ROZDZIAŁ PIERWSZY
Albinkinrk – Ser John Crayford
Kapitan Albinkirku zmusił się do tego, żeby nie wyglądać przez wąskie, oszklone okno, i trochę popracować.
Zżerała go zazdrość. Zazdrościł młokosowi, który był trzy razy młodszy niż on, a dowodził sporą drużyną kopii. Jeździł po świecie, podczas gdy on się starzał i tkwił jak kołek w mieście tak bezpiecznym, że było wręcz nudne.
Nie bądź głupcem, powiedział sobie. Wszystkie te bohaterskie czyny stanowią kanwę cudownych opowieści, ale rzeczywistość sprowadza się do zimna, wilgoci i strachu. Pamiętasz?
Westchnął. Jego ręce wszystko pamiętały – ciosy, noce przesypiane na ziemi, lodowate zimno, niezupełnie dopasowane rękawice. Ręce bolały go przez cały czas, na jawie czy we śnie.
Kapitan Albinkirku, ser John Crayford, nie pochodził ze szlacheckiego rodu. Otrzymał tytuł wyłącznie dzięki swojemu talentowi.
Do bezpardonowej walki.
I w nagrodę siedział w tym bogatym mieście, dowodząc garnizonem, mającym wielkość jednej trzeciej tego, co widniało na papierze. Garnizonem najemników, którzy znęcali się nad słabymi, wykorzystywali kobiety i zmuszali kupców do płacenia haraczu. Garnizonem, który miał zbyt wiele pieniędzy, dzięki przywilejowi inwestowania w karawany przywożące futra z północy. Futra z Albinkirku uchodziły za cud w dziesięciu krajach. Wystarczyło po nie jechać na północ albo na zachód do Dziczy. I wrócić z życiem.
Okno wychodziło na północny zachód.
Oderwał od niego wzrok. Znowu.
I przyłożył pióro do papieru. Starannie, z mozołem, pisał:
Panie,
wczorajszego dnia rano przez most przejechała kompania awanturników, porządnie zorganizowana i wyposażona w glejt podpisany przez konstabla – blisko czterdzieści kopii, każda złożona z rycerza, giermka, pachołka i łucznika. Mieli nadzwyczaj dobre uzbrojenie i pancerze we wschodnim stylu – zakuci w stal od stóp do głów. Ich kapitan, uprzejmy, acz pełen rezerwy, bardzo młody, odmówił podania nazwiska; przedstawił się jako Czerwony Rycerz. Na jego sztandarze widniały trzy lac d’amour w złocie na czarnym polu. Oznajmił, że większość jego ludzi jest Twoimi poddanymi, najjaśniejszy panie, ostatnio przybyłymi z wojen w Galii. Jako że glejt był bez zarzutu, nie widziałem powodu ich zatrzymać.
Ser John parsknął, rozpamiętując tę scenę. Nikomu nie przyszło na myśl, żeby go uprzedzić, że ze wschodu nadciąga mała armia. Wczesnym rankiem wezwali go do bramy. Ubrany w poplamioną barchanową pelerynę i stare nogawice próbował zrobić wrażenie na tym aroganckim szczeniaku, odzianym we wspaniałe szkarłaty i złoto, siedzącym na rumaku bojowym wielkości stodoły. Nie miał dość prawdziwych żołnierzy, żeby aresztować bodaj jednego z nich. Ten przeklęty młokos całym sobą oznajmiał, że jest Wielkim Panem. Kapitan Albinkirku dziękował Bogu, że łaskawie raczył zapłacić myto i miał dobre papiery, gdyż każdy incydent byłby fatalny w skutkach. Dla niego.
Zdał sobie sprawę, że patrzy na góry.
Oderwał od nich wzrok. Znowu.
Otrzymałem również pismo od przeoryszy z Lissen Carak. Ubiegłej jesieni przysłała do mnie prośbę o pięćdziesięciu dobrych ludzi i musiałem jej odmówić – jak najjaśniejszy pan wie, mnie samemu ostatnio ich brakuje. Przypuszczam, że z braku miejscowych zwróciła się do tych, którzy mają miecze do wynajęcia.
Mam, czego najjaśniejszy pan jest świadom, o setkę ludzi za mało; mam tylko czterech zbrojnych w ścisłym tego słowa znaczeniu, a wielu moich łuczników nie zasługuje na miano, które noszą. Uniżenie proszę, żeby najjaśniejszy pan albo mnie zwolnił z urzędu, albo zapewnił mi niezbędne środki na odpowiednie powiększenie garnizonu.
Najpokorniejszy, pełen uszanowania sługa najjaśniejszego pana,
John Crayford.
Mistrz cechu kuśnierzy zaprosił go na kolację. Ser John odchylił się na krześle i postanowił skończyć pracę, zostawiając list na biurku.
Lissen Carak – Czerwony Rycerz
– Słodki Jezu! – zawołał Michael po drugiej stronie muru.
Mur sięgał do wysokości ramienia, zbudowany przez wieśniaków, którzy od pokoleń znosili kamienie z pól. Do muru przylegało piętrowe kamienne domostwo z przybudówkami – zamożny dwór wiejski. Michael stał na podwórzu, zaglądając do środka przez roztrzaskane główne drzwi.
– Słodki Jezu... – powtórzył. – Wszyscy nie żyją, kapitanie.
Kapitan siedział na rumaku bojowym, więc widział nad murem swoich ludzi, którzy przewracali ciała, odzierając je z cennych rzeczy. Ich nowa pracodawczyni tego nie pochwali, ale uznał, że łupienie może jej pomóc zrozumieć, kogo postanowiła zatrudnić. Z doświadczenia wiedział, że zwykle jest najlepiej, gdy potencjalny pracodawca w pełni zdaje sobie sprawę z tego, co kupuje. Od samego początku.
Giermek przeskoczył nad kamiennym murem, który oddzielał ogród od drogi, i wziął szmatę od Toby’ego, pazia kapitana. Nosił zapinane na sprzączki buty z cholewami do połowy uda, całe ubłocone po jeździe w niekończącym się wiosennym deszczu. Wyjął z sakwy drugą szmatę i zaczął je czyścić, żeby zamaskować swoje wzburzenie. Był wykwintnisiem i ubierał się zgodnie z najnowszą modą. Miał szkarłatny tabard haftowany w złote gwiazdy; ciężka wełna była warta więcej niż pancerz łucznika. Wywodził się z wysokiego rodu i mógł sobie na to pozwolić, więc kapitanowi to nie przeszkadzało.
Trzęsły mu się ręce.
– Gdy tylko uznasz, że jesteś gotów się zaprezentować – rzucił kapitan lekkim tonem, ale Michaela zmroziły jego słowa.
Zmusił się, żeby zakończyć zadanie, i rzucił szmatę Toby’emu.
– Wybacz, panie – wymamrotał, szybko zerkając przez ramię. – To było coś z Dziczy, panie. Stawiam na to moją duszę.
– Niewiele ryzykujesz – skomentował kapitan, patrząc mu w oczy. Mrugnął, tyle dla rozbawienia swojej świty, ile dla uspokojenia giermka, który miał twarz tak bladą, że można by na niej pisać. Rozejrzał się.
Mżyło; deszcz moczył jego grubą szkarłatną pelerynę, ale jeszcze przez nią nie przesiąkał. Za otoczonym murem obejściem rozciągały się świeżo obsiane pola, lśniące i czarne w deszczu jak jego rumak. Łąki u stóp wzgórz zieleniły się bujnie, pocętkowane przez owce. Żyzna gleba zapowiadała bogate zbiory, jak okiem sięgnąć po obu stronach rzeki. Te ziemie były ujarzmione, pocięte schludnym geometrycznym wzorem żywopłotów i wysokich kamiennych murów rozdzielających grunty orne albo pastwiska. Kręta rzeka ułatwiała dostarczanie owiec i bydła do miast na południu. Zboża i zwierzęta były bogactwem ufortyfikowanego klasztoru – Lissen Carak – który wieńczył wysoki zrąb na południu, widoczny stąd jako zębata linia jasnego kamienia. Szarość, szarość, szarość od nieba do ziemi. Jasna szarość, ciemna szarość, czerń.
Za pastwiskami na północy wznosiły się Adnaturnie – liczące sześćset mil długości zwarte pasmo górskie, którego zbocza schodziły ku polom, a szczyty ginęły w chmurach.
Kapitan zaśmiał się do swoich myśli.
Dziesięciu stojących najbliżej żołnierzy odwróciło głowy, wszyscy z jednakowo przestraszonymi minami.
Kapitan potarł szpiczastą bródkę, strząsając z niej wodę.
– Jacques? – zwrócił się do służącego.
Starszy mężczyzna siedział na rumaku bojowym. Był uzbrojony lepiej niż większość pachołków; pod szkarłatnym kaftanem z długimi, zwisającymi rękawami nosił wschodni napierśnik i miał długi na cztery stopy piękny miecz. On też otrząsnął wodę ze szpiczastej brody, gdy się namyślał.
– Panie?
– Jak Dzicz się tu dostała? – zapytał kapitan.
W zasięgu mili, a nawet dwóch, nie było kępy drzew dość dużej, żeby ukryć jelenia, lecz nawet gdyby osłonił ręką oczy od deszczu, nie ujrzałby skraju Dziczy. Daleko na północy, wiele mil za zasnutym przez deszcz ¬horyzontem i górami, wznosił się mur. Za nim leżała Dzicz. Prawda, w murze nie brakowało wyłomów i Dzicz rozlewała się na pobliskie terytoria. Adnaturnie nigdy nie zostały oczyszczone. Ale tutaj?
Tutaj bogactwo i siła trzymały Dzicz na dystans. Powinny trzymać Dzicz na dystans.
– W zwyczajny sposób – rzekł cicho Jacques. – Jakiś idiota musiał ich zaprosić.
Kapitan zachichotał.
– No tak – mruknął, obdarzając sługę krzywym uśmiechem. – Nie sądzę, żeby nas wzywali, gdyby nie mieli problemu. A my potrzebujemy zatrudnienia.
– Rozdarło ich na kawałki – powiedział Michael.
Był nowy w tym rzemiośle i dobrze urodzony, ale kapitan przyznał, że szybko doszedł do siebie. Z drugiej strony, Michael musiał się jeszcze wiele nauczyć.
Na kawałki – powtórzył, zwilżając wargi językiem. Zerknął na boki. – Pożarło ją. Ich.
Mniej więcej doszedł do siebie, pomyślał kapitan. Skinął na giermka i popuścił wodze, żeby jego rumak, Grendel, cofnął się o kilka kroków i obrócił. Wielki ogier wietrzył krew i jeszcze coś innego, co mu się nie podobało. Nie lubił większości rzeczy, nawet w najlepszych okolicznościach, a teraz wyraźnie się denerwował i kapitan wyczuwał jego napięcie. Zważywszy, że Grendel nosił stalowy nagłówek z kolcem długim na stopę, jego zdenerwowanie mogło się szybko przełożyć na krwawą jatkę. Kapitan skinął na Toby’ego, który siedział z boku, daleko od odosobnionego domostwa, i jadł, czyli robił to, co lubił najbardziej, kiedy go zostawiano w spokoju. Kapitan odwrócił głowę w stronę chorążego i dwóch marszałków, siedzących w deszczu na niespokojnych wierzchowcach i czekających na jego rozkazy.
– Zostawię Pyskatą i Złego Toma. Będą pełnić straż, dopóki ich nie zluzujemy – powiedział.
zwłok w zagrodzie przerwało ich znojną podróż do fortecy. Jechali od drugiej godziny po północy, po zimnej nocy w obozie i równie zimnej kolacji. Nikt nie wyglądał na zadowolonego.
– Sprowadź łowcę – dodał, zwracając się do giermka. Kiedy odpowiedziała mu cisza, odwrócił głowę. – Michael? – zapytał cicho.
– Panie? – Młodzieniec patrzył na drzwi dworu.
Były dębowe i okute żelazem, lecz mimo to pękły w dwóch miejscach, metalowe zawiasy się zgięły, wysadzone z trzpieni. Trzy równoległe wyżłobienia biegły po drewnie, a w jednym miejscu szpony czysto przecięły ozdobny żelazny zawijas.
– Potrzebujesz chwili, chłopcze? – zapytał kapitan.
Jacques zostawił swojego wierzchowca i teraz stał przy wielkiej głowie Grendela, czujnie łypiąc na kolec.
– N-nie, panie. – Giermek wciąż był oszołomiony, patrząc na drzwi i na to, co leżało za nimi.
– W takim razie przestań się *****ać ze sobą, błagam. – Kapitan zsiadł z konia, myśląc, że nazwanie giermka chłopcem wypadło całkiem naturalnie, mimo że pomiędzy nimi było niespełna pięć lat różnicy.
– Panie? – zapytał Michael, niezupełnie wiedząc, co właśnie kazano mu zrobić.
– Ruszaj dupę, chłopcze. Sprowadź łowcę, natychmiast. – Kapitan rzucił wodze słudze.
Jacques w zasadzie nie był sługą. Tak naprawdę był człowiekiem kapitana i jako taki miał własnego służącego, Toby’ego. Chudzielec z wielkimi oczami i szybkimi rękami, ubrany w o wiele za duży czerwony wełniany kaftan, był ich ostatnim nabytkiem.
Toby chwycił konia za uzdę i z uwielbieniem wlepił wzrok w kapitana, zapominając o dużym zimowym jabłku, które trzymał w ręce.
Kapitan nie miał nic przeciwko odrobinie uwielbienia.
– Spłoszył się. Trzymaj go krótko, inaczej będą kłopoty – rzucił szorstko. – Możesz dać mu ogryzek – dodał po chwili, a chłopak się uśmiechnął.
Wszedł do domostwa przez roztrzaskane drzwi. Z bliska zobaczył, że ciemniejszy brąz nie jest wykończeniem. To była krew.
Za jego plecami Grendel krótko parsknął, co zabrzmiało jak szyderstwo – choć trudno powiedzieć, pod czyim adresem: pazia czy jego pana.
Kobieta leżąca tuż za progiem była zakonnicą, zanim została rozpłatana od szyi po miednicę. Uwolnione spod podwiki długie ciemne włosy okalały koszmar brakującej twarzy. Spoczywała w szerokiej kałuży własnej krwi, która spłynęła do szczelin pomiędzy deskami. Na czaszce widniały ślady zębów – skóra przy uchu była postrzępiona, jakby coś przez pewien czas ją żuło, zdzierając z kości. Jedna ręka została urwana, starannie obgryziona do ścięgien i kości, a potem ułożona z powrotem przy trupie. Biała dłoń ze srebrnym pierścieniem z wygrawerowanymi literami IHS i krzyżem pozostała nietknięta.
Kapitan przez długi czas patrzył na kobietę.
Tuż za zmasakrowanymi zwłokami zakonnicy w kałuży krwi, która już zbrązowiała i skrzepła w wilgotnym, chłodnym powietrzu, widniał odcisk. Krew wsiąkła w sosnowe deski podłogi, od pokoleń wygładzone przez bose stopy, więc skraje śladu były zatarte, ale całość wyraźna – odcisk wielkości kopyta rumaka bojowego albo nawet większy, trójpalczasty.
Kapitan usłyszał, że jego łowca podjeżdża i zsiada z konia. Nie odwrócił się, skupiony na podwójnym zadaniu, jakim było powstrzymanie się od wymiotów i zapamiętanie tej sceny.
Drugi rozmazany odcisk widniał na progu, gdzie stworzenie się obróciło, żeby przejść pod niskim łukiem do głównej izby. Pazury wyryły bruzdę w sośnie i podobną w desce pod ścianą z wiklinowej plecionki obrzuconej gliną. Świeży ślad.
– Dlaczego ta umarła tutaj, a pozostali w ogrodzie? – zapytał.
Gelfred ostrożnie wyminął ciało. Jak większość szlachetnie urodzonych, nosił krótką laskę – w zasadzie kijek okuty srebrem, jak różdżka szarlatana. Albo czarnoksiężnika. Najpierw jej użył, żeby wskazać coś lśniącego, a potem wyłuskał to spomiędzy desek podłogi.
– Bardzo dobrze – pochwalił go kapitan.
– Umarła dla nich – powiedział Gelfred. Z jego laski zwisał srebrny krzyż wysadzany perłami. – Próbowała powstrzymać napastnika. Dała innym czas na ucieczkę.
– Gdyby tylko się udało – skomentował kapitan. Wskazał na ślady.
Gelfred kucnął przy bliższym, obrysował go laską i zaklaskał językiem.
– No, no – mruknął. Jego nonszalancja była odrobinę zbyt wystudiowana. Poza tym miał bladą twarz.
Kapitan nie mógł się temu dziwić. W swoim krótkim, acz pełnym martwych ciał życiu nieczęsto widział tak okaleczone zwłoki. Część jego świadomego umysłu trochę się błąkała, rozważając, czy kobiecość zakonnicy i piękno jej włosów miały wpływ na tę masakrę. Czy było to coś w rodzaju zbezczeszczenia? Rozmyślnego świętokradztwa?
Druga, bardziej zahartowana część podążała odrębną ścieżką. Urwana ręka została odłożona na miejsce. Zakrwawione oczodoły były okolone przez ślady zębów. Kapitan mógł sobie wyobrazić oczy, aż nazbyt dobrze.
Makabryczne dzieło miało wzbudzić przerażenie. Całość wyglądała niemal artystycznie.
Poczuł w ustach smak soli i się odwrócił.
– Nie udawaj twardego przez wzgląd na mnie, Gelfredzie – powiedział. Splunął na podłogę, próbując pozbyć się smaku, żeby nie zrobić z siebie widowiska.
– Nigdy nie widziałem niczego gorszego, i taki jest fakt. – Gelfred odetchnął przeciagle, powoli. – Bóg nie powinien na to pozwolić! – dodał z goryczą.
– Gelfredzie – zaczął kapitan z gorzkim uśmiechem – Boga to gówno obchodzi.
Ich oczy się spotkały. Gelfred odwrócił wzrok.
– Dowiem się tego, co trzeba wiedzieć – oznajmił z ponurą miną. Nie spodobały mu się bluźnierstwa kapitana, tyle mówiła jego twarz. Szczególnie wtedy, kiedy miał pracować z mocą boską.
Gelfred dotknął laską środka odcisku i nagle coś się zmieniło, jakby ich oczy musiały się dostosować do nowego źródła światła albo silniejszego blasku słońca.
– Pater noster qui es in caelus – zaintonował psalm.
Kapitan go zostawił.
W ogrodzie giermek ser Thomasa i sześciu łuczników odarli martwych z cennych rzeczy, zebrali rozrzucone części ciał, dopasowując je w miarę możliwości, i ułożyli zwłoki owinięte w peleryny. Dwóch mężczyzn pozieleniało, a smród wymiocin był taki silny, że niemal maskował fetor krwi i fekaliów. Trzeci łucznik wycierał ręce w płócienną koszulę.
Ser Thomas – Zły Tom dla każdego człowieka w kompanii – miał sześć stóp i sześć cali wzrostu, niskie czoło i paskudny charakter. Łatwo wpadał w złość i nie zaliczał się do tych, z którymi warto zadzierać. Bacznie obserwował swoich ludzi, trzymając w ręce amulet. Odwrócił się, gdy usłyszał chrzęst stalowych trzewików kapitana na wyłożonej kamieniami ścieżce, i niedbale mu zasalutował.
– Sądzę, kapitanie, że młodzi zasłużyli na dzisiejszy żołd.
Niewiele to znaczyło, ponieważ nie dostaną ani miedziaka, dopóki nie podpiszą kontraktu.
Kapitan tylko chrząknął. W ogrodzie leżało sześć trupów.
Zły Tom uniósł brew i coś mu podał.
Kapitan ściągnął wargi. Schował łańcuszek do sakiewki u pasa i poklepał Złego Toma po naramienniku.
– Zostań tu i miej oczy szeroko otwarte – powiedział. – Mogę ci dać Pyskatą i Wałacha.
Zły Tom wzruszył ramionami. Oblizał usta.
– Ja i Pyskata nie zawsze się zgadzamy.
Kapitan uśmiechnął się w duchu, gdy usłyszał, jak ten postrach całej kompanii przyznaje, że on i kobieta się nie dogadują.
Pyskata przelazła przez mur, żeby do nich dołączyć.
Zyskała przydomek jako dziwka, bo za bardzo pyskowała klientom. Była wysoka i miała rude włosy, które deszcz przyciemnił do brązu. Piegi przydawały jej niewinności – fałszywej. Pyskata zasłużyła na swoje przezwisko. To mówiło samo za siebie.
– Tom już zawalił? – zapytała.
Tom spiorunował ją wzrokiem.
Kapitan westchnął.
– Bądźcie dla siebie mili, dzieci. Potrzebuję na straży najlepszych, twardych i czujnych.
– Ten potwór nie wróci – powiedziała.
Kapitan pokręcił głową.
– Mimo wszytko miejcie oczy szeroko otwarte. Po prostu dla mnie.
Zły Tom się uśmiechnął i posłał całusa Pyskatej.
– Tylko dla ciebie – powiedział.
Jej ręka powędrowała do miecza i w mgnieniu oka dobyła go z pochwy.
Kapitan chrząknął.
– On mnie traktuje jak dziwkę. Nie jestem dziwką. – Pewnie trzymała miecz przed twarzą Złego Toma, ten jednak nawet nie drgnął.
– Przeproś ją, Tom – polecił kapitan takim tonem, jakby uważał to wszystko za żart.
– Nie powiedziałem jednego złego słowa. Ani jednego! Tylko się z nią droczyłem! – obruszył się Tom. Ślina tryskała mu z ust.
– Chciałeś ją zranić. Poczuła się zraniona. Znasz zasady, Tom. – Głos kapitana się zmienił. Mówił tak cicho, że Tom musiał się pochylić, żeby go słyszeć.
– Przepraszam – wymamrotał jak uczniak. – Dziwko.
Pyskata się uśmiechnęła. Sztych jej miecza dotknął grubego czoła mężczyzny tuż nad okiem.
– Wal się! – warknął Tom.
Kapitan się pochylił.
– Żadne z was tego nie chce. To jasne, że oboje się zgrywacie. Spasujcie, bo inaczej poniesiecie konsekwencje. Tom, Pyskata chce być traktowana jak równa tobie. Pyskata, Tom jest najlepszy, a ty mu się stawiasz przy każdej sposobności. Jeśli chcesz należeć do tej kompanii, musisz znać swoje miejsce. – Uniósł rękę w rękawicy. – Gdy odliczę do jednego, oboje się cofniecie. Pyskata schowa broń, Tom się jej ukłoni i przeprosi, po czym Pyskata odwzajemni przeprosiny. W przeciwnym razie możecie spakować manatki, odejść i się pozabijać. Ale nie jako moi ludzie. Zrozumiano? Trzy. Dwa. Jeden.
Pyskata się cofnęła, zasalutowała mieczem i schowała go do pochwy, nie patrząc ani nie wymacując jej palcami.
Tom odczekał chwilę. Czysta bezczelność. Nagle wyraz jego twarzy się zmienił i złożył ukłon – porządny ukłon, taki, że prawe kolano dotknęło błota.
– Pokornie błagam cię o wybaczenie – powiedział donośnym, dźwięcznym głosem.
Pyskata się uśmiechnęła. Nie był to ładny uśmiech, ale odmienił jej twarz pomimo brakującego siekacza.
– A ja ciebie, panie rycerzu – odparła. – Żałuję mojej... postawy.
Tom był wyraźnie zaskoczony. W świecie dominacji i poddaństwa tego wielkoluda kobieta stała daleko za nim. Kapitan czytał w nim jak w otwartej księdze. I pomyślał: Pyskatej coś się za to należy. Jest dobrym człowiekiem.
Gelfred wyrósł przy jego boku. Prawdopodobnie czekał na koniec tego przedstawienia.
Kapitan wyczuł zło, zanim zobaczył, co przyniósł łowca. Jak gospodyni, która wraca z pielgrzymki i czuje, że coś zdechło pod podłogą – właśnie tak było, tylko mocniej i gorzej.
– Przewróciłem ją. Miała to w plecach – powiedział Gelfred. Trzymał w ręce coś, co okręcił swoim różańcem.
Kapitan przełknął żółć, która podeszła mu do gardła. Uwielbiam tę robotę, przypomniał samemu sobie.
Na pierwszy rzut oka wyglądało to jak kij – z jednej strony gruby na dwa palce, z drugiej ostry jak igła, oblepiony krwią i ciemny. Ciernie sterczały wzdłuż całego drzewca. Na końcu były lotki. Strzała. A raczej plugawa parodia strzały, wystrugana z...
– Zguba Wiedźmy – powiedział Gelfred.
Kapitan się zmusił, żeby wziąć ją bez drżenia. Były pewne tajemnice, za których dochowywanie wciąż przychodziło mu płacić. Wspomniał ostatnią Zgubę Wiedźmy, którą widział – i szybko odsunął to wspomnienie.
Przez chwilę trzymał strzałę.
– I? – zapytał z udawaną beztroską.
– Zakonnicy strzelono w plecy. Dostała Zgubą Wiedźmy, kiedy jeszcze żyła. – Gelfred przymrużył oczy. – A potem potwór zdarł jej twarz.
Kapitan pokiwał głową i oddał strzałę łowcy. W chwili, gdy opuściła jego rękę, poczuł się lżejszy. Miał wrażenie, że w miejscach, gdzie ciernie przekłuły giemzowe rękawiczki, na palcach pojawiła się wysypka, jak po dotknięciu trującego bluszczu – o ile trujący bluszcz powoduje mrowiącą drętwotę, poważne skażenie.
– Ciekawe – mruknął.
Pyskata nie spuszczała z niego oka.
Przeklęte baby i ich wyjątkowa spostrzegawczość, pomyślał.
Jej uśmiech zmusił go do odwzajemnienia uśmiechu. Giermkowie i pachołkowie w ogrodzie na powrót zaczęli oddychać i kapitan był pewien, że teraz będą czujni. Wszyscy wiedzieli, że po świecie hula morderca, który ma sprzymierzeńców w Dziczy.
Wrócił do konia.
Jehannes, marszałek, podszedł od lewej strony i chrząknął.
– Ta kobieta napyta nam biedy – powiedział.
– Tom też jest utrapieniem – zaznaczył kapitan.
– Żadna inna kompania by jej nie przyjęła. – Jehannes splunął.
Kapitan popatrzył na swojego marszałka.
– Jehannesie, bądź poważny. Kto chciałby wziąć Toma? Zabił więcej własnych towarzyszy niż Judasz Iskariota.
Jehannes odwrócił wzrok.
– Nie ufam jej.
Kapitan pokiwał głową.
– Wiem. Ruszajmy. – Przez chwilę się zastanawiał, czy nie skoczyć na siodło. Zadecydował, że jest na to zbyt zmęczony, a poza tym pokaz nie zrobiłby wrażenia na marszałku. – Nie lubisz jej, bo jest kobietą – dodał i wsunął lewą stopę w strzemię.
Grendel był wysoki, więc musiał zgiąć lewą nogę, choć ograniczały go przeguby zbroi. Koń znowu parsknął. Toby trzymał wodze.
Podskoczył, prawa noga pociągnęła jego sześć stóp wzrostu wraz z pięćdziesięcioma funtami kolczugi i zbroi płytowej. Przełożył kolano nad wysokim łękiem i opadł na siodło bojowe.
– Tak – mruknął Jehannes i pojechał zająć swoje miejsce w kolumnie.
Kapitan zobaczył, że Michael patrzy za odjeżdżającym marszałkiem. Młodzieniec uniósł brew, spoglądając na swojego dowódcę.
– Masz coś do powiedzenia, młody Michaelu? – zapytał kapitan.
– Co to był za kij, panie? – Michael różnił się od innych, był dobrze urodzony. Niemal uczeń, nie najemnik. Jako giermek kapitana miał wyjątkowy przywilej. Mógł zadawać pytania, podczas gdy cała reszta kompanii siedziała spokojnie i słuchała.
Kapitan patrzył na niego przez chwilę, zastanawiając się nad odpowiedzią. Wzruszył ramionami – niemały wyczyn w zbroi płytowej.
– Zguba Wiedźmy – odpowiedział. – Strzała zwana Zgubą Wiedźmy. Zakonnica miała moc. – Skrzywił się. – Dopóki nie dostała Zgubą Wiedźmy w plecy.
– Zakonnica? – zapytał Michael. – Zakonnica, która umiała władać mocą? – Po chwili milczenia podjął: – Kto ją zastrzelił? Na Jezusa, panie, chcesz powiedzieć, że Dzicz ma sprzymierzeńców?
– Właśnie z tym należy się liczyć, chłopcze. Tego się można spodziewać. – Kapitan miał doskonałą pamięć wzrokową, aż nazbyt dobrze wyćwiczoną, i lustrował w niej szczegóły jak pokoje w pałacu wspomnień: roztrzaskane drzwi, zwłoki bez twarzy, ręka, Zguba Wiedźmy. Przyjrzał się ścieżce wiodącej od ogrodowej furtki do drzwi frontowych. – Czekajcie na mnie – polecił.
Ruszył wokół podwórza, jadąc wzdłuż kamiennego muru aż do ogrodu. Stanął w strzemionach, żeby spojrzeć nad murem w głąb domu przez otwarte drzwi od strony ogrodu. Zobaczył rozbite drzwi frontowe. Kilka razy rzucił okiem przez ramię.
– Rozmyślny! – krzyknął.
Pojawił się jego łucznik.
– Co znowu? – mruknął.
Kapitan wskazał oboje drzwi.
– Z jakiej odległości mógłbyś strzelić do kogoś, kto stał przy drzwiach frontowych?
– Co? Przez cały dom? – zapytał Mord.
Kapitan skinął głową.
Rozmyślny pokręcił głową.
– Z niezbyt dużej, bo inaczej musiałbym strzelać wysoko. Strzała ugrzęzłaby w nadprożu. – Złapał wesz na kołnierzu i zgniótł ją między paznokciami. Spojrzał kapitanowi w oczy. – Musiałbym stać bliżej.
Kapitan skinął głową.
– Gelfred?! – zawołał.
Łowca stał przed drzwiami, wodząc laską nad wielkim gadzim odciskiem na ścieżce.
– Panie?
– Sprawdź z Rozmyślnym, czy znajdziesz jakieś ślady na tyłach. Rozmyślny ci pokaże, gdzie mógł stać łucznik.
– To zawsze mnie wkurwia... każ Długiej Łapie to zrobić – mruknął Mord.
Kapitan zatrzymał łagodne spojrzenie na łuczniku, który natychmiast się skurczył.
Kapitan pociągnął wodze i westchnął.
– Ruszajcie za nami, gdy tylko znajdziecie ślady – powiedział. Skinął na Jehannesa. – Jedziemy do fortecy na spotkanie z panią przeoryszą. – Leciutko musnął ostrogami boki Grendela.
Ogier parsknął i raczył ruszyć w deszcz.
***
Dalsza jazdy wzdłuż brzegu rzeki Cohocton minęła bez niespodzianek i kompania zatrzymała się przy ufortyfikowanym moście w cieniu skalnego zbocza i szarych murów klasztoru-fortecy. Płócienne namioty rozkwitły niczym brudnobiałe kwiaty na błotnistym polu, z wozów zdjęto oficerskie pawilony. Grupy łuczników wykopały doły pod ogniska i latryny, a pachołkowie i towarzyszący kompanii rzemieślnicy i markietanie, zbiegli chłopi pańszczyźniani, prostytutki, słudzy, wolni mężczyźni i kobiety rozpaczliwie szukający swojego miejsca na świecie, wspólnymi siłami ustawili ciężkie drewniane płoty służące jako tymczasowe mury. Poganiacze, stanowiący ważną część każdej kompanii, uzupełnili luki ciężkimi wozami. Wbito paliki i przeciągnięto pomiędzy nimi liny do wiązania koni. Rozstawiono straże.
Strażnik bramy fortecy w ostentacyjny sposób odmówił wpuszczenia najemników. Nie spodziewali się innego przyjęcia. Nawet teraz zatwardziali profesjonaliści oceniali wysokość murów i prawdopodobieństwo ich zdobycia. Dwóch łuczników weteranów – Kanny, kompanijny mądrala, i Serant, który nigdy nie przestawał jeść – stali przy niedawno wzniesionej drewnianej bramie obozu i rozważali możliwość poużywania sobie w dormitorium. Kapitan z uśmiechem odebrał ich pozdrowienia, wjeżdżając na stromą żwirową drogę, która wiodła zakosami z ufortyfikowanego miasta u stóp wzgórza do bramy fortecy. Na dziedzińcu chorąży, marszałkowie i sześciu najlepszych kopijników zsiadło na cichą komendę z koni i stanęli przy nich. Giermek trzymał basinet kapitana z długimi piórami, a sługa jego miecz bojowy. Był to imponujący pokaz i stanowił dobrą reklamę – idealnie, gdyż kapitan widział głowy w każdym oknie i drzwiach, które wychodziły na dziedziniec.
Wysoka zakonnica w niebieskawoszarym habicie – kapitan odsunął od siebie mimowolne wspomnienie zwłok w drzwiach domostwa – sięgnęła po wodze jego wierzchowca. Druga skinęła ręką. Żadna się nie odezwała.
Kapitan z zadowoleniem zobaczył, że pomimo deszczu Michael elegancko zsiadł z konia i zajął się Grendelem, nie odsuwając zakonnicy z drogi.
Uśmiechnął się do zakonnic i poszedł za nimi przez dziedziniec ku zdobionym drzwiom, ciężkim od wykutych w zawijasy żelaznych zawiasów, z rzeźbionymi płycinami. Na północy gmach dormitorium wznosił się za trzema niskimi szopami, prawdopodobnie kuźnią, farbiarnią i gręplarnią, przynajmniej tak mówił mu nos. Od południowej strony stała kaplica – zbyt krucha i piękna na tle fortyfikacji – a obok niej, na miarę kosmicznej ironii, długa, niska, kryta łupkiem stajnia.
Pomiędzy rzeźbionymi dębowymi podwojami kaplicy stał jakiś mężczyzna, ubrany w czarny habit przepasany srebrnym sznurem. Był wysoki i wręcz karykaturalnie chudy, i miał ręce pokryte starymi bliznami.
Kapitanowi nie spodobały się jego oczy, niebieskie i płaskie. Mężczyzna był nerwowy, unikał jego spojrzenia – i był wyraźnie zły.
Kapitan oderwał wzrok od kapłana i ocenił bogactwa zakonu okiem lichwiarza, który szacuje potencjalnego klienta. O zamożności konwentu świadczyły schludne stajnie z krzemienia i granitu z pasami glazurowanej cegły, brukowany dziedziniec, kryte miedzią dachy i ołowiane rury odprowadzające deszczówkę do cysterny. Dziedziniec mierzył trzydzieści kroków – był równie duży jak te we wszystkich zamkach, w których mieszkał jako chłopiec. Ściany wznosiły się pionowo – za nim zewnętrzny mur kurtynowy, przed nim klasztor, wieże na każdym rogu; wszędzie wilgotny kamień i wilgotny ołów, śliskie od deszczu kocie łby; spłowiała czarna sutanna księdza i niefarbowana wełna peleryny zakonnicy.
Wszystkie odcienie szarości, pomyślał i uśmiechnął się, gdy szedł po schodach ku masywnym drzwiom klasztoru, które otworzyła druga milcząca siostra zakonna. Poprowadziła go w głąb sali – wielkiej sali oświetlonej przez witrażowe okna umieszczone wysoko w ścianach. Przeorysza niczym królowa zasiadała na dużym krześle na podwyższeniu pod północną ścianą, w szacie, której szarość miała tylko tyle koloru, żeby wydawała się blada, lekko lawendowa w świetle wpadającym przez wielobarwne szybki. Wyglądała na kobietę, która kiedyś musiała być bardzo piękna – i wciąż była, nawet w średnim wieku, choć jej piękno tkwiło w czymś więcej niż twarzy, osłoniętej przez podwikę i barbet. Jej postawa była bardziej niż szlachetna czy wyniosła. Była rozkazująca, wyrażająca pewność siebie w sposób typowy jedynie dla wielkich tej ziemi. Kapitan zauważył, że zakonnice słuchają jej ze skwapliwością zrodzoną albo ze strachu, albo z przyjemności służenia.
Zastanawiał się, z którego powodu.
– Droga do nas zajęła ci długi czas – powiedziała tytułem powitania. Pstryknęła palcami i skinęła na dwie służące, żeby przyniosły tacę. – Jesteśmy sługami bożymi... nie przyszło ci na myśl, że mógłbyś zdjąć zbroję przed wejściem do mojej sali? – zapytała. Rozejrzała się, pochwyciła spojrzenie nowicjuszki, uniosła brew. – Przynieś stołek kapitanowi – poleciła. – Nie wyściełany. Mocny.
– Noszę zbroję codziennie – wyjaśnił kapitan. – Wiąże się z moją profesją.
Sala była wielkości dziedzińca, z wysokimi witrażowymi oknami umieszczonymi blisko stropu i z masywnymi drewnianymi belkami, które poczerniały ze starości i od sadzy. W pięknie tynkowanych i pobielonych ścianach znajdowały się nisze, a w nich stały posągi świętych. W dwóch leżały drogocenne księgi, wyraźnie wystawione na pokaz, żeby zrobić wrażenie na gościach. Echo głosów niosło się po sali, w której panował chłód większy niż na wilgotnym dziedzińcu. W kominku nie płonął ogień.
Słudzy przynieśli wino i przeorysza sączyła je z kubka, gdy ustawiali stolik przy łokciu kapitana. Stał trzy stopy niżej niż jej krzesło.
– Może jednak twoja zbroja nie jest konieczna w klasztorze? – zapytała.
Uniósł brew.
– Widzę fortecę. To przypadek, że są w niej zakonnice.
Skinęła głową.
– Gdybym rozkazała pojmać cię moim ludziom, czy twoja zbroja by cię ocaliła? – zapytała.
Nowicjuszka, która przyniosła mu stołek, była urodziwa i patrzyła na niego z zaciekawieniem, poruszając się z rozwagą wojownika albo tancerza. Obrócił głowę, żeby pochwycić jej spojrzenie, i poczuł jej moc; zobaczył, że jest nie tylko ładna. Postawiła za nim ciężki drewniany stołek. Kapitan z rozmysłem delikatnie dotknął jej ramienia i sprawił, że się odwróciła. Stanął plecami do przeoryszy.
– Dziękuję – powiedział, patrząc z wyrachowanym uśmiechem w jej oczy.
Była wysoka, młoda i pełna wdzięku, z szeroko osadzonymi oczyma w kształcie migdałów i długim nosem. Nie piękna, ale przykuwała uwagę.
Pokraśniała. Rumieniec wędrował jak ogień z policzków w dół pod grubą wełnianą szatę.
Osiągnąwszy cel, obrócił się w stronę przeoryszy. Zastanawiał się, dlaczego przeorysza umieściła taką ponętną nowicjuszkę w zasięgu jego ręki.
– Gdybym postanowił zaatakować twój klasztor, czy twoja pobożność by cię ocaliła? – zapytał.
Wybuchła gniewem.
– Jak śmiesz odwracać się do mnie plecami? – zapytała. – A ty, Amicjo, wyjdź. Kapitan pożera cię wzrokiem.
Uśmiechał się. Pomyślał, że jej gniew jest udawany.
Spojrzała mu w oczy i przymrużyła powieki, po czym złożyła ręce, jakby zamierzała się pomodlić.
– Szczerze mówiąc, kapitanie, modliłam się bez końca, prosząc o radę, co mam począć. Sprowadzanie ciebie do walki z Dziczą przypomina kupowanie wilka, żeby pilnował owiec. – Patrzyła mu w oczy. – Wiem kim jesteście.
– Doprawdy? Tym lepiej, pani. Czy w takim razie przystąpimy do interesów? Gdy już wymieniliśmy uprzejmości?
– Ale jak mam się do ciebie zwracać? Jesteś dobrze urodzony, wnosząc z sarkastycznej pozy. Mój szambelan...
– Nie miał dla mnie miłego imienia, prawda, pani? – Pokiwał głową. – Możesz mnie zwać kapitanem, to w zupełności wystarczy. – Z wdziękiem skłonił głowę. – Nie podoba mi się, jak nazwał mnie twój szambelan. Bourc. Sam zwę się Czerwonym Rycerzem.
– Wielu mężczyzn nosi takie miano – powiedziała. – Syn z nieprawego łoża jest...
– Przeklęty przez Boga zanim się urodzi. Czyż nie, pani? – Próbował pohamować złość, która przyciemniła mu policzki jak rumieniec. – Jakże uczciwe. Jakże sprawiedliwe.
Przez chwilę patrzyła na niego z grymasem niezadowolenia, zirytowana tak, jak starszych ludzi często złoszczą młodzi, kiedy za bardzo pozują.
Przejrzał ją w okamgnieniu.
– Wydaję się zbyt mroczny? Czy powinienem dodać szczyptę heroizmu? – zapytał nieco wyniośle.
Zmierzyła go wzrokiem.
– Spowijając się mrokiem, ryzykujesz, że po prostu wydasz się nudny. Ale masz dość rozumu, żeby zdawać sobie z tego sprawę. Jeśli chcesz wiedzieć, chłopcze, jest jeszcze dla ciebie nadzieja. A teraz przejdźmy do interesów. Nie jestem bogata...
– Nigdy nie spotkałem nikogo, kto przyznałby się do bogactwa. Albo że zawsze jest wyspany.
– Więcej wina dla kapitana – warknęła przeorysza do siostry, która strzegła drzwi. – Mimo to mogę ci zapłacić. Nęka nas coś z Dziczy. W tym roku zniszczyło dwie moje farmy i jedną w ubiegłym. Z początku... z początku mieliśmy nadzieję, że to odosobnione wypadki. – Spojrzała mu prosto w oczy. – Dłużej nie można w to wierzyć.
– Trzy farmy w tym roku – poprawił kapitan. Wsunął rękę do sakiewki, zawahał się przed wyjęciem łańcuszka z amuletem liścia. Wyjął krzyż wykładany perłami.
– Na rany Chrystusa! – zawołała przeorysza. – Najświętsza Mario Panno, weź ją pod swoją obronę. Siostra Hawizja! Czy ona...
– Nie żyje. I jeszcze sześć trupów leżało w ogrodzie. Twoja zacna siostra zginęła, próbując chronić tych ludzi.
– Była głębokiej wiary – powiedziała przeorysza. Oczy miała suche, ale głos jej drżał. – Nie wolno ci z niej szydzić.
Kapitan ściągnął brwi.
– Nigdy nie szydzę z odwagi, pani. Stawienie czoła czemuś takiemu bez broni...
– Wiara była jej bronią przeciwko złu, kapitanie. – Przeorysza pochyliła się w jego stronę.
– Czy była dość silna, żeby powstrzymać stworzenie z Dziczy? Nie, nie była – rzekł cicho kapitan. – Nie będę się wypowiadać na temat zła.
Przeorysza podniosła się gwałtownie.
– Jesteś ateistą, prawda, kapitanie?
Kapitan znów marszczył brwi.
– Debata teologiczna niewiele wniesie, pani. Twoje ziemie przyciągnęły groźną istotę, wroga Człowieka. Rzadko polują samotnie, zwłaszcza tak blisko Dziczy. Chcesz, żebym się ich pozbył. I tego dokonam. W zamian ty mi zapłacisz. To wszystko, co jest dla nas ważne.
Przeorysza usiadła, jej ruchy zdradzały wzburzenie i złość. Kapitan czuł, że jest wytrącona z równowagi, że śmierć zakonnicy to dla niej osobisty cios. Przecież też była dowódcą kompanii, tyle że zakonnic.
– Nie jestem przekonana, czy angażowanie cię jest właściwą decyzją – powiedziała.
Kapitan pokiwał głową.
– Może nie, pani. Ale po mnie posłałaś i jestem tutaj. – Mimo woli ściszył głos i mówił łagodnym tonem.
– Czy to pogróżka? – zapytała.
Zamiast udzielić odpowiedzi, kapitan znowu sięgnął do sakiewki i wyjął pęknięty łańcuszek z małym liściem z emaliowanego na zielono brązu.
Przeorysza się wzdrygnęła, jakby zobaczyła węża.
– Znaleźli to moi ludzie – powiedział.
Przeorysza odwróciła głowę.
– Masz zdrajcę – dodał i wstał. – Ktoś strzelił siostrze Hawizji w plecy. Podczas gdy stawiała czoło czemuś strasznemu, czemuś bardzo, bardzo strasznemu. – Skinął głową. – Chciałbym się przejść po murach. W ten sposób będziesz miała czas na zastanowienie się, czy chcesz skorzystać z naszych usług, czy nie.
– Zatrujecie nas. Ty i tobie podobni nie sprowadzają pokoju.
Skinął głową.
– Nie przyszedłem przynieść pokoju, ale kompanię mieczy, pani. – Uśmiechnął się, przekręcając cytat z Pisma Świętego. – Nie czynimy przemocy. Rozprawiamy się z nią, gdy do nas przychodzi.
– Nawet diabeł może cytować Pismo.
– Nie wątpię, że przyłożył rękę do jego napisania – zripostował kapitan.
Powstrzymała się od odpowiedzi. Patrzył, jak jej twarz się zmienia, gdy postanowiła nie ulegać jego prowokacji. Miał niejasne wyrzuty sumienia, że ją prowokuje, doskwierały mu jak ból nadgarstka po zbyt intensywnym fechtunku poprzedniego dnia. I, jak do bólu w nadgarstku, nie był przyzwyczajony do skruchy.
– Powiedziałbym, że trochę za późno na myślenie o pokoju. – Uśmiechnął się szyderczo i zaraz spoważniał. – Moi ludzie są tutaj i od paru tygodni nie jedli porządnego posiłku ani nie mieli płatnego zajęcia. Nie bierz tego za groźbę, tylko za użyteczny strzęp informacji potrzebny ci do rozwikłania twojej zagadki. Poza tym uważam, że stworzenie, z którym macie do czynienia, jest znacznie gorsze niż sobie wyobrażasz. Powiem nawet, że jest znacznie gorsze niż ja sobie wyobrażałem. Jest wielkie, potężne, złe i bardzo inteligentne. I całkiem możliwe, że grasują dwa takie, nie jedno.
Skrzywiła się.
– Daj mi parę minut do namysłu – poprosiła.
Skinął głową, ukłonił się, poprawił miecz u pasa i wrócił na dziedziniec.
Jego ludzie stali jak posągi, ich szkarłatne tabardy żywo kontrastowały z szarym otoczeniem. Konie były niespokojne, choć tylko trochę, a ludzie jeszcze mniej.
– Spocznij – powiedział.
Wszyscy odetchnęli z ulgą, rozluźniając ramiona zmęczone dźwiganiem zbroi, poruszając biodrami posieczonymi przez kolczugi i kirysy.
Michael okazał się najśmielszy.
– Wchodzimy? – zapytał.
Kapitan na niego nie spojrzał, bo zauważył otwarte okno po drugiej stronie dziedzińca i dostrzegł w nim twarz.
– Jeszcze nie, mój skarbie. Jeszcze nie. – Posłał całusa w stronę okna.
Twarz zniknęła.
Ser Milus, jego primus pilus i chorąży, chrząknął.
– Źle wróży interesom – skomentował. Jakby po namyśle dodał: – Panie.
Kapitan rzucił na niego okiem i z powrotem popatrzył w okna dormitorium.
– Przygląda się nam więcej dziewic – zaopiniował Michael – niż rozłożyło dla mnie nogi przez całe moje życie.
Jehannes, starszy marszałek, pokiwał z powagą głową.
– To znaczy jedna, Michaelu, czy może raptem dwie?
Guillaume Longsword, młodszy marszałek, szczeknął swoim dziwnym śmiechem, jak foka z północnych zatok.
– Druga mówiła, że była dziewicą – zakwilił prześmiewczo. – Przynajmniej mnie tak powiedziała!
Jego głos, dochodzący spod zasłony przyłbicy, brzmiał trochę niesamowicie i przez chwilę niesamowitość wisiała w powietrzu. Ludziom niełatwo jest wymazać z pamięci koszmar, który niedawno oglądali. Wspomnienia zagrody wciąż były zbyt świeże, a głos młodszego marszałka jakoś je przywołał.
Dlatego nikt się nie roześmiał. A raczej wszyscy parsknęli sztucznym, wymuszonym śmiechem.
Kapitan wzruszył ramionami.
– Postanowiłem dać naszej potencjalnej pracodawczyni trochę czasu do namysłu, niech rozważy swoją sytuację.
Milus zaśmiał się szczekliwie.
– Niech się poddusi we własnym sosie, co ułatwi wyśrubowanie ceny, tak? – zapytał. Wskazał głową drzwi kaplicy. – Tamten wyraźnie nas nie lubi.
W drzwiach stał ksiądz.
– Sądzisz, że jest półgłówkiem? A może rajfurem? – zapytał ser Milus. Bezczelnie wbił wzrok w kapłana. – Nie krępuj się, stary. Możesz się gapić do woli.
Żołnierze zachichotali, a ksiądz wszedł do kaplicy.
Michael wzdrygnął się, zaskoczony okrucieństwem w tonie chorążego, potem wystąpił do przodu.
– Jaka jest twoja wola, panie?
– Och – mruknął kapitan – ruszam na łowy. – Odwrócił się z lekko drwiącym uśmiechem, zrobił kilka kroków w stronę kuźni, skoncentrował się... i zniknął.
Michael miał zdumioną minę.
– Gdzie on się podział? – zapytał.
Milus wzruszył ramionami, przesuwając ciężar kolczugi.
– Jak on to robi? – zapytał Jehannes.
Dwadzieścia kroków dalej kapitan wszedł do skrzydła dormitorium jakby miał ku temu wszelkie prawo. Michael się pochylił, chcąc zawołać, ale Jehannes położył mu rękę na ustach.
– Nici z naszego kontraktu – powiedział Hugo. Popatrzył na chorążego i wzruszył ramionami pomimo ciężaru kolczugi. – Mówiłem ci, że jest za młody.
Jehannes oderwał rękę od twarzy giermka.
– Ma swoje sposobiki, ten bourc. – Lekko pokręcił głową, dając znak swoim ludziom. – Niech robi po swojemu. Jeśli załatwi nam ten kontrakt...
Hugo parsknął i spojrzał na okno.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz