Naznaczeni Błękitem *

4 minuty czytania

Kiedy pada pytanie o pierwszą przeczytaną książkę, zawsze bez zastanowienia wymieniam nazwisko Ewy Białołęckiej i tytuł „Tkacza Iluzji”. Miałam wtedy ledwie zaczęte lat naście. Teraz, mając zaczęte ledwie lat dzieścia, z chęcią wróciłam do „korzeni” (chyba małe echo pourodzinowej depresji). Pierwotnie wydany przez superNOWĘ, „Tkacz Iluzji” doczekał się wznowienia przez Agencję Wydawniczą Runa. Wzbogacona o dwa opowiadania wersja, tym razem została rozbita na dwa mniejsze tomy (co, po przegrzebywaniu się przez opasłe tomiszcza Millennium, przyjęłam z naprawdę wielką ulgą). „Naznaczeni Błękitem” również doczekali się już drugiego wydania.

Nie bez powodu zaczęłam od prywatnych pobudek kierujących mną, gdy sięgam po tę książkę. Zdaję sobie sprawę, że właśnie one mogą wpłynąć na moją recenzję. „Naznaczeni Błękitem” to książka o tyle osobliwa, że daleko jej do mrocznej fantasy pokroju „Wiedźmina” czy heroicznej opowieści ze świszczącymi kulami ognia i błyszczącymi mieczami. To bardziej fantasy obyczajowa, w której Ewa Białołęcka wzięła na warsztat... dorastanie. Tylko co ma fantasy do dorastania? Od razu na myśl przychodzą opowieści o dziewczynkach, znajdujących małe magiczne przedmioty pomagające im spełniać marzenia bądź uciec do fantazyjnych krain. Niestety, jeżeli Białołęcka bierze się za jakiś temat, zdecydowanie nie jest on oklepany (a jeżeli bierze już na warsztat oklepany temat, przedstawia go w sposób zdecydowanie nieoklepany ;)). Bohaterami „Naznaczonych Błękitem” są chłopcy obdarzeni niezwykłym darem, zamieszkujący gorącą krainę zwaną Lengorchią. Władanie magią może być tak samo wyjątkowym darem, co przekleństwem. Tak samo, jak bycie „innym” w normalnym świecie.

Kamyk tworzy fantastyczne obrazy, utkane wprost z powietrza. Jego talent dalece przewyższa umiejętności większości magów, nawet tych z samej góry. Jednak ma on także swoją cenę. Olbrzymi talent uczynił go głuchoniemym, co również w wiadomy sposób wpływa na jego iluzje. Właśnie dlatego możliwość przystąpienia do egzaminu i wstąpienia w szeregi powszechnie szanowanych magów staje pod wielkim znakiem zapytania. Silne pragnienie odzyskania słuchu oraz stania się „normalnym” człowiekiem pcha Kamyka w podróż w poszukiwaniu Stworzyciela, który mógłby naprawić „zepsuty” zmysł. W trakcie tej wędrówki chłopiec poznaje... smoka. Wielka kudłata bestia okazuje się znacznie mniej żarłoczna i niebezpieczna, niż opowiadają. Mało tego, wyczuwając dreszcz przygody, smoczysko zgadza się towarzyszyć Kamykowi przez pewien czas.

Jednak główna fabuła poprzedzona jest dwoma opowiadaniami, powstałymi później niż "Tkacz Iluzji". „Twierdza na Kozim Wzgórzu” oraz „Gwiazdy i róża” stanowią swoisty prolog i wprowadzenie do okrutnego świata Lengorchii. Sama Lengorchia jest krainą stworzoną niezwykle spójnie. Chociaż pozostaje jedynie tłem dla tych konkretnych przygód, jest to tło realizowane konsekwentnie. Jest przemyślana i dopracowana, ale nie przytłacza czytelnika opisami i abstrahowaniem od jej historii. Przedstawiana jest bardziej w formie barwnych anegdot, wtrącanych przy różnych okazjach. Również bohaterowie nie są chodzącymi płaskimi posterami. Posiadają odrębne, konsekwentnie realizowane charaktery.

Fabuła wciąga bez reszty swoim tempem i barwnością. Dla mnie jest to taką samą zaletą, co wadą. Chociaż książkę czyta się łatwo i szybko, to jednak... za szybko. I za szybko przychodzi nam opuścić barwne szlaki oraz smocze towarzystwo. Narracja jest żywa bez, jak już pisałam, mielizn zbytecznych opisów czy zdarzeń mających zwiększyć licznik stron. Dodać do tego należy znakomity warsztat autorki, pełen oryginalnego, ciętego humoru i barwnych metafor. Wyjątkiem pozostaje tu „Twierdza na Kozim Wzgórzu”, która, jak udało mi się zorientować, znudziła nie tylko mnie. Opowiadanie pozostaje także w pewien sposób odrębne od pozostałych (ba, kilku recenzentów radziło nawet bez wyrzutów sumienia ominąć ten fragment).

Jak pisałam na początku, Ewa Białołęcka porusza tu tematykę dorastania, czemu towarzyszą treści wychowawczo-moralizatorskie. Zwykle zamieniają opowieść w byle jaką papkę, zmieszaną z podręcznikiem radzenia sobie z codziennością. W tym wypadku jednak miło mi donieść o wyjątku. Ponieważ po raz pierwszy czytałam tę książkę zmagając się z problemami podobnymi do tych, targających bohaterami, na własnej skórze przetestowałam wychowawczą skuteczność. Jednak to pozostawię dla siebie, jako bardzo intymne doświadczenia. Mogę jednak odważnie stwierdzić, że jeżeli wasze dzieci kiedykolwiek zainteresują się fantastyką bądź czytaniem w ogóle, możecie śmiało wręczyć im tę książkę. Autorka prezentuje tu nie tylko właściwe postawy, ale i oswaja czytelnika z trudnymi sprawami. Jednocześnie działa na młody umysł bardzo delikatnie. Powieść jednak nie ogranicza kręgu odbiorców do młodych gniewnych, bowiem także osoby starsze znajdą tu coś dla siebie. Krótko: pedagogicznie – sukces.

Słowo o oprawie graficznej. O ile w wypadku "Tkacza Iluzji" była nader uboga i średnio przystająca do barwności opowieści, o tyle późniejsze wznowienia Runy znacznie ją wzbogaciły. Na okładce wydania pierwszego gościł kudłaty smok (taki jak te lengorchiańskie, kojarzące się z Falkorem z „Niekończącej się Opowieści”) autorstwa Stephanie Pui-Mun Law, znanej już chociażby z książek Iwony Surmik („Talizman Złotego Smoka” i „Smoczy Pakt”). Jednak, wraz z nowym wydaniem, sięgnięto po nowe ilustratorki, co całkowicie odmieniło wizualne wrażenia. Nowa okładka ma (jak dla mnie) zbyt wiele szczegółów i nieco przytłacza. Ale przynajmniej pozostaje spójna z treścią książki i nie jest losowym obrazkiem, który po prostu pasował klimatem czy najzwyczajniej... był ładny.

Słowo należy się również wydaniu, ponieważ zmieniona została forma treści. W „Tkaczu Iluzji” wydarzenia były przedstawione w formie kamykowego diariusza, a narracja była głównie pierwszoosobowa. W nowym wydaniu zmieniono tę formę na narrację trzecioosobową w osobie wszechwiedzącego narratora (prawie jakby Ewa Białołęcka opowiadała nam bajkę na dobranoc).

Jednak ja mogłabym rozpisywać się w szczegółowych elaboratach na temat tej niewielkiej niebieskiej książeczki. Z czystego sentymentu i uwielbienia dla Lengorchii i prozy Ewy Białołęckiej. Jest to jedna z niewielu książek, której bohaterowie budzą we mnie tyle emocji. I polecam gorąco tę pozycję każdemu, kto zmaga bądź zmagał się ze swoją innością lub też ma dziecko wchodzące w okres dorastania. Prywatnie, dla mnie, ta książka to wielka 10, niemniej mam świadomość, że niektórzy szukają w fantastyce czegoś zupełnie innego i trafią się osoby, którym się nie spodoba.

Ostatni już akapit. Słowo. Więcej nie będzie. Chciałam tylko dopisać, że cieszy mnie inicjatywa z Wiki Kronik Drugiego Kręgu. Wzbudziło to u mnie nadzieję na wybicie się powieści Białołęckiej z półki ze starymi dobrymi książkami, na półkę książek dobrych i wciąż na fali. A także uplasuje się na równi z innymi seriami wydawanymi przez Runę. Słowem, zostanie podniesiona ze spodka historii i tych pierwszych, zapomnianych wydawniczych pozycji Runy. Tego jak najbardziej życzę Kronikom Drugiego Kręgu.

Ocena Game Exe
9
Ocena użytkowników
-- Średnia z 0 ocen
Twoja ocena

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...