Reyline
Nazywam się Reyline, ale już dawno skróciłam sobie to nieznośne imię do krótkiego przezwiska „Rey”.
Mam dwadzieścia lat. Gdybyście mnie spotkali gdzieś w tłumie, nie zwrócilibyście na mnie uwagi — dziewczyna jak dziewczyna, tyle że zamiast tradycyjnego kobiecego czepca nosi na głowie cienką wojacką opaskę. Ale na drugi rzut oka pierwsze złudne wrażenie znika. Długie do ramion włosy tylko zdają się kasztanowe — w istocie są różnobarwne, w tej gęstej kędzierzawej grzywie zmieszały się wszystkie odcienie opadających liści, od krwistej purpury do mgliście złocistej barwy jesiennego słońca. Jeśli chodzi o oczy, a ściśle biorąc kolor, to miałam szczęście. Gdyby nie były orzechowe, złota obwódka wokół tęczówek rzucałaby się w oczy każdemu, a tak — prawie tego nie widać. Skórę też mam złocistą, ale to można zrzucić na karb opalenizny albo domieszki stepowej krwi. Reszta — wąskie usta, długie palce, pociągła twarz i delikatne kości — mogłaby spokojnie należeć do człowieka.
Mogłaby. Ale ja nie jestem człowiekiem.
Jestem feyrem, który wychował się wśród ludzi.
W ciągu czterech lat, które minęły od czasu, gdy w moim ciele zaczęły zachodzić nieodwracalne zmiany, nauczyłam się ukrywać swoje pochodzenie. Kłów na szczęście nie mam, pazury zaś chowają się w palcach i mogę je w razie potrzeby wysuwać — nie zastępują pa-znokci. Wpierw myślałam, że jestem półkrwi, bo brak pozostałych nieodłącznych objawów feyryzmu był podejrzany — ale potem, przekopawszy górę latopisów, dowiedziałam się, że takie feyry jak ja są zmorą każdego łapacza.Nie byłam ot takim sobie dziwadłem. Byłam Księżniczką feyrów, arystokratką, która jakimś niepojętym sposobem trafiła na obcy, wrogi sobie świat śmiertelników.
Dziwne to było, bo nawet dorosłe feyry wyższe nie przekraczały Wrót. Nawet teraz, gdy feyry miały rozsądny i neutralny stosunek do swoich śmiertelnych sąsiadów, tylko trzy razy zdarzyło się, by Książęta przekroczyli Wrota. Oczywiście zdawałam sobie sprawę, że były to wizyty oficjalne, dlatego o nich pamiętano. Kto wie, ilu kiedyś krążyło po świecie śmiertelników takich jak ja Książąt w ludzkiej postaci? Coś mi podszeptywało, że sporo. A teraz? Teraz tylko ja. Wiedziałam to z całą pewnością, po prostu czułam.
Być jedynym ze swego rodu — to być skazanym na samotność.
Wybrać się za Wrota, do swoich? Wolne żarty. Kto wie, czy nie czeka mnie tam najgorsze? Na co komu Księżniczka zagubiona w świecie śmiertelników, która od dawna myśli po ludzku i uważa się za człowieka?
***
— E, Rejka! Śpisz? — Wittor przechylił się przez stół i szarpnął mnie za ramię. — Co się tak gapisz na tego dziada?
— To łapacz — poprawiłam go odruchowo. — Ma na płaszczu znak Akademii, nie widzisz?
Teraz cała tawerna patrzyła na przybysza. Karczmarz powoli zsunął się za ladę. Palce Brana zastygły nad strunami.
Nasz szef nie doniósł dzbana do ust, piana pociekła mu między sękatymi palcami. Mag potoczył wzrokiem po sali.
— Wiem, że tu jesteś, zarazo — rozległ się spod kaptura głuchy, zachrypnięty głos. — Wyłaź, nie ma się co kryć. Obłożyłem gospodę siecią.
Wzdrygnęłam się. Więc w ten sposób postanowił mnie dorwać! Wychodzić oczywiście nie miałam zamiaru.
Niech tu sterczy choćby i do rana! Przecież nie zacznie sprawdzać koloru krwi wszystkich gości. Tylko szkoda, że w końcu wyciągnął prawidłowy wniosek z poprzednich porażek. Gdyby nie wiedział, że jestem Księżniczką, nie przemawiałby po ludzku. Każdy wie, że tylko feyry wyższe zachowały rozum i rozumieją ludzką mowę.
Wszyscy milczeli. Łapacz też się nie odzywał. Minęła minuta. Druga. Głuchy śmiech maga przyprawił mnie — i nie tylko mnie — o dreszcz. Niedobry, ohydny śmiech.
— Tracisz szansę, trupojadzie.
Aha. Szansę. Od kiedy to łaps daje feyrowi szansę?
— Ale jeżeli nie wyjdziesz...
Żałosne wycie przerwało mu w pół słowa. Wszystkie głowy obróciły się w stronę okna.
— Pieprzone zjawy — mruknął ktoś, bez specjalnego lęku zresztą. Tu od dawna feyry traktowano jak zło oswojone, nie bano się ich. Łapacz zmełł w ustach przekleństwo i skoczył ku drzwiom. No proszę, całkiem niezły mam fart — nie dość, że uparty, to jeszcze honorny, z takim się nie dogadasz. Tylko co mu szkodziło nie zwracać żadnej uwagi na niższych, którzy napadli na wioskę?!
W każdym razie napadli jak na zamówienie.
Pani Fortuna łaskawa dziś dla niegodnej córki swojej...
Najgorsze, że w drzwiach mag zrzucił kaptur i przelotnie zobaczyłam jego profil.
***
— Reylina, patrz, jaką kobyłę Kessar dostał! — Starszy brat uśmiecha się, jakby sam był dumnym właścicielem pięknego wierzchowca.
— Konia, jeśli już! — odcina się w odpowiedzi jasnowłosy chłopiec o różnobarwnych oczach. — Lina, przejedziemy się?
— A przegonimy wiatr? — Uśmiecham się radośnie i mówiąc to, już moszczę się w siodle za swoim najlepszym przyjacielem.
— A pewnie! — śmieje się i wbija bose pięty w boki konia.
***
Wiedziałam, że robię głupstwo.
— Neka — zwróciłam się do starszego — muszę iść.
Przechowaj moją dolę, może jeszcze wrócę. Nie zwracając uwagi na ich zdziwienie, płynnie przechodzące w przerażenie, porwałam z podłogi plecak i miecz. Pospiesznie narzuciłam na koszulę kurtkę — noce były jeszcze chłodne. Pomachawszy ręką swoim byłym już towarzyszom, skamieniałym niczym ofiary bazyliszka, lekko zesztywniała, wstrzymując oddech, wyszłam w noc rozdzieraną jadowicie zielonymi błyskawicami.
Walka toczyła się na skraju wsi przy pochylonej wiekiem cerkiewce. Na moje wyczucie, stado było niewielkie — pięć lub sześć kundli. Gdyby na miejscu tego wariata była normalna ekipa „łapacz plus ogar”, rozprawiliby się z niższymi w parę sekund.
Ale Kes był sam. Nie miał ogara. Mag żywiołów, który staje do walki z bezcielesnymi zjawami, może już sobie zamawiać trumnę.
Nie, nie, nie… Jeszcze na tyle nie zgłupiałam, żeby iść na pewną śmierć! Ruszę przez las, do Wołogrodu skrótem wszystkiego dzień drogi. Jak ktoś jest takim wariatem, żeby w pojedynkę wojować z upiornym stadem, ja mu pomagać nie będę! Ratuj się, kobieto, póki Kes ma co innego do roboty! Zanim, nie daj Boże, przypomni sobie, skąd zna twarz dziewczyny, która siedziała między myśliwymi... Póki...
Nie, nie zamierzam mu pomagać! Stanę sobie tylko z boczku i popatrzę, jak go te psy patroszą!
Nie, nie i jeszcze raz nie! Absolutnie nie chcę mu pomagać!
A czort z nim... i ze mną też!
Te psy przyczepiły się do mojego własnego łowcy! Jak zginie, to na jego miejsce wyślą kogoś sprytniejszego, po co mi to?
I tak sobie myślę...
Stanęłam pod okapem kruchty. Walka trwała raptem dziesięć metrów ode mnie, przy studni. Też sobie miejsce wybrał! Co on, święconą wodą je chce zalać?
Chociaż monoteizm w Rosji kwitł w najlepsze, w głębi duszy mało kto naprawdę wierzył w Jedynego Wszechprzebaczającego.
Co to za Bóg, któremu pod bokiem harcuje horda demonów? Gdzie się podziewa, kiedy Go najbardziej potrzeba?
A ja wierzyłam. Nie, nie w obraz stworzony przez ludzi, ale w kogoś niematerialnego, lecz istniejącego.
Ten „ktoś” kiedyś uratował mnie od losu gorszego niż śmierć — od obłędu. Dał mi wiarę w cuda i w to, że każdy grzech można zmyć.
Łapacz dobrze walczył. Może wiatr nie jest najlepszą tarczą dla wojownika, ale wobec zjaw jedyną skuteczną.
Mag wykończył już pięć, ale zostało jeszcze siedem. Ot, jednak zaniżyłam ocenę... Te siedem teraz atakowało go ze zdwojoną wściekłością. Zrzuciłam plecak, zdjęłam kurtkę, przejechałam palcem po srebrnej klindze i z żalem odłożyłam miecz na bok — feyrów nie rani srebro, tylko stal, a nosić ze sobą drugiego ze zrozumiałych względów nie chciałam, ani zresztą nie mogłam.
Gdy tak powoli acz pewnie przygotowywałam się do wielkiej bitwy w obronie mojego wroga, Kes zdołał pozbyć się następnych trzech psiaków. Zostały jeszcze cztery.
Może sam da radę?
Ledwo zdążyłam pomyśleć, jak by to było dobrze, gdy jeden z kundli wpił się zębami w prawą rękę maga.
Zjawa czy nie, a wyrwał konkretny kawałek mięsa. Mag zachwiał się, nie dokończył wypowiadanego zaklęcia.
Nad jego głową ostatni raz błysnął magiczny płomyk.
Rozległo się kłapanie upiornych szczęk.
Nie było na co czekać. Widmowe psy nie wyglądają specjalnie groźnie, ale bezbronna ofiara w ich pyskach rzadko kiedy przeżywa choć minutę. Opuściwszy kryjówkę, skierowałam się do rannego maga ledwo widocznego pod kudłatymi ciałami. Na walkę nie miałam ochoty, zabijać tych niższych byłoby nudno, nic ciekawego, no i nie zrobiłoby to żadnego wrażenia na magu. Jak to dobrze, że razem z nowym ciałem zyskałam także umiejętności.Nieuporządkowane, mało użyteczne, ale czasem, właśnie przy takich okazjach, bardzo przydatne.
Jestem wyższą. Księżniczką. Panią. Mam prawo rozkazywać i wiem, jak to robić. To były naprawdę strzępki wiedzy, ale wystarczyły.
— Ut, verene, ut! — zaterkotał wśród nocnej ciszy mój głos. — Ut!
Psy zawarczały z niedowierzaniem. Nawet te półrozumne istoty zauważyły, że stojąca przed nimi dziewczyna ludzkiego rodu wcale nie przypomina pani. I nie pachnie nocnymi wiatrami i światłem słońca, lecz ogniem i śmiercią.
— Ut!
Z kostek palców z chrzęstem wyskoczyły mi szponiasto zagięte pazury, złociste obwódki wokół tęczówek lekko zaświeciły, spośród włosów wysunęły się cienkie różki, kręgosłup zachrzęścił, koszula zatrzeszczała na plecach rozrywana kolczastym kostnym grzebieniem.
Psy zaskowyczały i podpełzły do mnie na brzuchu, jak zwykłe dworskie kundle. Pozwoliłam sobie zainteresować się stanem ich niedoszłej ofiary i cmoknęłam z wrażenia.
Ale przystojniak! Dobrze, że mu buźki nie tknęły, ale łapy obgryzły niewąsko, wątpiłam, czy będzie w stanie ruszać palcami. Szkoda. Był mag, nie ma maga... Zaklęcia to przede wszystkim gesty, a dopiero potem słowa.
Psy łasiły mi się do nóg, popiskując. Dobre pieski, dobre...
— On dare!
Złapawszy pierwszego z brzegu psa za kark, bez trudu poradziłam sobie z materialną formą tej istoty. Pozostałe trzy stwory posłusznie podążyły niewidzialnym tropem, oglądając się, ale nie protestując. Niech sobie teraz Książęta kombinują, kto tu się ośmiela rozkazywać ich pupilom. Mam nadzieję, że samowola znowu mi ujdzie na sucho — dotychczas zawsze tak było. Chociaż...
Dotąd nigdy nie zaryzykowałam rozkazywania niższym, których nie zamierzałam unicestwić. I w sumie nie zawsze to działało. Trudno, teraz nie miejsce i czas, żeby sobie tym zawracać głowę.
— Te, łaps, żyjesz? Mam zapukać do popa, żeby cię wyspowiadał?
Nie zaszczycił mnie odpowiedzią.
Nie puszczając zimnego psiego karku, podeszłam bliżej, stając nad rannym magiem. Próbował się odwrócić,ale tylko jęknął, zbyt słaby, by unieść się choćby na milimetr.
Nieźle go bestie urządziły...
— Podobno mnie szukałeś — uśmiechnęłam się. — No to możesz zaczynać. Przyjmuję wyzwanie. Mam nadzieję, że naprawdę jesteś taki odważny, jak pokazywałeś.
— Dobij mnie, odmieńcu, na co czekasz! — zachrypiał w odpowiedzi. — Chyba że jesteś tylko mocna w gębie, a jak co do czego, to chowasz się za swoim kundlami?!
Dzielny chłopiec. Dzielny, ale głupi. Innych łapsami nie robią.
Przykucnęłam, przyglądając się swojemu prześladowcy.
Nic się nie zmienił, jakby nie było tych czterech lat, kiedy nawet na wrogów nie można było liczyć. Ech, Kessar... Wiaterek... Dlaczego ty? No, dlaczego właśnie ty? Tysiące łapaczy na świecie, a za mną posłali akurat ciebie, i nawet nie dali ogara — za kimś, kto w ciągu miesiąca wykończył siedmiu samotnych magów i pięć drużyn „łowca plus ogar”. Czy może tak sobie wyliczyli?
Czyżby wyczuli, że jeśli ktokolwiek ma szansę przeżyć spotkanie ze mną, to właśnie ty?
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz