Ledwie na zalanej deszczem powierzchni zamigotały światła samochodu policyjnego, Skinner nacisnął pedał hamulca i skręcił kierownicą. Ford mustang zawrócił ostro i przy akompaniamencie skrzypnięć wysłużonych resorów pomknął po wyboistej, gruntowej drodze.
– Policja była tam! Na drodze! – zaprotestował Nathan.
– Wiem – rzucił Skinner, wskazując kciukiem cb -radio.
– No to po jaką cholerę wjeżdżasz w ten las?
– Bo znam szeryfa Millera – odparł Skinner, skupiony na prowadzeniu pojazdu. Mustang przedzierał się przez kałuże i wspinał na wzniesienia z pasją godną swego wielkiego imiennika. Przednią szybę znaczyły brunatne plamy błota. – Znam go i wiem, że gówno by ta cała odprawa dała. Biegałby z mapą jak z pęcherzem, z ważną miną gadał przez radio i co chwila sapałby z przejęciem, a my byśmy stali i mokli.
– Mówisz, jak gdyby poszukiwania zaginionych były tu normą.
– Brałem udział w dwóch, to wystarczy. Miller to ofiara losu w mundurze, kolejny pajac, który ugrzązł w dziurze na całe życie i robi wszystko, by o tym zapomnieć. A teraz ma dodatkowy powód, by działać powoli i ślamazarnie.
– Co takiego?
Silnik mustanga zawył na wyższych obrotach, opony zabuksowały w błocie, wciągając samochód na szczyt wzniesienia. Docierali do skrzyżowania dwóch przecinek.
– Typowa małomiasteczkowa historia. – Skinner krzywo się uśmiechnął. – Wraz z McIntyre’em próbowali wyrwać tę samą laskę. Trwało to dobrych parę lat, aż, wyobraź sobie, wybrała Millera. Na jakieś dwa lata, co prawda. Potem były jakieś kłótnie, bijatyki i ni z tego, ni z owego ślub z McIntyre’em. I dziecko jakieś siedem miesięcy później. Łapiesz?
– Łapię.
Samochód podskoczył na wybojach. Nathan po raz setny sprawdził pas.
– Mogliśmy wziąć mój samochód – mruknął oskarżycielsko.
– Nie było czasu. Poza tym to żadna terenówka. Masz miejską wersję.
– Gówno prawda.
– Kiedyś możemy urządzić sobie wyścigi. Sam się przekonasz.
Gruchnęło z tyłu samochodu, jakby na kpinę ze słów Skinnera, a szybę znów spryskało błoto. Kierowca naciągnął czapkę z logo „Cat” i pochylił się nad kierownicą.
– Ale w moim przynajmniej wycieraczki działają – rzucił złośliwie Nathan.
Skinner w odpowiedzi grzmotnął pięścią tuż za deską rozdzielczą, aż w powietrze wzbiły się tumany kurzu. Wycieraczki uniosły się ociężale, rozmazując błoto na szybie. W kabinie stało się ciemniej. Skinner skręcił w kolejną, jeszcze mniejszą przecinkę. Mustang zarzucił, a potem podskoczył wysoko i opadł z głośnym zgrzytnięciem. Kierowca zmełł przekleństwo.
– Słuchaj, a gdzie my właściwie jedziemy? – spytał Nathan, zrzucając z kolan nie do końca puste opakowanie po frytkach.
– Po McIntyre’a.
– Tak po prostu?
– Tak po prostu.
Niedługo potem Skinner wyłączył silnik. Wysiedli. Ku swemu zdumieniu Nathan uświadomił sobie, że stało się ciemniej, jakby znienacka osaczył ich wieczór. Niepokoiła go cisza – wycie silnika forda przynajmniej stwarzało wrażenie, iż w każdej chwili mogą się stamtąd wyrwać – niepokoiły go czarne pnie, ale przede wszystkim to, że niczego wśród nich nie widział. Obejrzał się z wahaniem na Skinnera, a tamten bez słowa wszedł między drzewa.
Nathan nie mógł sobie później przypomnieć, jak długo szli. Pamiętał paprocie, przemoczone dżinsy, mizerny strumyk; pamiętał wiatrołom, który przeraził go powykręcanymi groźnie korzeniami. Nathan pamiętał też, że kilkakrotnie próbował zagadnąć Skinnera – o cokolwiek – lecz za każdym razem odzywał się coraz ciszej. Ten zaś milczał jak zaklęty, aż w pewnym momencie złapał Nathana za ramię i pociągnął w dół.
Nic dotąd nie przeraziło Nathana tak bardzo jak ten gwałtowny ruch. Jego wyobraźnia podsunęła mu całą serię wyjaśnień dziwacznego zachowania Skinnera – jedno bardziej nieprawdopodobne od drugiego – lecz nic nie przygotowało go na nagłą falę strachu. Przerażony odepchnął Skinnera, chciał uciekać, ale w ostatniej chwili dostrzegł, że ten mu coś pokazuje.
Przełknął ślinę, zdusił lęk i uniósł głowę. Coś migotało na czarnych pniach drzew, coś kolorowego i znajomego... Światła samochodu policyjnego?
Strach znikł, wyparty przez zwykłą ludzką ciekawość. Nathan widział teraz niewyraźny ciemny obrys – chaty? szopy? – oraz postać funkcjonariusza w mundurze, który zbliżał się powoli i ostrożnie. Światło trzymanej przez niego latarki niepewnie pełzało po ścianach.
– McIntyre? – okrzyk zabrzmiał wyjątkowo słabo i niewyraźnie. – Thomas McIntyre?
Panowała tylko cisza, jakby urągająca wezwaniu policjanta. Ten obszedł chatę dwukrotnie, powoli, jak człowiek przepełniony strachem.
– Gówno, Owen – szepnął ochryple Skinner. – Nie tędy droga.
Oczy błyszczały mu niezdrowym entuzjazmem, zaciskał pięści, aż chrzęściło. Szumiał deszcz. Zarzęziło policyjne radio. Policjant nazwany Owenem aż podskoczył i z widoczną ulgą podbiegł do samochodu. Po chwili trzasnęły drzwi i zamruczał silnik oddalającego się pojazdu.
– Gówno – powtórzył Skinner, ściągnął czapkę i przetarł łokciem czoło. – Masz fajkę?
– Mam – odparł Nathan i wysupłał paczkę marlboro. – I od cholery pytań też mam.
– Nie dziwię się. – Drwal przypalił sobie papierosa, nie spuszczając oczu z budowli. Niska, krępa konstrukcja z zapadniętym dachem, przypominająca traperskie chaty, które widział w telewizji. Ściany były jednak poczerniałe, jakby ocalały z pożaru. Całość robiła osobliwe, wręcz trupie wrażenie i Nathan poczuł dreszcze na plecach.
– Chcesz podejść bliżej? – spytał niespodziewanie Skinner.
– N -nie. Niekoniecznie.
Drwal pokiwał głową, wypuścił dym. Gdzieś rozdarł się ptak.
– Co to właściwie jest? – indagował Nathan, czując, że w gruncie rzeczy nie ma ochoty poznać prawdy.
– Zwykła rudera. Pieprzona kupa drewna. Mówią, że po tym jak pierwsi osadnicy założyli to miasto, zbudował tu chałupę jeden gość, który nie umiał się z nikim dogadać. Podobno dzieci kradł i zjadał, magią się parał, cholera go wie. Ponoć gdy nastała wielka zima, facet nie miał co do garnka włożyć. Przyszedł do Nonstead, by prosić o pomoc, ale go przegnano, więc przeklął całe miasto. Uwierzyłbyś w to?
Nathan wzruszył ramionami z udawanym lekceważeniem.
– Bzdury totalne. To miejsce nazywane jest Samotnią. I coś jest w tej ruderze. – Skinner przygryzł wargę. – Tylko nikt nie wie co. Podobno każdy, kto tam trafi , ma potem ogromnego pecha. Wiesz, takie przekleństwo, jak u Kinga. Mówią, że ta chata przyciąga ludzi. Jak zabłądzisz w lesie, to prędzej czy później tu trafi sz. Nie ma bata. A potem ci odbija.
Mówił urywanymi zdaniami. Oczy nadal mu błyszczały, nie spuszczał ich z budowli. Zapomniany papieros powoli dopalał się między palcami.
– Tak, to bzdury – przyznał Nathan, siląc się na spokojny ton. – Jak widać, McIntyre zabłądził gdzieś indziej, więc całą tę historyjkę o przekleństwie można o kant dupy...
– Mój stary zgubił się w lesie – przerwał mu Skinner. Nie patrzył już na Samotnię, ale przez nią, gdzieś dalej, w świat wspomnień. – Dziwna sprawa, bo był leśnikiem. Wychował się w tych lasach, znał każdy wykrot. No i raz nie wrócił do domu. Radio milczało, nikt go nie widział, komórek wtedy jeszcze nie było. Całą noc go szukaliśmy, aż nad ranem wyszedł z krzaków prosto na Millera. Był nagi, twarz miał podrapaną, tu i ówdzie parę skaleczeń, ale nic poważnego. Gorzej, że nikogo nie poznawał. Nikogo. Ani mnie, ani matki, ani najlepszych kumpli. Natychmiast zawieźli go do szpitala w Morrison. Trafił w ręce najlepszych lekarzy, ale nie dali rady. Zmarł po dwóch dniach. A wiesz, jakie były jego ostatnie słowa?
– Nie – szepnął Nathan. Dreszcze przemykały po jego plecach niemalże jeden za drugim.
– Tak naprawdę to ja też nie. Siedziałem na korytarzu, trochę chyba kimałem, kiedy obudził mnie krzyk matki. „Jaka Samotnia?” Była poruszona. „O czym ty gadasz?” Chciałem wstać i wejść, ale wtedy wypadła na korytarz, krzycząc: „Lekarz! Lekarz! Na pomoc!”. No i nie pogadałem sobie już z ojcem.
– Przykro mi...
– Bzdur nie wygaduj. Nawet nie znałeś faceta. Zresztą mniejsza o to. Zapamiętałem sobie to i postanowiłem się zemścić. Podjudziłem paru chłopaków, wypiliśmy sobie kilka browarków dla odwagi i przyjechaliśmy tu w nocy. Ja, Owen, który później został gliną, i Alex. Oblaliśmy szopę benzyną, podpaliliśmy i daliśmy dyla do auta. Staliśmy jeszcze przez dłuższą chwilę i patrzyliśmy, jak się fajczy. Ba, słychać było nawet, jak się wali sufit, iskry poszły, że hej. Ale gdy przyjechałem tu pół roku później, okazało się, że nic się nie stało. Samotnia stała sobie jak gdyby nigdy nic. Jak gdyby banda pijanych narwańców nie puściła jej z dymem. Nietknięta, kapujesz?
Nathan nie odpowiedział. Do wieczora zostało jeszcze całkiem sporo czasu, jak sądził, lecz między groźnymi, pazurzastymi drzewami okalającymi polanę kładły się głębokie, coraz ciemniejsze cienie. Zlewająca się z nimi Samotnia wydawała się przechodzić gwałtowne zmiany – rozrastała się, pęczniała, gasła, rozlewała po ziemi, znów się budziła – i pisarz nie umiał już powstrzymać wszechwładnego poczucia niepewności.
– Skinner – szepnął. – Jedźmy stąd.
– Tak. – Młody drwal potrząsnął głową, jakby się właśnie obudził. Ze zdziwieniem dostrzegł papierosa między palcami, wyrzucił go, wdeptał butem w wilgotny mech. – Chodźmy.
– Byłem tu parę lat temu – odezwał się Nathan, kiedy już opadli w fotele mustanga. – Nonstead wydało mi się cichym, spokojnym miasteczkiem, w sam raz dla kogoś, kto chce zaznać ciszy i spokoju.
– Naprawdę? – skrzywił się Skinner i przekręcił kluczyk. Mustang, ku uldze Nathana, odpalił od razu, a drwal bez szacunku dla zawieszenia zawrócił na wyboistej drodze. – Toś się, kurwa, pomylił. Bo jest dokładnie odwrotnie.
I odjechali, umykając przed coraz dłuższymi palcami mgieł.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz