Czy postać Harry'ego Pottera będzie wiecznie żywa? Tolkien zaczął wydawać "Władcę Pierścieni" w 1954 roku, a popularność Śródziemia wcale nie zmniejsza się, nawet pomimo faktu, że pisarz zmarł czterdzieści trzy lata temu. Tymczasem J.K. Rowling nie tylko jest w pełni sił życiowych, ale jeszcze nie daje zapomnieć o wykreowanym przez siebie uniwersum czarodziejów i mugoli. Niedawno premierę miał scenariusz do teatralnej sztuki pt. "Harry Potter i Przeklęte Dziecko", a pod koniec listopada mogliście przeczytać moją recenzję pierwszej z zaplanowanych pięciu części "Fantastycznych zwierząt i jak je znaleźć". Na stołku reżyserskim ponownie zasiadł David Yates, który doświadczenie zdobył między innymi na "Harrym Potterze i Insygniach Śmierci". Jak się przy niej spisał i o czym opowiada pierwsza połowa tej swoistej dylogii?
Jak wiemy z "Harry'ego Pottera i Księcia Półkrwi", w magicznym świecie zbyt dobrze się nie dzieje. Lord Voldemort nieustannie rozszerza wpływy, pchając swoje brudne macki gdziekolwiek się da i deprawując coraz więcej ludzi. Jednym z nich jest Severus Snape, śmierciożerca, w którego obronie Albus Dumbledore stawał przez lata. Za błędny osąd zapłacił najwyższą cenę – utracił życie. Rozgoryczona trójka głównych bohaterów postanawia jednak nie popadać w rozpacz. Ostatnią wolą umierającego dyrektora było odnalezienie przez nastolatków wszystkich horkruksów, dzięki którym Mroczny Pan pozostaje praktycznie nieśmiertelny. Hermiona, Harry oraz Ron postanawiają w tym roku opuścić zajęcia w Hogwarcie, żeby spełnić ostatnią wolę mentora.
Nie ukrywam, że podzielenie siódmej księgi przygód o Chłopcu, Który Przeżył na dwa filmy, jak zwykle wywołało u mnie niepokój. Wiadomo – to Hollywood, tu nie ma miejsca na ambitne niszowe produkcje. Liczy się tylko kasa, a dorobienie kolejnej części tak popularnej serii z pewnością przyniesie jej w bród. Cóż, pozostało tylko pogodzić się z takim stanem rzeczy i liczyć, że jednak Davidowi Yatesowi uda się wykreować z dostępnego materiału coś interesującego. Moim zdaniem z zadania wywiązał się tak dobrze, jak Alfonso Cuarón przy "Harrym Potterze i Więźniu Azkabanu" – pierwszy epizod opowieści o Insygniach Śmierci podobał mi się chyba najbardziej z dotychczasowych. Mimo że ostatnia powieść serii nie dorównuje grubością "Harry'emu Potterowi i Zakonowi Feniksa", to było z czego wybierać, a reżyser wraz ze scenarzystą, Steve'em Klovesem, wyciągnęli z niej tyle istotnych wątków, żeby utrzymać uwagę widza przez większość seansu.
Co ciekawe, ten film z wielu względów jest inny od swoich poprzedników. Przede wszystkim wielki powiew świeżości przynosi przeniesienie akcji poza Hogwart. Fakt, że rozgrywające się w szkole wydarzenia wciągały, jednak mam wrażenie, że czarodziejska szkoła trochę już mi się opatrzyła – ileż więcej sekretów można do niej wsadzić? A tak dane nam jest w końcu obejrzeć Dolinę Godryka, czyli dawne miejsce zamieszkania Potterów, rezydencję Malfoyów, gmach ministerstwa czy piękne krajobrazy, na tle których rozbijają obozowiska nasi protagoniści. Szczególnie upodobam sobie tutaj Ministerstwo Magii, które nastolatkowie muszą w pewnym momencie zinfiltrować. Robią to oczywiście za pomocą sprawdzonego eliksiru wielosokowego. Świetnie zagrała w tym miejscu trójka aktorów, w których postacie wcielili się Hermiona, Ron oraz Harry – przezabawne jest patrzeć na ich oszołomione twarze, jednocześnie słysząc głosy dzieciaków.
Również śmierć Dumbledore'a mocno odbiła się na fabule – wiemy, że nagle z kapelusza nie wyskoczy dyrektor, ratując tyłki naszym protagonistom. Będą musieli polegać na mądrości Hermiony, odwadze Harry'ego i... Ronie. Nie będę ukrywał, że rudowłosy chłopak jak zawsze działa mi na nerwy. Tym razem także będzie miał okazję, żeby popisać się tym, co robi najlepiej, czyli rzucaniem kłód pod nogi pozostałej dwójce. Mimo że w duszy mi się gotuje, gdy to oglądam, muszę przyznać, iż twórcom produkcji udało się wyciągnąć w tych scenach nawet lepsze emocje niż było to przedstawione w książce. Kłótnia kochanków, czyli Rona i Hermiony pozwoliła na włączenie się do tej intymnej relacji Harry'ego i w rezultacie na snucie domysłów typu: "co by było, gdyby panna Granger jednak wybrała pana Pottera". Ciekawe i logiczne podejście filmowców – tego zabrakło mi w pierwowzorze.
"Harry Potter i Insygnia Śmierci: Część I" to też najmroczniejsza z dotychczasowych części. W końcu widać, że w świecie czarodziejów trwa wojna i przelewki się skończyły. Nie brakuje tu drastycznych scen, włącznie ze scenami tortur czy utraty kawałków ciała. Pora pożegnać się z niektórymi bohaterami – w takich warunkach nigdy nie wiadomo, kogo dosięgnie kostucha, a zasadza się nawet na tych cieszących się ogromną popularnością fanów. Wizualnie nie mam do czego się przyczepić. Ciemna, szara kolorystyka doskonale buduje niepokojącą atmosferę. Faceci od efektów specjalnych mocno przyłożyli się do swojej roboty. Scena, w której mamy siedmiu Potterów (ach, ten eliksir wielosokowy) wypada po prostu rewelacyjnie. Pościgi, walki w powietrzu, na ziemi, wąż Nagini – wszystko to zrobiono naprawdę porządnie i jest na co popatrzeć. W pewnym fragmencie jeden z bohaterów czyta opowieść z księgi, którą przedstawiono jako animację – ją także zrobiono na poziomie.
Tym, co przeszkadzało mi w tej części, jest odstawienie na bok przeszłości Albusa Dumbledore'a, a dokładniej – potraktowanie jej mocno po łebkach. W powieści Rita Skeeter publikuje książkę, w której dokładnie opisuje losy młodego eksdyrektora Hogwartu. Przyznam, że ten wątek mocno napędza akcję w wersji Rowling. W filmie można go było nieco rozwinąć, likwidując niektóre momenty przestojów, których wcale nie ma tak mało. Krycie się naszych bohaterów po lasach początkowo emocjonuje, ale wraz z kolejnymi przenosinami trochę zacząłem ziewać. Siedzenie, rozpaczanie czy ględzenie o niczym w namiocie to nie są elementy, które chciałbym oglądać na ekranie. Można było w tym czasie przedstawić co ciekawsze fragmenty przeszłości Albusa – nawet w formie animacji.
"Harry Potter i Insygnia Śmierci: Część I" to najlepsza z dotychczasowych części przygód o chłopcu z błyskawicą na czole. David Yates poprawił wiele niedoróbek, jakich mogliśmy poprzednio doświadczyć i poszedł w kierunku mrocznej opowieści o wojnie. Pomogli mu w tym oczywiście specjaliści od CGI, dbając o odpowiednią efektowność widowiska. Męczą nieco przestoje fabularne, obfitujące w gadanie o niczym w namiocie postawionym pośrodku głuszy. Na szczęście rekompensuje to doskonałe aktorstwo znanych osobistości świata filmowego – Helena Bonham Carter (Bellatrix Lestrange), Ralph Fiennes (Lord Voldemort) czy Alan Rickman (Severus Snape) nie potrzebują nawet dodatkowej rekomendacji – w każdej części dali z siebie wszystko. Z trójki protagonistów muszę mocno pochwalić Emmę Watson – wyczuła chyba, że to będzie dobra produkcja i świetnie wczuła się w swoją postać. Tego samego nie powiem o Danielu Radcliffie (Harry Potter) czy Rupercie Grincie (Ronald Weasley) – tu ciągle poziom drewnianych kołków, ale zdążyłem się do tego przyzwyczaić. Tak czy siak – zdecydowanie polecam tę produkcję!
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz