Po finalnym tomie runu Matta Fractiona przypiąłbym "Hawkeye'owi" łatkę bałaganiarskiego – ale nie w negatywnym znaczeniu. To uroczy bałagan, przez scenarzystę kontrolowany, a dla czytelnika będący nietypową zabawą narracyjną. Niestety, powodującą też trudności w lekturze.
Album poświęcony Kate Bishop za nami. W "Rio Bravo" wracamy do Clinta Bartona, który walczy z lokalną mafią, chcącą przejąć kamienicę z jego rąk. W scenach z dawnej przeszłości poznajemy dzieciństwo bohatera i relacje z bratem – debiutującym w serii.
Kate Bishop rzadko się pojawia, ponieważ akcja częściowo rozgrywa się w tym samym czasie, co "L.A. Woman". Główny duet to bracia Bartonowie. Ich relacje są bardzo dobrze stonowane. Różnice zdań nie powodują między nimi konfliktów, dochodzi tylko do lekkich spięć. Znają się jak łyse konie, stanowią zgrany zespół, a trudna przeszłość tłumaczy nastawienie do problemów. Linie czasowe zgrabnie się łączą – (intymne) retrospekcje służą dopowiedzeniu faktów i scharakteryzowaniu bohaterów. Wreszcie zapewniają emocje, choć i te są umiejętnie tonowane.
Matt Fraction chce pozostać na gruncie nieprzesadzonej historii o normalnym typie. Nie tworzy pod publikę; zachowuje konsekwencję na przestrzeni całej serii – odstępstwa są nieliczne i uzasadnione (patrz: złoczyńca w "Lekkich trafieniach"). Dzięki nim pojawia się kontrast: poobijany, zwyczajny Clint kontra wpływowi, silni wrogowie. Albo można cieszyć się odtwarzanymi konwencjami (femme fatale w "Moje życie to walka"). W czwartym tomie wybija się pierwszy zeszyt, który jest humorystyczną kreskówką ze zwierzęcymi postaciami, nawiązującą do świata Bartona.
W następnych zeszytach jest dużo mniej humoru – sprawa zbyt poważna. Narracja pozostaje jednak taka sama. Scenarzysta miesza, miesza i w efekcie otrzymuje bałagan, w którym można się zgubić. To nie tylko brak chronologii – komiks nie charakteryzuje się płynnością. Sprawia wrażenie postrzępionego. Zwięzłość i oszczędność słów nie pomagają. Czynią całą treść naturalną, ale i wymagającą – moim zdaniem trochę za bardzo.
Inna sprawa to użyty w komiksie język migowy. To na pewno wyróżnia "Hawkeye'a" spośród konkurencji i zwraca uwagę na trudność w komunikacji osób głuchych. Rewelacja. Wyjaśnień nie ma, nikt nie idzie czytelnikowi na rękę – i dobrze, w tym względzie trzeba wykonać pewien wysiłek. Poza tym ilustracje cechują się minimalizmem i prostotą, które w dalszym ciągu cieszą oczy. Jeśli też uwielbiacie prace Davida Aji, to sprawdźcie "Nieśmiertelnego Iron Fista".
Jest niedosyt, bo to koniec "Hawkeye'a" od Matta Fractiona, a poprzednie dwa tomy czytało się ciut lepiej. Są jednak powody do zadowolenia – scenarzysta żegna się bardzo dobrym albumem. Stery po nim przejął Jeff Lemire, miejmy nadzieję, że w Polsce ukaże się ciąg dalszy w jego wykonaniu. Później może pojawić się solowa seria z Kate Bishop. Tak czy inaczej, "Rio Bravo" zasługuje na znaczek jakości, chociaż mógł zostać przystępniej opowiedziany. To opowieść o człowieku, który ma odwagę być bohaterem mimo braku mocy. Z silnymi postaciami (plejada żeńskich charakterów), naturalnymi dialogami i walką o swoje. Niepozbawiona przemocy i emocji w rozsądnych ilościach.
Dziękujemy wydawnictwu Egmont za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz