Kiedy ostatnio Guillermo del Toro wzbudził powszechny i uzasadniony zachwyt wśród widowni? Pomyślmy. Brał udział przy tworzeniu fabuły do trylogii "Hobbita". Chyba jednak scenariusz niezbyt przyczynił się do dobrych ocen, w każdym razie nie, jeśli chodzi o przepełnione akcją i marne pod względem historii (swobodnie traktującej oryginał, dopisującej do niej kiepskie wątki) i dialogów "Pustkowie Smauga" oraz "Bitwę Pięciu Armii". To może "Pacific Rim"? Pozwolicie, że odeślę was do recenzji Medivha, dowodzącej, dlaczego ten film jest słaby. Ostatecznie wydaje się, że ostatnim naprawdę udanym tytułem del Toro był "Labirynt Fauna" z 2006 roku, zdobywca trzech Oscarów. Czy "Crimson Peak. Wzgórze krwi" jest powrotem do dawnej chwały tej wciąż liczącej się w fabryce snów persony?
Film rozgrywa się w XIX wieku. Spotykamy w nim młodą pisarkę, Edith Cushing (Mia Wasikowska), która pragnie zostać drugą Mary Shelley, mimo że otoczenie z powodu jej płci oczekuje od niej tylko romansów. Pojawienie się tajemniczego i szarmanckiego barona, Thomasa Sharpe'a (Tom Hiddleston), oraz jego siostry, Lucille (Jessica Chastain), zmienia życie dziewczyny. Wkrótce bohaterka – oczarowana rodzeństwem – bierze mężczyznę za męża, a ten zabiera ją do swej rodzinnej posiadłości. Okazuje się jednak, że dom jest nawiedzany przez duchy i skrywa straszną historię.
Fabuła brzmi banalnie prosto i taka właśnie jest. Tylko że to nie oddaje w pełni jej – bądź co bądź – beznadziejności. Scenarzyści chyba cofnęli się w czasie, co najmniej do zeszłego wieku, gdy może taka opowieść jeszcze by przeszła. "Crimson Peak. Wzgórze krwi" posiada jedną, istotną wadę, która wynika z... niedbalstwa? Nie mam pojęcia, w każdym razie produkcja prowadzi widza przez tak oczywiste zwroty akcji, że można się załamać. Zdecydowanie coś nie gra, skoro prawie wszystkie podejrzenia, jakie miewałem podczas seansu, okazywały się trafne. Gdzie miejsce na zaskoczenie? Jak wzbudzić ciekawość, gdy widz wie, co się za chwilę zdarzy i w jakim kierunku podąży całość? Raczej nie jest to łatwe zadanie i del Toro mu nie podołał. Co więcej, traci na tym sama bohaterka, która potrzebuje dużo czasu, żeby ogarnąć pewne sprawy (w przeciwieństwie do oglądającego) i – jakby nie patrzeć – żeni się z ledwo poznanym mężczyzną. Cóż za naiwność!
To może chociaż jest strasznie? Bądźmy poważni, trudno bać się ewidentnie wygenerowanych komputerowo zjaw. Produkcja nie jest w stanie wywołać nawet ułamka grozy, nie ma startu do przerażającej "Obecności", w mojej ocenie jednego z najlepszych nowych horrorów. Elementy, które mogły być straszne, są zbyt sztuczne i nienaturalne, a w konsekwencji wywołują tylko znudzenie. Czy miejsce akcji prezentuje się klimatycznie? Jestem daleki od zachwycania się przepastną posiadłością, która sprawia wrażenie ruiny i zapewnia separację od świata zewnętrznego (w pobliżu trudno szukać żywej duszy, oczywiście poza mieszkańcami mrocznego domu). Rzeczywiście nie można narzekać na scenografię, mimo jej ewidentnego braku świeżości, ale żeby wystąpiło zaintrygowanie i podekscytowanie atmosferą grozy (której tutaj nie ma, tak dodam dla jasności raz jeszcze), musi ona zostać poparta dobrym scenariuszem. W sumie więc "Crimson Peak" wygląda jedynie ładnie.
Na szczęście postacie mają się znacznie lepiej. Chociaż są boleśnie czytelne, ich zachowania wyraźnie coś sugerują i to coś niestety często się potwierdza, należy pochwalić sam pomysł na kreacje. Tajemnica, jaką skrywa wspomniane rodzeństwo, faktycznie jest mroczna i ciekawa, a niektórzy bohaterowie posiadają wyraźny pierwiastek szaleństwa, do czego przyczynia się również bardzo dobra gra aktorska. I nie mam tu na myśli nieszczęsnej protagonistki, która od początku do końca sprawia wrażenie łatwowiernej i zaślepionej miłością dziewczyny. Ona pozostaje do końcowej minuty osobą niekoniecznie irytującą, lecz zbyt prostą i mało wiarygodną (chyba że zakładamy, iż zdarzają się tak dziecinne postacie, które jednocześnie chcą dorównać twórczyni "Frankensteina"). Aczkolwiek pewną dozą lekkomyślności wykazuje się nie tylko Edith, drugim przykładem może być zakochany w niej dr Alan McMichael (Charlie Hunnam), który w pewnym momencie zachował się dość żałośnie.
Niektórzy mogą zakrzyknąć "ale to nie jest horror, to gotycki romans!". Moim zdaniem jednak i takie spojrzenie na film oraz historię nie ratuje "Crimson Peak. Wzgórza krwi". Powtórzę: intencje postaci są zbyt jasne, fabuła zbyt przewidywalna. Upiornego klimatu próżno szukać, duchy okazują się tylko pretekstem do przedstawianych wydarzeń, bo ostatecznie ich obecność nie jest tak istotna, jak by mogło się początkowo wydawać. Owszem, Thomas Sharpe pewnie skradnie serca żeńskiej części widowni, pamiętajmy przecież, że gra go ceniony i przystojny aktor, Tom Hiddleston. Jessica Chastain wciela się w dziwną postać, więc raczej nie budzi podobnych emocji wśród płci przeciwnej – może dlatego czar produkcji stworzonej przez del Toro na mnie nie zadziałał? Wiem jedno: mnie ten sławny meksykański reżyser i scenarzysta zawiódł, dlatego jego nowego tytułu nie polecam. Chyba że chcecie go obejrzeć ze względu na wymienioną dwójkę aktorów, którzy jako jedyni nie rozczarowują, maksymalnie wykorzystując ograniczający, lichy scenariusz.
Komentarz Ati
Poniekąd ciężko mi się zgodzić ze zdaniem krzyslewego, ale jednocześnie zdaję sobie sprawę, z czego może ono wynikać. Jeden z pierwszych opisów "Crimson Peak", jaki pojawił się w sieci, mówił, że film del Toro będzie inspirowany klasycznymi, gotyckimi horrorami z XVIII w. Pewnie każdy, kto po nie sięgnął, wie, że to dość specyficzny gatunek. Zupełnie inny od tego, do czego przyzwyczaiły nas współczesne horrory. "Crimson Peak" udowodniło mi, że tę różnicę jeszcze bardziej widać na srebrnym ekranie.
Później w toku pęczniejącego marketingu ten opis gdzieś zaginął, podobnie informacja o źródłach inspiracji reżysera. Gotyckie horrory nie miały przecież rozbujanej fabuły, bardzo często była ona właśnie bardzo prosta i przewidywalna. Moglibyśmy się tu porozwodzić nad tym, czy to wina bycia prekursorem gatunku, którego rozwinięcie przyniosło bardziej skomplikowane scenariusze, czy po prostu konwencji. Ale zostawmy to teoretykom.
Szybko można również zauważyć, że często to nie duchy i potwory grają w nich główną rolę, a na pewno nie w taki sposób, w jaki jesteśmy do tego przyzwyczajeni dzisiaj. Dlatego i u del Toro horrorem nie są duchy błąkające się po posiadłości, ale ludzka degeneracja. Czerwone zjawy są tylko echem tego, do czego są zdolni ludzie w zaspokajaniu swoich – pewnie prymitywnych w oczach XVIII-wiecznej inteligencji – potrzeb.
Miały jednak w sobie zawsze ten dreszczyk, który dla wielu okazuje się bardziej przerażający niż najbardziej wynaturzone kreacje. Del Toro mistrzowsko operuje tym właśnie dreszczykiem. To swoiste połączenie gotyckiej estetyki i prostych wizualnych zabiegów. W końcu czy nie baliście się jako dzieci odwracać tyłem do drzwi przez strach, że wtedy nie zauważycie, jak coś przez nie wchodzi? Albo że kiedy zamkniecie oczy, po ich otworzeniu okaże się, że coś wisi nad wami i na was patrzy? Czy może być coś bardziej przerażającego od nieruchomej, nieznajomej postaci na końcu długiego korytarza?
W tym właśnie połączeniu del Toro jest mistrzem. Potrzebujecie więcej dowodów? Obejrzyjcie bardziej autorskie filmy w jego reżyserii, jak chociażby "Sierociniec", "Nie bój się ciemności" czy "Kręgosłup diabła" albo wspomniany już przez krzyslewego "Labirynt Fauna". A jeżeli nadal nie jesteście pewni, czy del Toro jest dobry w straszeniu – obejrzyjcie jego dom! "Crimson Peak" to dla mnie absolutna 10, która nie tylko była ciekawym i strasznym filmem, ale także świetnie zrealizowała swoje założenia. Jednocześnie, jak już pisałam, jestem świadoma tego, że nie jest to film, który każdemu przypadnie do gustu, tak samo jak nie każdy polubi gotyckie horrory.
Komentarze
Dodaj komentarz