Fragment I
Chodźcie tu, skrzydlate dranie!
Herakles stał na skarpie, wpatrując się w dawno niewidziany krajobraz.
Patrzył, jak czarne fale Styksu uderzają miarowo o piaszczyste nabrzeże, kusząc, by choć na chwilę zanurzyć stopy w zatrutej wodzie. Odległy drugi brzeg, niegdyś mieniący się blaskiem niezliczonych świateł królestwa podziemi, teraz był skryty za kotarą mroku nadającą rzece pozór nieskończoności.
Ciekawe, czy gdzieś tam jest jeszcze Charon – pomyślał Herakles. – Za dawnych czasów staruszek wyglądał, jakby miał przetrzymać nas wszystkich.
Ostrożnie zszedł powoli na plażę i ruszył wzdłuż brzegu.
Po blisko kwadransie znalazł łódź. Nic się nie zmieniła od czasu, gdy heros był tam ostatnim razem. Wciąż wyglądała jak źle wydrążony, spróchniały pień ogromnego drzewa, niezdolny przenieść kogokolwiek przez wodę głębszą niż do kolan.
W środku leżał ubrany w łachmany szkielet przyciskający do siebie sakiewkę.
– Kto by pomyślał, Charonie – westchnął Herakles, wchodząc do łodzi i łapiąc za wiosło – że kiedyś przyjdzie czas, gdy to ja będę przewoził ciebie przez Styks.
Odbił od brzegu i wypłynął na środek rzeki.
Za dawnych czasów był naprawdę dobrym żeglarzem, więc nie sprawiło mu większej trudności lawirowanie między wirami czy podwodnymi skałami. Bardziej obawiał się mieszkających w rzece stworów, ale żaden jakoś nie podpłynął do łodzi. Herakles spokojnie dobił do drugiego brzegu.
Wyskoczył ostrożnie, by nie wpaść do wody, i postąpił do przodu w stronę bramy zamku Hadesa. I nagle masywne wrota otworzyły się. Dokładnie na środku wejścia stał wysoki, szczupły mężczyzna o długich blond włosach i krótkiej, równo przystrzyżonej brodzie.
Ubrany był w skórzany płaszcz, a w zębach trzymał wykałaczkę.
– Witaj Zeu... – zaczął mężczyzna, lecz zaraz przerwał, marszcząc brwi. – Kim ty jesteś, do cholery?
Herakles sięgnął do paska i ze skórzanej pochwy wyciągnął myśliwski nóż.
– Jam jest Herakles, syn Gromowładnego Zeusa – powiedział z dumą. – I przybyłem, by odzyskać swoje dziedzictwo.
Nieznajomy uśmiechnął się i wypluł wykałaczkę.
Zrozumiał teraz, co tak bardzo rozśmieszyło Mojry.
– A ja jestem Loki i gówno mnie obchodzi twoje dziedzictwo – odparł. – Czekam tu na twojego staruszka. Może powiesz mi łaskawie, kiedy się zjawi, o największy spośród Greków?
Herakles prychnął tylko i ruszył w stronę Kłamcy, cały czas trzymając przed sobą nóż. Zbliżał się powoli lekko pochylony, w każdej chwili gotów, by skoczyć, jeśli zajdzie taka konieczność.
Loki przez chwilę patrzył mu w oczy, po czym zrzucił płaszcz i rozłożył ręce.
To, co nastąpiło, jako żywo przypominało sceny, których heros był świadkiem, oglądając swoje filmy. Najpierw włosy obcego stały się krótsze, a szczęka bardziej kanciasta. Potem zaczęła mu rosnąć klatka piersiowa, ramiona i nogi. Chwilę później do złudzenia przypominał już Heraklesa. Uśmiechnął się i postąpił krok naprzód.
– Myślę, że to wyrówna nieco szanse – powiedział.
Prawdziwy syn Zeusa nabrał powietrza i rzucił się do ataku, mierząc ostrzem noża w szyję swego sobowtóra. Nie było możliwości, by ten błyskawiczny cios chybił. I rzeczywiście, nóż sięgnął celu, tyle że jakby nigdy nic przeniknął przez ciało Lokiego. Niemal w tej samej chwili Herakles poczuł mocne kopnięcie w krocze.
Z trudem zrobił krok do tyłu, łapczywie chwytając powietrze. Jego wróg-bliźniak tylko się uśmiechnął.
– Nie tak łatwo walczyć z samym sobą, prawda? – zakpił. – Potraktuj to jako ćwiczenie w nauce samokontroli. Starcie ze swoim drugim Ja. Możesz mnie nazywać swoją ciemną stro...
Rozłożył ręce, przyjmując kolejne pchnięcie, tym razem w serce. Ostrze ponownie przeniknęło przez odmienionego Kłamcę, ten zaś zrewanżował się ciosem w krtań. Prawdziwy Herakles zachwiał się, ale jakoś ustał na nogach. Powoli, nie spuszczając wzroku z przeciwnika, wycofał się o kilka kroków.
– Musi być na ciebie sposób – wycharczał. – A jeśli tak jest, to ja z całą pewnością go znajdę. Pokonałem Hydrę i znalazłem sposób na Anteusza syna Gai. Na ciebie też...
I w tym momencie go olśniło. Wzniósł nóż do góry.
– Stałeś się mną – powiedział. – I tylko raniąc siebie, mogę cię zabić.
Dostrzegł, że jego sobowtór zawahał się, a przez jego twarz przemknął wyraz niepokoju. To jeszcze bardziej utwierdziło herosa w przekonaniu, że ma rację. Zamknął oczy i z całej siły wbił sobie nóż w serce.
Loki, który właśnie zmaterializował się obok iluzji Heraklesa, pokręcił z dezaprobatą głową.
– Herosi to debile – stwierdził.
Odczekał chwilę, aż olbrzym skona, po czym podszedł i wyciągnął z jego kieszeni telefon komórkowy. Ku jego niemałemu zdziwieniu, aparat był w zasięgu sieci. Widocznie magiczne podziemia funkcjonują na osobnych zasadach – pomyślał Kłamca, przeglądając numery. Znalazł jeden nieopisany, ten sam, na który Hermes dzwonił ze swojego telefonu w Barcelonie. To dawało Lokiemu nadzieję, że nie zawalił sprawy tak do końca.
Wybrał numer i przyłożył aparat do ucha.
Po chwili rozległ się sygnał jak przed nagraniem wiadomości.
– Jestem w środku – powiedział Kłamca głosem Heraklesa.
– Musisz tu przyjść, Zeusie. Musisz to koniecznie zobaczyć. To jest niesamowite...
Zeus brnął przez rzekę zaschniętego gówna, a za nim podążali Eros z Bachusem. Gromowładny tryskał wręcz entuzjazmem.
– Myślę, że teraz, kiedy już udało nam się przejąć królestwo podziemi, może zbudujemy tam coś na kształt klasztoru, jak myślicie? Zbierzemy naszych wiernych, zapewnimy im miejsce do spania, trzy posiłki dziennie, trochę rozrywek... no i oczywiście pracę, by nie mieli kiedy myśleć o głupotach. U Boga aniołów to się sprawdziło, może uda się i nam...
Bachus burknął coś w odpowiedzi, po czym zgięty wpół zwymiotował. Eros wciąż jakoś się trzymał, ale i jemu niewiele już brakowało. W przeciwieństwie do Heraklesa, prawdziwej legendy wśród stajennych Augiasza, im nigdy nie przyszło przebywać w takim smrodzie. Z ulgą powitali szafę i dobywający się z niej zapach naftaliny.
Loki obserwował trzech przybyszów, od chwili gdy przekroczyli Styks. Zastanawiał się, czy żaden nie zacznie główkować, co łódź Charona robi po tamtej stronie, skoro Herakles dotarł aż do pałacu Hadesa. Po namyśle jednak Kłamca uznał, że w podekscytowaniu nie zwrócą na to uwagi. Poza tym odkąd zstąpili do podziemi, wszystko było już przesądzone. Mogło co najwyżej dostarczyć mu mniej lub więcej zabawy.
Skinął głową ukrytym po obu swych stronach aniołom i sam przysunął się bardziej do ściany, czekając na odpowiedni moment.
– Myślę, że Herakles powinien wyjść i nas przywitać – stwierdził Zeus. – To w końcu mój syn.
– Jeżeli ma do tego podobne podejście co ja... – Bachus pochylił się, by wyciągnąć z buta kamyczek. – ...to nie licz na szczególnie miłe powitanie, tatusiu.
Gromowładny prychnął w odpowiedzi, po czym ruszył pewnym krokiem w stronę wejścia.
Zanim jednak przekroczył próg królestwa podziemi, przystanął i wciągnął głęboko powietrze. Coś było nie tak z zapachem, zupełnie jakby czuł woń mokrego pierza. I wtedy zrozumiał.
– Uciekajcie! – wrzasnął do stojących przy brzegu bogów.
Sam rozłożył ręce, by uwolnić moc. Jego skóra zaczęła lśnić złotem, a po ciele przebiegły wyładowania, gromadząc się wokół zaciśniętych pięści. Brakowało mu kutych przez Hefajstosa piorunów, w które mógłby tchnąć swą moc, ale i tak wiedział, że tanio życia nie odda.
– Chodźcie tu, skrzydlate dranie! – zawołał. – Poznajcie, czym jest moc Zeusa, pana nieba i ziemi.
Tupnął, a maleńkie błyskawice niczym robactwo zaczęły pełzać po ziemi. Jego blask zdawał się być coraz jaśniejszy, z każdą chwilą Zeus stawał się bardziej sobą z dawnych dni. Takim musiała widzieć go Semele, matka Bachusa, zanim zginęła od błyskawic. Bóg w całym swym majestacie.
I wtedy właśnie tuż obok niego zmaterializował się mężczyzna. Trzymany w dłoni pistolet przyłożył do skroni Gromowładnego. I bez słowa, nie dając bogu cienia szansy, pociągnął za spust.
Fragment II
Potrzebuję się skontaktować z Rafaelem
Jak zwykle wszystko zaczęło się od zakładu. A właściwie od zakończonej zawiązaniem zakładu wymiany złośliwości z grupą skrzydlatych, którzy usiłowali z niego drwić.
– Tak, panowie, może i jestem odmieńcem – powiedział wówczas, wkładając do ust świeżą wykałaczkę i uśmiechając się półgębkiem. – Nie zmienia to jednak faktu, że szefostwo uznało, że lepszy odmieniec od bandy nieudaczników. Potrzebowali kogoś z jajami.
Słowa Kłamcy przystopowały ich na moment, zaraz potem posypała się jednak seria argumentów, z których dość jasno wynikało, że Loki swoje sukcesy zawdzięcza tylko i wyłącznie temu, że nie ograniczają go żadne zasady, że może robić, co mu się żywnie podoba, i nikt go z tego nie rozlicza. Gdyby tylko spróbował kiedyś żyć uczciwie jak oni i przestrzegać zasad, zaraz przekonałby się, kto tak naprawdę jest nieudacznikiem...
Kłamca wysłuchał wszystkiego ze spokojem, a z jego twarzy ani na moment nie znikał drwiący uśmiech. Gdy skończyli, spokojnie dopił piwo, podniósł się i sięgając po płaszcz, zadał jedno ze swoich ulubionych pytań:
– No cóż, więc może się założymy?
* * *
Tydzień przestrzegania anielskich zasad nie wydawał się być dla Lokiego jakimś szczególnie wielkim wyzwaniem. Zwłaszcza że zadanie, jakie właśnie wykonywał, tropienie niedobitków L.E.G.I.O.N.-u, nie wymagało wcale używania specjalnych środków.
Pech jednak chciał, że Kłamca zgubił portfel. I to na dodatek w jakiejś zapyziałej mieścinie na samym końcu świata. Potem wszystko potoczyło się lawinowo. Najpierw padła mu komórka, a on nie wziął ładowarki.
W dodatku jak na złość w żadnym z okolicznych sklepów nie sprzedawano takich modeli (A na co tu komu, panie, takie z organizerem, klawiaturą jak w komputerze i może jeszcze wodotryskiem?! Tu się kupuje tylko takie, co jak w gnój wpadną, to farmerowi bardzo nie żal), więc i ładowarek do nich też nie. Kradzież innego telefonu nie wchodziła w grę, a drobnych na kartę telefoniczną kartę jakoś nikt nie chciał mu użyczyć. A Loki naprawdę potrzebował zadzwonić. Znalazł bowiem demona.
Nie był to żaden z tych ważnych i Loki właściwie tylko przypadkowi zawdzięczał, że go odkrył. Demon postanowił bowiem opętać okolicznego pijaczka i, jak się potem okazało, bardzo zasmakował w alkoholu. Siedzieli więc obecnie razem w jednym ciele na schodkach supermarketu i śpiewali na głosy. Co prawda sługa piekieł nucił tak cichutko, że ludzie nie mieli prawa go słyszeć, ale na jego nieszczęście Loki nie był człowiekiem. I miał doskonały słuch.
Jeszcze nie tak dawno temu nie zaprzątałby nikomu głowy, ot po prostu załatwiłby drania i zainkasował nagrodę. Problem był jednak w tym, że ostatnio coraz częściej trafiał na bestie, które uśmiercone po prostu znikały. A za takie nikt nagrody nie wypłacał. Bo któż by ufał Kłamcy? Postanowił więc ściągnąć do siebie Michała.
A że nie miał ze sobą telefonu, pozostawał tylko jeden sposób – Rafael.
Są tacy, którzy wierzą, że archanioł dróg ma zbudowane ścieżki do umysłów wszystkich skrzydlatych. To oczywiście nieprawda. Łączy się on bowiem bezpośrednio tylko z pewną grupą, która przekazuje mu wieści.
Ale za to, nie wiedzieć jakimi sposobami, do tej grupy docierają wszystkie informacje. Wystarczyło tylko znaleźć anioła gotowego do przekazania wiadomości. Takiego cholernego niebiańskiego esemesa!
Szukał więc intensywnie.
Znalazł anioła dopiero w parku po blisko dwóch godzinach poszukiwań. Skrzydlaty, opiekujący się niewątpliwie którymś z czterech starców zgromadzonych wokół stoliczka z kamienną szachownicą, siedział nonszalancko na poręczy ławki i wachlując się skrzydłami, dłubał słonecznik.
Loki przemyśliwał przez moment, jak to możliwe, że nikt nie dostrzegał stale zwiększającego się stosu łupek, doszedł jednak do wniosku, że śmieci są chyba ostatnią rzeczą, na którą ktoś zwróciłby uwagę. Ludzie są ślepi na takie rzeczy niemal w równym stopniu, jak głusi na śpiewy pijanych demonów.
Znudzony anioł nie dostrzegał Kłamcy, aż jego cień zasłonił mu słońce.
– Ty jesteś Loki? – zapytał, nie odrywając wzroku od grających. W jego głosie nie słychać było ciekawości, a jedynie znużenie i niechęć.
– Tak, to ja jestem Loki i...
Anioł pochylił się gwałtownie i z dołka obok ławki wyciągnął butelkę piwa korzennego. Zawahał się, po czym z tego samego otworu wydobył drugą. Podał Kłamcy. Ten przetarł ręką spocone czoło i sięgnął po napój.
– Chętnie. – Szarpnął za uchwyt kapsla i pociągnął solidny łyk. Zaraz jednak wypluł z obrzydzeniem.
Staruszkowie przy szachownicy posłali mu przelotne, pełne wyrzutu spojrzenia, jakimi pewnie obdarzali każdego, kto dał się złapać w szpony nałogu tak dalece, by pijać samemu na parkowej ławce. Loki uśmiechnął się do nich i wzruszył ramionami.
– Smakuje jak szczyny – stwierdził Kłamca, przyglądając się butelce.
Anioł po raz pierwszy zaszczycił go spojrzeniem.
– Skąd wiesz, jak smakują szczyny? – zapytał z rozbawieniem.
– Piłeś?
– Czyżby słynny przejaw legendarnego anielskiego poczucia humoru? – odparł Loki. – Pewnie macie specjalne szkolenie, jak być żałosnymi, co? Pewnie, że piłem. Przed chwilą chociażby.
Dłuższą chwilę z satysfakcją przyglądał się, jak na gębie skrzydlatego zmieszanie walczy z próbami wymyślenia ciętej riposty. To się staje zbyt łatwe – pomyślał. Z kieszeni spodni wyciągnął paczkę wykałaczek.
– Potrzebuję się skontaktować z Rafaelem – powiedział w końcu. – Dokładniej to z Michałem, ale przez tamtego będzie chyba najszybciej, nie?
Tym razem twarz anioła nie wyrażała już znudzenia... raczej lęk.
– Bezpośrednio?
Loki pokręcił głową.
– Potrzebny jest mi tylko ktoś, kto wie, gdzie on jest, i mógłby przekazać, że znalazłem demona.
Anioł tak gwałtownie zamachał skrzydłami, że słomkowy kapelusz jednego ze staruszków wzbił się w powietrze i pofrunął w głąb alejki.
– Demona?! Tutaj?!
– Tak, siedzi pod sklepem i...
Skrzydlaty przez moment przyglądał mu się z niedowierzaniem, jakby niepewny, czy Kłamca nie kpi sobie z niego. Potem wybuchnął śmiechem.
– Nie chodzi ci chyba o Łajzasza?
– Kogo?
– Tak naprawdę nazywa się chyba Eraamel. – Anioł przetarł oczy, nabrał oddechu i... kolejny raz wybuchnął śmiechem. – Przybył tu jako homoseksualny demon pożądania. Ale to naprawdę konserwatywne małe miasteczko. Moc plotki jest większa niż wiara w opętania.
Błąkał się więc jak smród po gaciach, aż trafił na Malcolma, jedynego, który dał się opętać. Z tym że Malcolm to inwalida wojenny. Mina urwała mu... no sam wiesz co. I teraz biedak załatwia się wprost z jelit do woreczka, że o innych rzeczach już nie wspomnę. Nie ma co, pedał pierwsza klasa.
Loki aż gwizdnął przez zęby.
– Pedał? – zapytał z niekłamanym podziwem. – Wolno wam tak mówić? Znaczy aniołom?
– Tylko tym z południa – odparł skrzydlaty. – My mamy ograniczenie, tylko jeśli chodzi o czarnucha. Więc co? Wzywamy Wielkiego M. do Łajzasza? Na pewno tego chcesz?
Kłamca zastanowił się przez chwilę.
– Dowiedz się tylko, gdzie jest.
Przez dłuższą chwilę czekał na odpowiedź. Sądząc po uśmiechach anioła i kilku ukradkowych spojrzeniach, jakie posłał Kłamcy, jeszcze dziś cała anielska brać będzie wiedzieć, na kogo postanowił zapolować Loki. Ubaw po pachy! Szlag...
W końcu skrzydlaty przerwał połączenie.
– Jest podobno na uniwersytecie w Iowa. Poleciał do Jenny.
Loki nie miał pojęcia, kim jest Jenny, ale anioł powiedział o niej, jakby to była najoczywistsza rzecz pod słońcem, więc nie miał zamiaru pytać. Jeden temat do plotek wystarczy.
No ale skoro kpić będą z niego i tak, to chyba nie musiał już przestrzegać zasad tego głupiego zakładu. Podziękował skrzydlatemu i ruszył w stronę dworca. Po drodze zderzył się z wyglądającym jak prawnik grubasem, który mimo upału szedł uparcie w marynarce.
Kłamca zapytał go o to przy okazji, grzecznie przepraszając za swoją niezdarność i zamyślenie. Tamten kazał mu się pieprzyć.
Na szczęście w portfelu grubasa było parę banknotów.
W sam raz na porządny obiad i bilet do Iowa.
Fragment III
Korona Stworzenia
— Nic nie rozumiem — przyznał archanioł.
Stali wraz z Kłamcą na zdemolowanym parkingu, wpatrując się w mocno zniekształcone ciała aniołów. Było ich pięciu, a wszyscy mieli połamane skrzydła i osmolone szaty. Leżeli w dziwnych pozach w różnych miejscach placu.
— Mnie nie pytaj — odparł Kłamca, wzruszając ramionami. — Pierwszy raz widzę, by któremuś z was spuszczono takie manto.
Podszedł do pozostałości po busie i przez chwilę uważnie oglądał zwłoki za kierownicą. Temperatura sprawiła, że białka w oczach ścięły się, a skóra popękała jak na pieczonym kurczaku. Przez szczeliny sączył się wytopiony tłuszcz. Całość wyglądała jak nieudana rzeźba z gabinetu figur woskowych.
— W środku jest tylko jedno ciało. Raczej facet. — Kłamca odwrócił się... i wtedy dostrzegł Sida.
Gruby chłopak, mimo że wyglądał zupełnie jak siedzący za kierownicą Dale, wciąż jeszcze żył. Leżał twarzą do ziemi, oddychając płytko i od czasu do czasu podrygując nogą w niekontrolowanym skurczu mięśni.
Kłamca dopadł do niego i najdelikatniej jak mógł, odwrócił.
— Co tu się stało? — zapytał. — I gdzie reszta?
Chłopak próbował odpowiedzieć, ale nie był w stanie. Przewracał tylko oczami i na przemian otwierał i zamykał usta.
— Odsuń się — powiedział Michał, stając za plecami Kłamcy. — Ja spróbuję.
Uklęknął przy Sidzie i położył mu rękę na czole. W dziedzinie telepatii daleko było mu do Rafaela, a nawet do Gabriela, ale jak każdy skrzydlaty miał przynajmniej odrobinę tego talentu. I to jak się okazało, wystarczyło. Po chwili wstał i otrzepał kolana.
— Znalazł się w samym oku cyklonu — powiedział. — Dlatego przeżył. Pomóż mi odprawić rytuał nad stróżami. Muszę ich mieć w jednym miejscu.
— Zaraz, czekaj! — Lokiego wyraźnie nie usatysfakcjonowała odpowiedź archanioła. — Jaki cyklon? O czym ty mówisz? Przecież w okolicy nie ma śladu, by...
— Bo to nie był zwykły cyklon, tylko Słup Ognia, Obłok Pana. Znak Boga, który moc okazał.
— Bóg to zrobił?!
Archanioł potrząsnął głową.
— Boga nie ma Loki, wiesz przecież. Ale kiedy jeszcze był, niektórym z nas pokazał parę sztuczek. Na przykład Słup Ognia potrafiło zrobić dwóch z nas.
— Znasz ich?– zapytał Kłamca.
— Jednym jestem ja — odparł Michał. — A jeśli nie mylę się co do drugiego, to Jenny ma naprawdę poważne kłopoty.
* * *
Ciało ostatniego spośród stróżów cisnęli na pozostałe, potem Michał dobył miecza i odmówiwszy kilka słów w obco brzmiącym języku, położył go na stosie. Martwi aniołowie w jednej chwili zajęli się płomieniem.
Loki patrzył na to, cały czas myśląc intensywnie.
— Mówiłeś, że Jenny nie żyje — powiedział w końcu.
Michał wzruszył ramionami.
— Pomyliłem się — stwierdził. — To wołanie brzmiało, jakby dobiegało z piekła. Ale wtedy nie brałem pod uwagę Samaela. Teraz sam nie wiem, co byłoby dla niej lepsze.
Kłamca podrapał się po głowie. Nie zamierzał ukrywać, że niewiele z tego rozumiał.
— Samael... To imię powinno mi coś mówić? — zapytał.
Archanioł kucnął i włożył rękę do ognia. Wydobył ze stosu pogrzebowego miecz i ugasił głownię.
— Samael, trucizna Boga? — powiedział podnosząc się. — Największy pośród upadłych, mistrz Lucyfera i pierwszy miecz Nieba. Sam sobie odpowiedz, powinno ci to coś mówić?
— Tylko bez sarkazmu, panie Taki Jestem Twardy i Mądry — oburzył się Loki. — Zapominasz, kto tu komu pomaga. Mów jaśniej albo radź sobie sam.
— I tak niewiele mi pomożesz — Michał uśmiechnął się smutno. — Ale masz rację, trochę mnie ponosi. Samael a właściwie Sa’ael był ostatnim spośród siedemdziesięciu dwóch kandydatów na następcę odchodzącego Pana. Lud wybrany zna imiona ich wszystkich, błędnie określając je mianem imion Boga. On jako jedyny dotrwał do ostatniej próby, kiedy to Pan pokazał mu człowieka i kazał złożyć pokłon swemu dziełu. I wtedy Samael się wściekł. Najpierw uznał, że to jakiś żart, ale kiedy dostrzegł, że oblicze Boga jest poważne, zbuntował się. Wrzasnął, że to niesprawiedliwe i że syn światła i ognia nie ukorzy się przed synem gliny. Potem zaś zaczął wykrzykiwać, że człowiek nie może być Koroną Stworzenia, że on sam, używając tego samego tworzywa, zrobiłby coś znacznie wspanialszego. I wtedy pewnie zrozumiał, że dotąd był ostatnim spośród następców Pana, teraz zaś może stracić i to, dlatego rzucił się na Boga, chcąc go zgładzić. Wszechmogący oczywiście strącił go w otchłań, a jego imię uzupełniono literą M oznaczająca śmierć i zniszczenie.
— Ale Samael nie zginął? — Loki pomacał się po kieszeniach w poszukiwaniu pudełeczka z wykałaczkami, ale nigdzie go nie było. — Przeżył, to chcesz powiedzieć?
— O tym wiedzieliśmy już dawno temu. Widywaliśmy go wiele razy, narobił wiele złego z tą swoją obsesją własnej Korony Stworzenia. Ostatnim razem wymyślił, że skoro ma być ona z gliny, to musi to być budowla. Zmusił więc ludzi, by zaczęli budować wieżę sięgającą nieba. Na szczęście Rafael spostrzegł to w porę i używając tych swoich sztuczek z komunikacją, pomieszał budowniczym języki, tak że praca nie została ukończona. Od tamtej pory nikt nie słyszał o Samaelu.
— Aż do teraz. — Kłamca przyjrzał się zwęglonym resztkom aniołów, zupełnie mimowolnie myśląc o ich marnujących się piórach. Na ten widok krwawiło mu serce, ale był pewien, że Michał nie pozwoliłby mu oskubać zwłok. Podniósł wzrok i spojrzał mu prosto w twarz. — Ale ty oczywiście dasz mu radę? Walczyłeś z nim kiedyś?
Michał zawahał się. Opuścił wzrok i wierzchem lewej dłoni przejechał po zbroczu miecza.
— Raz tylko — powiedział prawie szeptem po dłuższej chwili cicho. — Wtedy właśnie, gdy w szale rzucił się na Pana. Ale zawiodłem. Samael pochwycił mnie za skrzydła i niewiele brakowało, a cisnąłby w mroki Szeolu. Uratował mnie Wszechmocny. A niedługo później dostałem od niego ogień, który daje moc i siłę.
Wzniósł do góry miecz, którego ostrze na powrót zapłonęło.
— Tak stałem się pochodnią Pana — zawołał, nie odrywając wzroku od ognia. — Kagankiem dla jego płomienia.
Kłamca pokiwał głową.
— To miło — stwierdził. — Ale chyba powinniśmy się wziąć do roboty, nie? Jeśli ta twoja Jenny wciąż żyje, to pewnie nie bawi się najlepiej. Wezwiemy Gabriela, Rafaela i jeszcze paru chłopaków i zrobimy mu z dupy...
Archanioł oderwał wzrok od głowni miecza i opuścił oręż.
— Nikogo nie wezwiemy — powiedział. — Z nas wszystkich tylko ja mam dość siły, by w tym lesie nie skończyć jak oni. — Głową wskazał dopalający się stos. — Co nie znaczy, że powstrzymałoby to Gabriela i resztę od prób... Na ich zgubę. Ale masz rację, na mnie już czas. Więc lepiej zostań tu i czekaj, aż cię wezwę, tak? Jeśli nie wrócę do jutra, ostrzeż resztę. Ale dopiero wtedy.
Nie czekając na odpowiedź, podfrunął do wylotu ścieżki, po czym wylądował i ruszył w głąb lasu. Leżące pnie podnosiły się przed nim, lecz opadały zaraz za jego plecami, prawie trąc o skrzydła. Nie wróżyło to najlepiej.
Fragment IV
Cegła
Z zewnątrz dobiegł stłumiony odgłos silnika. Eddie rzucił papierosa na ziemię i przydeptał. Rozejrzał się po hali.
Ktoś powiedział mu kiedyś, że to straszna dziecinada takie prowadzenie interesów w dokach, do tego nad ranem, zanim jeszcze wzejdzie słońce. Cegła pokiwał wtedy głową, mówiąc, że za dużo widział w życiu gangsterskich filmów i teraz nie może się powstrzymać.
Prawdziwy powód był jednak inny. W portowych dokach, zupełnie jak w głębokim kosmosie, nikt nie usłyszy twojego krzyku. Ani serii z karabinu.
Chłopcy byli już w pełnej gotowości. Znakomicie zamaskowani na dachach kontenerów i w innych zacienionych miejscach mierzyli w stronę głównego wejścia, gdzie lada chwila miał pojawić się klient. Eddie był z nich dumny. To właśnie nazywał pełnym profesjonalizmem. Podniósł z ziemi neseser i powoli ruszył w stronę rozkładanego stoliczka. Ustawił go osobiście dziesięć minut wcześniej, pilnując, by znajdował się mniej więcej w połowie drogi między kontenerami a wejściem. Liczyło się też, by oświetlał go wpadający przez okna blask księżyca.
Miejsce transakcji winno wzbudzać zaufanie.
Drzwi otworzyły się i na teren hali wkroczyło dwóch ludzi. Pierwszy, szczupły, wysoki blondyn w prążkowanym garniturze i z kremową fedorą na głowie, szedł pewnym krokiem, ściskając w ręku neseser niemal identyczny jak Eddiego. Tego Cegła miał okazję już poznać. Nazywał się Smith i wyglądał jak ucieleśnienie Amerykanina. Nawet bliznę miał jak sam wielki Capone, na pół policzka. To z nim umawiał się na transakcję.
Drugi gość, ubrany w za duży płaszcz, szedł skulony, drobiąc kroki, jakby dopiero co zdjęto mu z nóg łańcuchy. Trudno było powiedzieć o nim cokolwiek więcej, bo wyraźnie trzymał się w cieniu blondyna.
Eddie odczekał, aż przybysze wejdą w pole światła, po czym skinął głową.
– Miałeś być sam – powiedział do blondyna, kładąc na stole neseser. Mówił spokojnie, bez nagany w głosie. Nie chciał w końcu wystraszyć kupca. Poza tym sam też złamał warunki umowy.
– To biegły – odparł Smith. – Nie znam się na takim towarze, a tobie nie ufam.
Skulona postać wychynęła zza niego, łypiąc na Eddiego ciemnymi oczyma. Facet był przeraźliwie chudy, a skóra sprawiała wrażenie jakby o numer za małej. Łysina i podkrążone oczy potęgowały jeszcze to wrażenie.
Cegła wzruszył ramionami.
– Niech ci będzie, Smith. Masz pieniądze?
Blondyn położył neseser na stoliku obok walizeczki Cegły i otworzył go. Pokazał zawartość, równo ułożone stosiki studolarowych banknotów.
– Milion w używanych, zgodnie z umową – mówiąc to, powoli sięgnął do kieszeni marynarki. Wydobył z niej paczkę wykałaczek. Jedną włożył do ust. – Teraz chyba twoja kolej, czyż nie?
Eddie uśmiechnął się i otworzył przyniesioną aktówkę. Odwrócił ją, tak by klienci mogli zobaczyć zawartość.
W środku na czerwonej aksamitnej szmatce leżał... palec. Sądząc po długości, serdeczny. Z całą pewnością męski.
– Najprawdziwsza relikwia świętego Antoniego z Padwy. Osobie wierzącej umożliwia odnalezienie dowolnego zagubionego przedmiotu, a oprócz tego dar języków i bilokację... znaczy przebywanie w kilku miejscach naraz. Tak naprawdę nie umie tylko uzdrawiać, ale właściwie po co to komu? Masz chyba ubezpieczenie, co, Smith?
Chudy mężczyzna podszedł do nesesera, spojrzał na palec i pokiwał głową.
– Prawdziwy – stwierdził.
Blondyn tylko skinął głową, ale Cegła nie krył zdumienia.
– Potrafisz to stwierdzić, tylko na niego patrząc? – nie dowierzał. – Moi ludzie przez tydzień badali jego autentyczność, sprawdzając źródła i...
Ekspert Smitha wzruszył ramionami.
– Potrafię chyba rozpoznać własny palec, prawda? – Na dowód podniósł lewą rękę, gdzie rzeczywiście brakowało serdecznego palca.
Eddie głęboko wciągnął powietrze i przeniósł wzrok na blondyna. Ten uśmiechnął się tryumfalnie i wypluł wykałaczkę. Niemal w tym samym momencie w jego rękach pojawiły się ogromne pistolety. Cegła mógłby przysiąc, że tamten znikąd ich nie dobył, ale to przecież byłoby niedorzeczne. Poza tym nikt nie mógł być aż tak szybki.
– Na ziemię, Tony – wrzasnął Smith do chudzielca, po czym strzelił gdzieś ponad głową Eddiego. O ile Cegła dobrze pamiętał, dokładnie w miejsce kryjówki Steve’a Hopkinsa. Ułamek sekundy później drugi pistolet plunął w kierunku przyczajonego na ramieniu dźwigu Mala Rococo. Kolejne dwa strzały (celne, co do tego Eddie nie miał najmniejszej wątpliwości – w końcu żaden z jego ludzi nie zdążył odpowiedzieć ogniem) zdjęły z posterunku Jima Stonkę i Poplutego Willa. Następny Toma Big Mumma Sellersa, ostatniego z kumpli Cegły. Wszystko w ciągu kilku sekund, jakie dało blondynowi zaskoczenie. Sukinsyn dobrze to sobie wyliczył!
Ale o jednym z całą pewnością nie pomyślał – przemknęło Eddiemu przez głowę. Jego prawa ręka powędrowała w stronę paska, za którym miał ukrytą trzydziestkę ósemkę. Pistolet maleńki, ale na taką odległość zabójczy jak wszystkie inne. A blondyn z całą pewnością nie spodziewa się, że Cegła będzie miał przy sobie spluwę. W końcu wszyscy na mieście wiedzieli, że brzydzi się bronią. Długo pracował nad tą plotką.
Już prawie wyciągnął rewolwer, gdy nagle Smith odwrócił się i spojrzał wprost na niego. A potem wypalił równocześnie z obu swych wielkich jak armaty gnatów.
Eddie poczuł, jakby ktoś uderzył go w pierś potężnym młotem... A potem nie czuł już nic.
* * *
– Jericho. – Zielonowłosy anioł w dżinsowej kurtce i różowej koszulce z logo Aerosmith nie krył zachwytu, przyglądając się pistoletom Kłamcy. – Najładniejsza ze wszystkich izraelskich armat. I do tego o tak symbolicznej nazwie. Masz gust, facet, nie ma co...
Loki wzruszył ramionami, nie odrywając wzroku od świętego Antoniego. Patron rzeczy zagubionych stał teraz owinięty w koc w towarzystwie dwóch aniołów i trząsł się z nerwów. Z całą pewnością nie tego oczekiwał po życiu wiecznym.
Inni aniołowie sprawdzali ciała, upewniając się, czy zabici na pewno byli ludźmi. Pojawili się za późno, by widzieć ulatujące dusze, i teraz wszystko musieli zbadać.
– Skoro tylko usłyszał lud dźwięk trąb, wzniósł gromki okrzyk wojenny i mury rozpadły się na miejscu – wyrecytował zielonowłosy, mierząc do kontenera. – Pewnie mocno kopie, nie?
Kłamca potwierdził skinieniem głowy. Chciał nawet odpowiedzieć, ale zauważył nagle poruszenie wśród aniołów. Tylko jedna osoba tak na nich działała – wódz zastępów, pierwszy miecz wśród skrzydlatych. Archanioł Michał... który wisiał teraz Lokiemu kilka piórek.
– Jak się ma nasz pogromca demonów i postrach istot z piekielnej otchłani? – zawołał wesoło Kłamca, gdy ten, ubrany nietypowo dla siebie, w dżinsy i czarną kurtkę z kapturem, był już w zasięgu wzroku.
Archanioł rozejrzał się po hali.
– To twoja sprawka? – zapytał. Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji. Tatuaż wokół oka ledwo się żarzył.
– Ależ skąd! – Loki uniósł ręce w obronnym geście. – To wszystko ten twój święty. Wyrwał mi spluwy i dalej używać. W ogóle nie ruszał go odrzut, pruł jak z wiatrówek. Nic dziwnego, że teraz tak mu się łapy trzęsą...
– Nie przeginaj! – Michał ostro przerwał jego wyjaśnienia. – Mam tylko nadzieję, że zanim dokonałeś tej masakry, dowiedziałeś się czegoś na temat człowieka, który stoi za całym tym haniebnym procederem.
– Chodzi ci o wycinanie kawałków świętoszkom? Jasne, że się dowiedziałem. Facet nazywał się Eddie Stanbrock i leży o tam.
Kłamca wskazał ręką ciało Cegły rozciągnięte nieopodal stolika z wyrazem bezbrzeżnego zdumienia na twarzy.
– Według wszystkich moich źródeł...
– Przepraszam, że się wtrącam, ale widać twoje źródła nie były dość dobre – odezwał się nagle zielonowłosy anioł. Nie trzymał już w ręku pistoletu, a skrzącą fascynację w jego oczach wyparł chłód profesjonalizmu. – Bo to nie Stanbrock był szefem. Właściwie... to zwykła płotka.
Loki uniósł brwi i nie odrywając oczu od twarzy Michała, wskazał na zielonowłosego.
– A ten to kto?
– Nazywam się Jefferson, panie Loki – powiedział anioł. – I jestem stróżem tej dzielnicy. Tak się składa, że mam pewne informacje na temat tej sprawy.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz