranka o ósmej na ulicę, pogwizdując rondo z Posthorn Serenade Mozarta, człowiek w szarym wełnianym kapturze czekał już na niego na narożniku po przeciwnej stronie, dokładnie tam, gdzie czekał wczoraj, przedwczoraj i trzy dni wcześniej.
Stanley, który zawsze miał Londyn za przyjazne, gwarne i tak bezpieczne jak tylko może być miasto (w każdym razie tak bezpieczne jak Sztokholm czy Bonn), zatrzymał się gwałtownie i uniósł podbródek, nagle czujny, jakby ktoś dał mu prztyczka, niezbyt mocno, ale wystarczająco, by go zdenerwować, by zburzyć jego spokój. Trzy kolejne poranki i dziś znowu tu jest, pomyślał. Poczuł w ustach smak soli i jeszcze czegoś, co było smakiem autentycznego strachu.
Gdzieś w pobliżu radio grało: „...wielka muzyka dla wielkiego miasta...”
Stanley zamknął za sobą powoli czarną furtkę do ogrodu; zaskrzypiała i trzasnęła. Raźno, marszcząc brwi i oddychając trochę za szybko, rozejrzał się po domach z żółtobrunatnej cegły, z wczesnowiktoriańskimi balkonami i świeżo pomalowanymi stiukami. Dookoła nie było nikogo oprócz mężczyzny w szarym kapturze oraz moręgowatego kota, który przemykał się niemal wstydliwie z żywym różowym pisklakiem w pysku. Niespełna pięćdziesiąt metrów dalej King's Road tętniła i huczała od porannego szczytu, ale Langton Street była pozostawionym samemu sobie odrębnym światem.
„O sytuacji na drogach... powietrzny patrol...”
Wzdłuż krawężnika stały jeden za drugim samochody, brudne citroeny z zabłoconymi szybami i nowe modele roverów z wgniecionymi zderzakami i nie opróżnionymi popielniczkami. Widać w Fulham nie było w modzie traktowanie samochodu choćby z odrobiną troski. Chmury wisiały nisko i kłębiły się złowieszczo, jakby zaraz miał zacząć padać śnieg.
Stanley stał ciągle z futerałem na skrzypce w ręku i gapił się na człowieka w kapturze, chcąc zmusić go, żeby się odwrócił. Ale mężczyzna nie poruszył się ani nie dał po sobie poznać, że jest świadom, iż Stanley się w niego wpatruje. Oprócz kaptura miał na sobie długi, szary gabardynowy prochowiec i dziwaczne buty, które wyglądały jak buty chirurga albo średniowieczne chodaki. Stał niezgrabnie, pochylony na jedną stronę, jakby miał wadę kręgosłupa.
Każdego dnia, od pojawienia się we wtorkowy poranek, człowiek w kapturze czekał na przeciwnym narożniku Langton Street, aż Stanley ruszy w kierunku King's Road. Wówczas natychmiast ruszał za nim. Trzymał się w odległości dwudziestu, trzydziestu metrów i jeśli Stanley zwalniał kroku albo się zatrzymywał, on również zwalniał bądź stawał – nie od razu i w sposób nie nazbyt oczywisty, tak żeby Eisner nie miał pewności, że jest śledzony.
Podczas gdy Stanley czekał na autobus, mężczyzna w kapturze trzymał się z dala od przystanku, łażąc tam i z powrotem, niespokojny jak bohater kreskówek Popeye, zawsze ze spuszczoną i skierowaną w bok głową. Kiedy autobus nadjeżdżał, znikał wśród pchających się do środka ludzi. Zawsze jednak potrafił jakoś znaleźć się na górze i zająć miejsce w szóstym czy siódmym rzędzie za Stanleyem. Twarz odwracał do okna. Kiedy Eisner dojeżdżał do swego przystanku i wstawał, by wysiąść, człowieka w kapturze nigdy już nie było.
Dziś po raz czwarty z rzędu Kaptur stał nieruchomo na przeciwległym rogu obok skrzynki pocztowej, lekko pochylony, z rękami w kieszeniach. Wiatr ciął jak brzytwa. Stanley oblizał zdenerwowany usta, po czym otarł je chusteczką, żeby nie popękały. Nie wiedział, co robić. Było jasne, że mężczyzna nie zamierza go zaatakować, zawsze stał równie daleko. Nie mógł też być żebrakiem, a jeśli był, to miał chyba najdziwaczniejszą metodę ze wszystkich żebraków – straszył potencjalnych dobroczyńców swoją cichą, przyczajoną obecnością, aby dali mu pieniądze na odczepne.
Stanleyowi przyszła nawet do głowy irracjonalna myśl (rzeczywiście irracjonalna), że Kaptur jest być może prywatnym detektywem pracującym dla Eve, jego żony. Ale Eve wróciła do matki i ojca do Napa w Kalifornii, do ich luksusowego domu z puszystymi beżowymi dywanami, i Stanley nie mógł doprawdy sobie wyobrazić, że Eve robi coś tak dziwacznego jak najmowanie prywatnego detektywa z odległości dziesięciu tysięcy kilometrów. Ani tak kosztownego. Oczywiście, Eve użerała się z nim całymi miesiącami w sprawie alimentów na Leona i oskarżyła go nawet o to, że umyślnie wyjechał do Anglii, by uniknąć ojcowskiej odpowiedzialności i ukryć swe rzeczywiste dochody (co w pewnym sensie było prawdą). Nie mógł jednak sobie wyobrazić, do czego byłby jej potrzebny szpotawy kaleka w szarym wełnianym kapturze łażący za nim codziennie do autobusu.
„Dzisiaj będzie... zimno i wilgotno, zachmurzenie duże i silny wiatr pólnocno-wschodni... temperatura w mieście spadnie do...”
Rozsądniejsze było domniemanie, że Kaptur prawdopodobnie jest wałęsającym się z miejsca na miejsce obdartym, ale nieszkodliwym kloszardem, których było w Londynie tysiące. Jednym z tych bezdomnych włóczęgów, którzy żyli w tekturowych pudłach, albo jednym z owych ekscentryków, którzy odstawiali ulicznych wariatów lub siadywali pod obkichanymi przez ptaki pomnikami bohaterów kolonialnych, popijając mocne piwo Tennent i pomstując na miasto, które ich pioruńsko olewało. Mogło być i tak, że Kaptur w ogóle nie śledził Stanleya, lecz po prostu chodził na ten sam autobus. Tylko że jeśli tak właśnie było, to dlaczego czekał co rano, aż Stanley pójdzie ku King's Road, i dopiero potem ruszał za nim prawie zawsze w tej samej odległości?
Eisner odczekał dwie albo trzy minuty, zastanawiając się, czy nie powinien przejść na drugą stronę i zapytać Kaptura, czego chce. Zazwyczaj nie bał się spotkań z obcymi. W Nowym Jorku, gdzie mieszkał osiem i pół roku w Village, został dwukrotnie napadnięty. Za drugim razem napastnikom nie udało się go obrabować, bo postawił im się i musieli uciekać. Trzech czarnych z karkami jak u Mike'a Tysona i o oczach jak nity. Uderzyli go w twarz kluczem francuskim i złamali kość policzkową, po czym kopnęli w usta. Ale ledwie to poczuł. Był wtedy zdrowo wstawiony i pewny siebie, nie mówiąc już o tym, że ostatnio zaliczył Wrzesień Woody'ego Allena i Życzenie śmierci III. Ale akurat tego ranka nie czuł się w formie.
Było jeszcze coś. Coś w wyglądzie Kaptura, co wywoływało niepokój, jakiego nigdy wcześniej nie doznał. To było coś, co przywodziło na myśl średniowiecze. Przypominał mu mnichów, trędowatych i te kalekie stworzenia z obandażowanymi na szaro kulasami z obrazów Breughla.
Coś chorobliwego.
Wahał się prawie pół minuty, po czym odchylił swą wełnianą rękawiczkę i spojrzał na zegarek: 8.17. Jego autobus powinien nadjechać w każdej chwili, mimo że ulice wydawały się dziś zatłoczone. Był drugi dzień styczniowej wyprzedaży.
– Hej! – zawołał przez ulicę.
Kaptur pozostał tam, gdzie był, i nie dał po sobie poznać, że coś usłyszał.
– Hej! – krzyknął Stanley głośniej.
Jednakże Kaptur nie odpowiedział. Eisner chciał już sobie całą sprawę podarować, ale przez ten krzyk podskoczyła mu adrenalina i wydało mu się tchórzostwem teraz odejść i zostawić Kaptura tam, gdzie był – szczególnie jeśli ten zacznie znów iść za nim.
Zszedł z chodnika i ruszył przez jezdnię. Drogę zajechał mu jasnożółty samochód British Telecom, więc na chwilę musiał przystanąć. Jednak furgonetka odjechała i na ulicy znów był tylko on i Kaptur.
– Hej, przepraszam! – zawołał, starając się wymawiać słowa jak Anglik.
Kaptur pozostał nieporuszony i milczący.
– Przepraszam! – powtórzył Eisner, podchodząc dwa, trzy kroki bliżej. – Przepraszam pana, ale odnoszę wrażenie, że mnie pan śledzi!
Czekał. Kaptur jakby go nie słyszał. Wiatr podwinął poły jego szarego płaszcza z gabardyny, ukazując brudne spodnie w paski przewiązane pakowym szpagatem. Żaden z niego prywatny detektyw, pomyślał Stanley. Nawet najgorszy patałach nie podwiązuje spodni sznurkiem.
Obchodził Kaptura, próbując zobaczyć jego twarz, ale ten zawsze zdołał się jakoś odwrócić.
Przez całą minutę panowała między nimi cisza – niewysoki amerykański muzyk z przerzedzonymi ciemnymi włosami w płaszczu z welwetowym kołnierzem od Harrodsa oraz wielki, zwalisty angielski strach na wróble w szarym wełnianym kapturze. Żaden z nich się nie poruszył ani nie przemówił. W końcu Stanley zakasłał i spojrzał w inną stronę, niczym starający się zachować spokój nauczyciel. Po czym znowu spojrzał na Kaptura.
– Słuchaj, przyjacielu, dopóki nie uzyskam od ciebie jakiejś odpowiedzi, nie ruszę się stąd, rozumiesz? A jeśli autobus mi zwieje, to mnie cholera weźmie. Rozumiesz?
Znów żadnej reakcji. Ponad ich głowami rozległ się ryk odrzutowca zmierzającego na Heathrow i nawet gdyby Kaptur coś powiedział, Stanley nie byłby w stanie tego usłyszeć. Ulica pozostawała wciąż dziwnie pusta. Równie dobrze mogliby się znajdować tysiące kilometrów stąd, zamiast pięćdziesiąt metrów od jednej z najruchliwszych ulic w Londynie.
– W porządku – rzekł Stanley. – Skoro tak chcesz, zapomnijmy o tym. Ale pozwól, że ci coś powiem. Jeśli jutro rano będziesz tu znowu sterczał, wezwę policję. Słyszysz mnie? Jeśli cię jeszcze raz tu zobaczę.
Kaptur odwrócił się do niego plecami. Eisner miał właśnie odejść, ale z powodu zachowania mężczyzny wpadł we wściekłość, jakiej u siebie nie pamiętał. Był bardziej wściekły, niż gdy miał do czynienia z Eve. Wtedy przynajmniej wiedział, czego ona chce. Pragnęła wyciągnąć od niego jak najwięcej pieniędzy i ograniczyć mu prawo do odwiedzin. Jasne i proste. Eve chciała się zemścić. Ale czego, u licha, chce Kaptur? Jeśli pieniędzy, to wybrał cholernie idiotyczną metodę. Czego jednak innego mógł chcieć, jak nie pieniędzy?
Rozmowy? Towarzystwa? Kto to mógł wiedzieć? Może słyszał, że Stanley jest skrzypkiem o międzynarodowej sławie. Może sam jest zdolnym, ale straszliwie okaleczonym muzykiem, który rozpaczliwie pragnie prywatnych lekcji, a nie śmie się udać do orkiestry Kensington, by o nie poprosić. Kimś w rodzaju bohatera Upiora w operze.
– Posłuchaj, przyjacielu – rzekł Stanley, zbliżając się o jakieś pół metra. – Jeśli chcesz czegoś ode mnie, czemu mi o tym nie powiesz? Być może nie będę w stanie ci pomóc, ale mogę cię choć wysłuchać. No wiesz, jak to mówią: jeśli możesz podzielić się z kimś problemem, to zostaje ci już tylko połowa problemu.
Spróbował wśliznąć się między Kaptura a skrzynkę pocztową, by zobaczyć jego twarz. Ale postać zdołała okręcić się w ostatniej chwili, tak że dojrzał tylko błyszczący, biały koniuszek nosa.
– Słuchaj! – powtórzył. – To czyste szaleństwo! Śledziłeś mnie praktycznie co rano przez ostatni tydzień, a teraz nawet nie chcesz mi pokazać swej twarzy! Na miłość boską, jeśli czegoś chcesz, zrezygnuj z tej pieprzonej zabawy i powiedz, o co ci chodzi. A jeśli nie, to nie pokazuj się już tutaj, rozumiesz? Przestań mnie śledzić! Jest przecież, do licha, specjalny paragraf na tych, co dręczą w ten sposób ludzi.
Wcale nie wiedział, czy taki paragraf istnieje, ale brzmiało to autorytatywnie.
Kaptur, odwrócony doń plecami, nadal milczał. Stanley spojrzał na zegarek. Miał teraz do wyboru albo sponiewierać Kaptura, by obrócić go siłą, albo zapomnieć o całej sprawie i łapać swój autobus.
Nie widział nic miłego w dotykaniu tłustego gabardynowego prochowca i, jeśli miał być szczery, wcale się nie palił, by zobaczyć twarz Kaptura. Ale szło tu o zasadę. Eisner skłonny był przyznać, że prawdopodobnie cała sprawa zirytowała go jako Amerykanina, Anglicy bowiem śledzą być może siebie bez żadnego powodu i nikt nie ma nic przeciwko temu. Nie minęły trzy miesiące jego pobytu tutaj, gdy zaczął rozumieć, że Anglicy mają zupełnie inny pogląd na sprawę swobód obywatelskich. Byli jacyś zboczeni na punkcie trzymania wszystkiego w tajemnicy; zdawali się myśleć, że dzielenie się informacją jest prawie równie niehigieniczne jak dzielenie się szczoteczką do zębów.
To absurd. Idź stąd. Ten facet nic ci nie powie, pomyślał nagle Stanley. Prawdopodobnie nie ma nic do powiedzenia. Jest takim samym publicznym utrapieniem jak nadzorcy strefy parkowania, zbierający datki na cele dobroczynne czy czarne plastikowe worki ze śmieciami stojące na ulicy.
Odwrócił się. Ale kiedy to zrobił, Kaptur wydał dziwny dźwięk, coś pomiędzy gwizdnięciem a kaszlnięciem.
Przeciągły gwizd hooo-eee, z kończącym go oop.
– O, widzę, że zdecydowałeś się mówić – powiedział Stanley, odwracając się do niego.
Włosy ze strachu stanęły mu dęba, gdy ujrzał tę twarz – tak białą i błyszczącą, jakby była z celuloidu. Twarz ta nie należała ani do mężczyzny, ani do kobiety, ale była przerażająco piękna. Twarz świętego; twarz anioła.
Swoją seraficznością przerażała sto razy bardziej, niż gdyby była brzydka. W jaki sposób tak pokurczone stworzenie mogło zostać obdarzone tak zachwycającym obliczem?
Stanley cofnął się, czując, że serce podchodzi mu do gardła. W twarzy tkwiły puste oczy, w każdym razie czarne. Czarne jak noc. Twarz bez wyrazu, słodka, lśniąca – męczennik z karnawałowych ostatków.
– Czego chcesz? – zapytał Eisner głosem zdławionym przez strach.
Kaptur nie odpowiedział, ale wykonał niezgrabny krok ku niemu. Szur-szur.
Stanley usłyszał cichy, chrapliwy oddech. Oddech zza celuloidowej maski.
– Czego chcesz? – powtórzył. Czuł, że za chwilę będzie miał mokro w spodniach. Spiął się do ucieczki.
Nieskazitelnie białe czoło Kaptura zaczęło się marszczyć. Jego czarne oczy zwęziły się, zmalały i stały się rozbiegane. Podbródek pofałdował się i odpadł.
Amerykanina ogarnęło przerażające uczucie, że jest świadkiem śmierci, że patrzy na czyjś całkowity rozpad dokonujący się na jego oczach. Jak to możliwe? Jak ktoś mógł tak po prostu rozpadać się, kawałek po kawałku?
Postanowił uciekać. Wtedy jednak – bez ostrzeżenia – Kaptur chwycił go za rękaw, okręcił i na poły skoczył, na poły runął na niego.
– Jezu! – wykrzyknął Stanley.
Kaptur był nieprawdopodobnie ciężki, niczym dwustupięćdziesięciokilogramowy worek buraków, i kolana Eisnera natychmiast się załamały. Wpadł do rynsztoka, gubiąc jeden z butów i drąc swoje brązowe tweedowe spodnie.
– Złaź ze mnie! Jezu Chryste, złaź!
Ale Kaptur ścisnął jego kark ręką jak kleszczami i wdusił twarz w chodnik. Stanley poczuł, że wyłamuje mu się jeden z przednich zębów. Dolną wargą przejechał po betonie, równocześnie zdzierając skórę z czoła. Jego przeguby zostały wykręcone do tyłu nelsonem tak mocnym i szybkim, że usłyszał chrupnięcie chrząstek. Gwałtowny ból, jakby wlewano mu do stawów barkowych rozgrzane do białości żelazo, przenikał do mięśni. Próbował krzyczeć, ale nie mógł nabrać powietrza. Dobry Boże, nie pozwól, by mi połamał ręce, błagał.
Kaptur był nie tylko przytłaczająco ciężki. Jego zwaliste ciało było jakby zniekształcone i poowijane wszelkimi rodzajami szmat, szali, pasów z metalowymi sprzączkami i kawałkami koców. Śmierdział brudem, potem i jakimś syntetycznym, ostrym zapachem podobnym do toaletowego odświeżacza. Z twarzą przyciśniętą do chodnika Stanley wystękał:
– Zostaw mnie. Na miłość boską, połamiesz mi ręce! Zostaw mnie!
Bez słowa Kaptur chwycił Stanleya za włosy i trzasnął jego głową o beton, o mało nie pozbawiając go przytomności. Amerykanin poczuł w ustach krew i zwymiotował kawę wraz z potokami śliny. Nie mógł uwierzyć w to, co się z nim dzieje. Wiedział tylko, że gorąco pragnie, aby to się skończyło.
Słyszał ruch uliczny, muzykę z radia, rozmawiających ludzi. Z pewnością ktoś dostrzeże, co się z nim dzieje.
Wtedy jednak szponiasta dłoń zdarła z niego płaszcz, a potem spodnie. Poczuł gwałtowne i lubieżne gmeranie między nogami. Sprzączka jego paska od Gucciego puściła, poczuł też pękanie sztruksu i bawełnianych majtek.
– Boże! Zostaw mnie! Co robisz? – krzyknął wysokim, kobiecym wręcz głosem.
Zmagali się na chodniku pod płaszczem Kaptura, jeden na drugim, niczym jakiś groteskowy szary wielbłąd. Stanley próbował się wyczołgać, odpychając kolanami od chodnika. Nie był już w stanie krzyczeć. Był zbyt przerażony, by wydobyć z siebie głos. Pragnął tylko uciec.
Wówczas jednak Kaptur zamknął swą brudną szponiastą łapę wokół jego obnażonych genitaliów, nie miażdżąc ich, ale ściskając je dostatecznie, by Stanley jęknął i został tam, gdzie był. Drżał, a widok co chwila przesłaniały mu szarpane wiatrem poły prochowca.
Kciuk Kaptura znalazł penis Stanleya i zaczął go łagodnie, prawie miłośnie drapać. Amerykaninowi ścisnął się żołądek, a oczy napełniły łzami. Dobry Boże, to niemożliwe, pomyślał. Jego jądra skurczyły się; cała jego dusza się skurczyła. Riboyne Shel Olam – broń mnie.
– Boże! – zdołał wykrztusić. – Jestem bogaty, dam ci pieniądze!
Ale w odpowiedzi usłyszał jedynie nieregularny, chrapliwy oddech. Przyciskający go stwór nie przestawał drapać, aż w końcu Eisner poczuł, że krwawi.
– Umiesz mówić? – wydyszał. – Rozumiesz, co mówię? – Z trudem rozpoznawał własny głos.
Kaptur jęczał i stękał w dwóch różnych tonacjach, niemal jakby dwóch ludzi mówiło naraz. Jeszcze mocniej przycisnął plecy Stanleya i jeszcze bardziej zagłębił swój pazur w jego penisie. A następnie wszedł w Amerykanina z całą bezmyślną siłą zwierzęcia – w ten sam sposób, w jaki byk pokrywa krowę. Stanley poczuł ból rozwieranych pośladków i pękającej skóry. Potem coś gładkiego, tłustego i niewiarygodnie twardego zaczęło napierać na niego. Coś równie dużego jak kij do baseballu, ostrego i nieprzyzwoicie gorącego wdarło się do jego odbytu.
Bolało go tak bardzo, że zapłakał gorzko, jak płakał tylko wtedy, gdy był dzieckiem. Przygryzł wargę skruszonym zębem i krew pociekła mu z ust. Ale ból nie ustawał i on nie przestawał płakać. To wdzierało się do jego odbytu i czuł, jak wszystko tam pęka. Kaptur pchał i pchał, aż w końcu Stanley zaczął krzyczeć głośno (albo cicho, sam już nie wiedział). Czuł zimne, mocne, regularne pocieranie genitaliów Kaptura na swoim udzie. Słyszał jego oddech dobywający się niczym ze skórzanych miechów. Potem poczuł, jak wnętrzności wypełnia mu coś gorącego i wilgotnego. Kaptur natychmiast wysunął się z niego, a on zwymiotował na swoje ręce kawą i na wpół strawionymi krakersami.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz