Lubię gatunek fantasy i nie ukrywam, że najbardziej podoba mi się w mrocznym, dorosłym i brutalnym wydaniu. Pewnie nieraz was o tym informowałem przy okazji recenzji tego typu książek. "Czerwony Rycerz" zapowiadał się na powieść tej samej kategorii, dlatego od pierwszej zapowiedzi byłem nim zainteresowany. Podczas czytania miałem liczne skojarzenia z literaturą znanych mi pisarzy – Joego Abercrombiego i Glena Cooka. Wspólna cecha z drugim autorem trochę mnie zaskoczyła, nie spodziewałem się jej. Okazuje się jednak, że Miles Cameron jest fanem twórczości Cooka – poza tym w podziękowaniach wspomina też o Stevenie Eriksonie bądź J.R.R. Tolkienie. Znajomość dzieł tych panów (i nie tylko – pojawiają się również mniej popularne nazwiska, przynajmniej dla mnie) budzi podziw, ale także wątpliwości. Czy w "Czerwonym Rycerzu" zostało miejsce na oryginalne pomysły samego Camerona?
Możemy uprościć całą historię i stwierdzić, że jej głównym bohaterem jest tajemnicza, utalentowana jednostka posługująca się pseudonimem Czerwony Rycerz. Wprowadziłbym was jednak w błąd – w rzeczywistości występuje zatrzęsienie postaci, mniej lub bardziej istotnych, przebywających w różnych miejscach na świecie. Tytułowy jegomość, znajdujący się tylko (a może aż?) w centrum akcji, dowodzi kompanią najemników, która dostała nowe zlecenie – ochronę żeńskiego klasztoru przed siłami Dziczy. Siły nie miały być większe niż jeden potwór, lecz wkrótce problem nabiera poważnych rozmiarów i może zakończyć się wojną. Jej stawką są już nie tylko losy sióstr zakonnych, ale także i przyszłość królestwa Alby.
Miles Cameron miał świetny pomysł na świat, który wyróżnia "Czerwonego Rycerza" spośród innych tytułów. Osadzenie powieści w realiach podobnych średniowieczu z pewnością uatrakcyjnia lekturę, zwłaszcza że pisarz nie jest laikiem w temacie i dba o odpowiednią atmosferę odczuwalną dzięki szczegółowym opisom militarnym, doskonale przedstawianym walkom, koncentrowaniu się na ówczesnym uzbrojeniu oraz trosce o każdy istotny drobiazg. W ten sposób autor stworzył solidne podwaliny pod historię, ale na tym wcale nie poprzestał, ponieważ całość uzupełnił chrześcijańskimi motywami. Są one więcej niż wyraźne, objawiają się w postaciach, dialogach (padają bluźnierstwa, na przykład podczas niebezpiecznych sytuacji) czy obrzędach odprawianych przez chronione zakonnice (msze za walczących, pogrzeby zmarłych). Jednak nie wszyscy w powieści Camerona są wierzącymi (główny bohater często wspomina, że samodzielnie dochodzi do swoich celów, nie oglądając się na Boga) – większość zresztą ma zdroworozsądkowy stosunek do religii.
Dlatego sądzę, że chrześcijańskie wątki są udanym uzupełnieniem świata, zwłaszcza że w średniowieczu dużo czasu poświęcano sprawom wiary. Innowacją są oczywiście elementy fantastyczne wyjęte niczym z posępnej baśni. Również stanowią ważną część "Czerwonego Rycerza", choć w fabule wszelkie potwory z czasem przestają robić niesamowite wrażenie – winę ponosi natłok bitew, które przeważają w drugiej połowie ponad 800-stronicowej książki (przykładowo bogliny nieustannie muszą uznawać wyższość przeciwnika, więc trudno, aby ich obecność powodowała euforię). To właśnie starcia nasuwają skojarzenia z Glenem Cookiem, też skorym do przedstawiania wojennych zmagań. Miles Cameron ma jednak skłonność do przesady, jego powieść spokojnie można byłoby skrócić, a akcję bardziej zdynamizować, bo trudno czerpać przyjemność z czytania przede wszystkim o walkach przynoszących jedynie kolejne ofiary (w większości postaci niezbyt obchodzących czytelnika, ponieważ występujących na dalszym planie). Brakuje najważniejszego: ciekawej historii.
Istotną cechą "Czerwonego Rycerza" jest wielowątkowość. Jak już wspominałem, postaci tutaj nie brakuje, a skoro ich duża część przebywa w odmiennych miejscach, konieczne są przeskoki z jednego bohatera do drugiego. To pokaźny problem, ponieważ i tak ostatecznie najważniejsze wydarzenia rozgrywają się wokół tytułowej sylwetki i walki z Dziczą. Pozostali pełnią więc role poboczne, niemniej Cameron poświęca im mnóstwo czasu. Chociaż większość wzbudziła moje zainteresowanie, niezmiernie zachwyciło mnie, jak pisarz świetnie sobie radzi w tworzeniu tylu różnorodnych perspektyw i charakterów, to finalnie jednak mnie rozczarował. Powód jest prosty – z czasem losy postaci okazały się bardzo łatwe do przewidzenia. Poza tym, gdy batalie zaczęły dominować w tekście, liczba występujących person stała się kulą u nogi. Nic w ich wątkach już nie fascynowało ani nie zaskakiwało, ale wypadało je kontynuować, co pisarz czynił.
Miałem nadzieję na mroczne i brutalne fantasy – początkowo się nie zawiodłem. Czerwony Rycerz dowodzi kompanią najemników, których nie sposób upilnować, tym bardziej, że w pobliżu przebywają atrakcyjne zakonnice. Nie znają [najemnicy] dobrych manier, lubią dobrze wypić, zabawić się lub urządzić małą bijatykę. W sumie to godna uwagi zgraja nieokrzesanych, szorstkich, a nieraz także wulgarnych wojowników. Niestety, później to towarzystwo przechodzi dziwną przemianę, przez którą naganne zachowanie i w konsekwencji wiarygodność podwładnych bohatera ulega drastycznemu zmniejszeniu. Podczas czytania drażnił mnie także zbędny wątek miłosny. Ukochana bohatera jest odrzucająca, nie rozumiem zauroczenia nią, a do tego frustrująco wypada ciągłe kokietowanie jej przez Czerwonego Rycerza. Trzeba walczyć, mieć się na baczności, dbać o morale etc., a ten ugania się za dziewoją. Na domiar złego Miles Cameron próbuje (nieumiejętnie) przekonać czytającego, że obserwujemy prawdziwe uczucie, miłość. Osobiście tak tego nie odebrałem.
"Czerwony Rycerz" w kilku aspektach okazuje się niespodziewanie wyśmienitą lekturą. Na pochwałę zasługują zajmujące realia, ciekawe postacie, nawet tytułowy bohater ze swoją sekretną przeszłością. Z drugiej strony powieść jest rozwlekła, przez co jej druga połowa w wielu momentach zawodzi. Bitwy potrafią być fascynujące, możliwe że można poświęcić im kilkaset stron z nielicznymi przerwami, a czytelnik i tak będzie pochłonięty historią – ale nie w dziele Milesa Camerona. Skutkiem jest rosnące znużenie, a liczne charaktery, pełniące marginalną rolę, do tego rozwijane w nieinteresujący sposób, pogarszają sytuację. Czy więc warto? Trudno o niezłe obszerne fantasy, dlatego jeśli zależy wam na jak najdłuższym spędzeniu czasu przy jednym tytule, możecie sięgnąć po tę pozycję. Jeśli jednak większą uwagę zwracacie na jakość, to raczej znajdziecie lepszych przedstawicieli gatunku.
Dziękujemy wydawnictwu MAG za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz