Rozwodzenie się nad poziomem kontynuacji filmowych hitów nie ma chyba sensu. W większości przypadków sequel podąża drogą: więcej, mocniej, szybciej, co odbija się zazwyczaj w widoczny sposób na scenariuszu i fabule. Jednak jako niepoprawny optymista, zawsze mam nadzieję, że tym razem będzie inaczej. Nawet jeśli produkcja nie przeskoczy wysoko postawionej poprzeczki, to przynajmniej jej dorówna. Nie inaczej sprawa miała się z wybitnym "Matrixem". Zachwycał on nie tylko znakomitymi efektami specjalnymi, kopiowanymi później w wielu dziełach, ale również warstwą fabularną i oprawą audiowizualną. Aż niemożliwe wydawało się, że można by tak ogromny potencjał zwyczajnie zmarnować, prawda? Chociaż tak właściwie zakończenie pierwszej części powinno dać dużo do myślenia – była ona zamkniętą całością, z otwartym zakończeniem, które zaowocowało wieloma długimi wywodami fanów na temat znaczenia różnych symboli czy motywów. Po co więc po czterech latach pchać się z kontynuacją? Czyżby odcinanie kuponów?
Akcja "Matrixa Reaktywacji" rozgrywa się parę miesięcy po wydarzeniach znanych z pierwszej części. Neo po zmartwychwstaniu stał się tym, kogo widział w nim Morfeusz – wybrańcem, zdolnym do dokonywania niesamowitych czynów w Matrixie i do naginania jego kodu do swojej woli. Co jednak może poradzić taka moc, gdy do Zionu zbliża się olbrzymia armia Strażników, maszyn, chcących kompletnie zniszczyć ostatni bastion ludzkości? Co więcej, jak się okazuje, nie każdy wierzy w religijne mambo-jambo Morfeusza. Sceptycy wolą raczej postawić na liczebność – wcisnąć mieszkańcom do rąk karabiny i niech odeprą przeciwnika – podobno na każdego człowieka w Zionie przypada jedna maszyna. Jednak czarnoskóry dowódca Nabuchodonozora nie porzuca swojej wizji proroctwa i postanawia odwiedzić jedyną osobę, która może podsunąć im rozwiązanie śmiertelnie niebezpiecznej sytuacji – Wyrocznię. Nie będzie to jednak proste, bowiem Agent Smith stał się dzikim programem i zaczął działać na własną rękę, dążąc do zniszczenia pana Andersona. Jakby tego było mało, zyskał zdolność klonowania się, w związku z czym za Neo podążają niezliczeni Smithowie.
Szczerze powiedziawszy, jak przeczytałem powyższy opis, stwierdziłem, że fabuła prezentuje się całkiem nieźle. Nic bardziej mylnego. Scenariusz "Matrixa Reaktywacji" wygląda, jakby pisali go jacyś amatorzy, a nie bracia Wachowscy. Pamiętacie, jak poprzednio zachwycałem się nad głębią, drugim dnem wydarzeń i rozbudowaną warstwą filozoficzną? Zapomnijcie o tym. Sequel "Matrixa" obfituje w bezsensowne, długie sceny, ma więcej dziur niż ser szwajcarski, a przede wszystkim poraża schematycznością. Pierwsza scena filmu całkowicie przeczy temu, co powiedziałem – zarysowuje się pewien spisek, agent Smith zaskakuje tajemniczym zachowaniem, a atmosfera powoli gęstnieje. Szkoda, że bardzo szybko tempo spada, a kompletnie zamiera, gdy bohaterowie docierają do Zionu. Zupełnie nie rozumiem, po co ten kilkudziesięciominutowy, pełen banałów fragment. Być może w założeniu miał rozbudować postapokaliptyczny świat, jednakże wykonano go w najgorszy możliwy sposób. Szczyt głupoty i nudziarstwa następuje w momencie, kiedy Morfeusz postanawia wygłosić parę słów do tłumu. Facet posuwa takie pierdoły, że aż żal oglądać, po czym następuje techno impreza z przebitkami z sypialni Neo i Trinity, gdzie oddają się miłosnym igraszkom. Jestem w stanie zrozumieć takie sceny – mają dodać pikanterii czy cokolwiek sobie tam Wachowscy wymyślili, lecz ta konkretna trwa i trwa, i trwa... Z ulgą powitałem powrót na Nabuchodonozora.
Dalszy rozwój akcji prezentuje się mniej więcej tak: nasi bohaterowie w Matrixie znajdują kogoś, ten każe im dojść do następnej osoby, co nie będzie łatwe, bo chronią go bandziory, później muszą iść do jeszcze kogoś innego... i tak w kółko. Nie da się ukryć, że kolejne spotkania są niczym więcej, jak pretekstem do pokazywania walk. Te przynajmniej są tak samo dobre, jak poprzednio – w tym względzie nic się nie zmieniło. Dobry montaż, przemyślana choreografia i efektowne wykonanie. Najlepszą sceną produkcji jest kilkunastominutowy pościg na autostradzie – adrenalina buzuje, mnóstwo strzelania i mordobicia na dachach samochodów. Jednak z każdą kolejną potyczką byłem coraz bardziej zmęczony i z ust wyrywał się jęk: "o rany, znowu"? Fakt, że pojedynek Neo z kilkunastoma agentami Smithami ogląda się ciekawie, ale przez pierwszą minutę. Po chwili zaczynałem zerkać na zegarek, marząc, żeby bohaterowie ruszyli dalej. Muzycznie Don Davis również spisał się słabiej niż w pierwowzorze, nie nadążając za tempem starć.
Jeżeli chodzi o grę aktorską, parę rzeczy się zmieniło. Przede wszystkim największe zastrzeżenia mam do Neo (Keanu Reeves). O ile poprzednio jego drewniana kreacja pasowała idealnie do klimatu produkcji, tutaj już niekoniecznie. Wybraniec nie jest już tym zagubionym chłopcem, poznającym tajniki nowego świata, cieszącym się z poznania każdej kolejnej techniki walki. Po zmartwychwstaniu już nic go nie dziwi, wszystko przyjmuje ze stoickim spokojem, naśladując Morfeusza (Laurence Fishburne). O ile jednak po tym drugim można się było tego spodziewać, w Keanu taka postawa bardzo irytuje. Niestety w końcu wychodzi ubogi warsztat, widoczny szczególnie we fragmentach słownych utarczek z przeciwnikami. Na szczęście Agent Smith (Hugo Weaving) nawet pomimo klonowania nie rozszczepił swojego talentu. Każdą scenę, w której stara się zdyskredytować Neo, ogląda się z przyjemnością. Równie dobrze oceniam bardzo groźny program, Merowinga (Lambert Wilson), strzegącego więźnia niezbędnego do realizacji planów naszych bohaterów. Wraz z piękną Persefoną przy boku (Monica Bellucci) tworzą zacną parę, wybijającą się na tle drętwej fabuły.
Jakie było moje zdziwienie, gdy przed napisami końcowymi ujrzałem napis "to be concluded". Serio? Odebrałem to jako straszną kpinę, nieśmieszny żart z każdego, kto doszukiwał się głębi i podziwiał filozofię "Matrixa". W "Matrixie Reaktywacji" odarto wspaniałą historię z nuty tajemnicy i zamiast rozwijać fabułę, postawiono na efekty oraz walki. Czyżby chodziło tylko o skok na kasę poprzez dotarcie do szerszego grona odbiorców? Być może. Dla mnie pierwsza część stanowi jedną całość, osobny byt, żyjący własnym życiem. Kolejne odcinki to tylko marny odprysk bardziej złożonego i ciekawszego brata. Nie ma co ukrywać – po zwieńczeniu trylogii również nie ma co oczekiwać fajerwerków... A właściwie można, szkoda tylko, że tych dosłownych, efekciarskich, zamiast fabularnych. Jeżeli nastawicie się na zwykły film akcji – można obejrzeć z przyjemnością, do dzisiaj miło ogląda się wspaniałą choreografię walk. Natomiast jeśli szukacie jakiejś głębi, lepiej ponownie sięgnijcie do pierwowzoru.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz