Pierwszy "Matrix" był prawdziwą rewolucją w dziedzinie kinematografii. Ciekawe, oryginalne rozwiązania techniczne, wciągająca fabuła, a na dokładkę głębokie wątki filozoficzne – nie ma co ukrywać, to prawdziwy kamień milowy sztuki reżyserskiej. Wieść o tworzeniu kontynuacji ("Matrix Reaktywacja") przez braci Wachowskich zelektryzowała miliony fanów na świecie – po czterech latach historia Neo miała doczekać się rozwinięcia. Szkoda jednakże, że nadzieje okazały się płonne, a emocje opadły już po pierwszych scenach produkcji. Zamiast spodziewanego majstersztyku, otrzymaliśmy efekciarski film akcji. Końcowa fraza "to be concluded" była gwoździem do trumny. Jak można zepsuć dzieło, dysponując tak wspaniałym materiałem? Pozostawało wierzyć, że ostatnia część trylogii, "Matrix Rewolucje", sprawi, iż zapomnimy o nieudanym poprzedniku i wciągniemy się w zakończenie opowieści o świecie opanowanym przez maszyny. Cóż, nie będę trzymał nikogo w niepewności – zwieńczenie cyklu oceniam najgorzej z całej trójki, choć myślałem, że po fatalnym "Matriksie Reaktywacji" nie da się upaść niżej.
Gdy Neo zniszczył w rzeczywistości samą siłą woli Strażnika, padł nieprzytomny na ziemię. Okazało się, że utknął gdzieś na granicy między Matriksem a prawdziwym światem i jego przyjaciele muszą wyruszyć mu na pomoc. Nie będzie to łatwe, bowiem oprócz paru sprzymierzeńców Wybraniec ma w wirtualnej przestrzeni wielu wrogów, którzy mocno pragną uprzykrzyć mu życie. Przoduje wśród nich oczywiście Agent Smith, który powoli przejmuje wszystkie programy, zastępując je swoimi kopiami, a trzeba nadmienić, że nie jest to jego najbardziej przerażająca umiejętność... Tymczasem w Zionie nie dzieje się wcale lepiej – maszyny są bardzo blisko przekopania się do ostatniego bastionu ludzkości, więc niedobitki naszego gatunku szykują się do rozpaczliwej bitwy o przetrwanie. Szanse na wyjście z sytuacji bez szwanku są naprawdę mikroskopijne. W bezpośredniej walce z robotami człowiek jest praktycznie bez szans. Pozostaje wierzyć w ścieżkę Morfeusza, który nigdy nie zwątpił w legendę o "tym jedynym", mającym zbawić ich wszystkich.
Mam wrażenie, że paskudny napis "to be concluded" na zakończenie "Matriksa Reaktywacji" nie był przypadkowy. Takie wyrażenie kojarzy się wyłącznie z olbrzymimi cliffhangerami i bezpardonowym ucięciem akcji w kulminacyjnym momencie. Jeśli dodamy do tego zbliżone do siebie premiery drugiej oraz trzeciej części (około półroczny odstęp), nie oprzemy się wrażeniu, że to miał być po prostu jeden film i został on przedzielony mniej więcej w połowie. Być może się mylę, jednak moją hipotezę potwierdza to, że "Matrix Rewolucje" mocno cierpi na tragiczne rozłożenie fabularnych akcentów. Nie ukrywajmy – wątkiem, który najbardziej pasjonuje przeciętnego widza, jest historia Neo i wszelkie przygody, w jakie pakuje się w wirtualnej rzeczywistości. Jako że w akcję wchodzimy tam, gdzie zostawił nas poprzednik, przez chwilę śledzimy poczynania uwięzionego w swoistym czyśćcu Thomasa Andersona. Szybko okazuje się jednak, iż w opisywanej produkcji opowieść o Wybrańcu stanowi mniejszość ekranowego czasu – gros seansu zajmuje zażarta walka o przetrwanie w Zionie.
Mam czasem śmieszne odczucie podczas czytania książek, w których co rozdział zmienia się osoba narratora – gdy skończy się dany wątek, jestem mocno niepocieszony, że muszę przejść do innej postaci, skoro już się tak wciągnąłem w jej historię. Tymczasem raz-dwa angażuję się w opowieść nowego bohatera i szkoda mi wracać do poprzedniego. Cóż, tą przydługą dygresją chciałem stwierdzić, iż tutaj nic takiego nie występuje. Obrona Zionu to bodaj najgorsza część filmu. Maszyny są potężne i przede wszystkim tak liczebne, że nawet przez chwilę nie mamy wątpliwości, jak powinien wyglądać wynik konfliktu. Najbardziej żałosnym widokiem podczas batalii była konstrukcja bojowych mechów ludzkości. Ten, kto je wymyślił, zdecydowanie kierował się jedynie kwestią wyglądu, nie praktyczności. Otóż humanoidalne roboty mają prawie całkowicie otwarty przód, tak że siedzący w nim człowiek jest w zasadzie maksymalnie odsłonięty na atak. Gdy spojrzymy na mnogość macek poszczególnych Strażników, nasuną nam się na myśl liczne możliwości eksterminacji pilotów przez wrogie jednostki.
Trzeba przyznać, że robi wrażenie wykorzystanie efektów specjalnych podczas wojny – mimo że większość scen ocieka niewyobrażalną głupotą, miło się na nie patrzy. Idiotyczne mechy zdecydowanie dobrze spełniają swoją efekciarską rolę. Szkoda tylko, iż poszczególne fragmenty bitwy pełne są patosu oraz typowej "hollywoodzkości": podrostek ratujący sytuację w ostatniej chwili, mimo że atakuje go tysiąc Strażników, czy kobieta z bazooką, mogąca spokojnie wymierzyć w największe zagrożenie, bo o niej roboty jakoś zapomniały. Oczywiście między tymi pasjonującymi scenami, w ogólnym chaosie postaci nie zapomną wygłosić typowych, amerykańskich, podnoszących na duchu monologów czy rzucić jakimś sytuacyjnym żartem, śmieszącym chyba tylko protagonistów. Czyli podsumowując – wizualnie nie ma do czego się przyczepić, ale cała reszta mocno szwankuje.
Początkowo nie za bardzo wciąga także wątek Matrixa. W pewnym momencie miałem wrażenie, że Wachowscy stwierdzili: "hej, wciśnijmy tutaj każdego, kogo polubili widzowie w poprzednich częściach, jakaś rola się dla nich znajdzie". W związku z tym mamy zupełnie niepotrzebny, bez sensu rozciągający film epizod z Merowingiem i Persefoną, który moim zdaniem został całkiem nieźle domknięty w "Matriksie Reaktywacji". Koniec końców sprowadza się to do sprania kilku zbirów przez Morfeusza, Trinity i Serafina (tak, on też ma sporo miejsca ekranowego, ale wygląda tak czadowo, że szkoda mi się do niego przyczepić) oraz wymienienia paru czerstwych, niby to mających głębokie znaczenie zdań, a tak naprawdę niczego nierozwiązujących. Z powodu śmierci Glorii Foster, grającej Wyrocznię w poprzednich dwóch częściach, zastąpiła ją Mary Alice. Zupełnie nie rozumiem, czemu po prostu nie zrezygnowano z tej postaci – zmianę aktorek próbowano wyjaśnić niezrozumiałym bełkotem, który miesza i tak coraz bardziej niezrozumiałą fabułę.
Na szczęście z każdą kolejną sceną jest coraz lepiej. Podróż Neo do miasta maszyn jest emocjonująca i obfitująca w ciekawe zwroty akcji. Tak jak walka w Zionie – wizualnie postarano się o majstersztyk. To samo można powiedzieć o wspaniałej walce Wybrańca z agentem Smithem, która odbywa się w strugach deszczu. Oczywiście wielkie oklaski dla Hugo Weavinga, po raz kolejny zaliczającego rewelacyjny występ – seria nie byłaby choć w połowie tak dobrze oceniana, gdyby nie on. Zaskoczył mnie Keanu Reeves, który jakby odnalazł gdzieś swoją formę z pierwszej części i ponownie zagrał tak, jak należało. Reszta ekipy bez jakichś drastycznych zmian. Cóż, szkoda mi trochę, że bracia Wachowscy tak mocno spłycili fabułę "Matriksa Rewolucji", że zniknął gdzieś czar znany z jedynki. Fakt, nie da się ukryć, że przyjemnie patrzy się na te wszystkie fajnie zrealizowane efekty specjalne, ale mimo wszystko nikną one gdzieś pośród idiotyzmów i patosu. Ze zgromadzonego materiału mogła powstać epokowa trylogia, tymczasem mamy genialnego "Matriksa" i dwa filmy, które ja traktuję jako opcjonalne rozwinięcie serii dla zapalonych fanów.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz