– I daj nam siłę, byśmy nie przebaczali naszym winowajcom... – modlił się Andreas Voerter tępo wpatrzony w ogień trawiący stojącego pośrodku stosu mężczyznę. Ja również przyglądałem się uważnie, gdyż płonący na stosie biskup to niezwyczajny widok i zapewniam was, mili moi, że obraz skwierczącego w płomieniach dostojnika każdemu zapadłby w pamięć. Hierarcha był odziany w fioletową sutannę, haftowaną złotem infułę i mucet obficie wyszywany szlachetnymi kamieniami. W prawej dłoni dzierżył pastorał, a jak później się przekonaliśmy, przywiązano mu go do palców sznurem, by nie upadł za wcześnie na ziemię. Wszystko to płonęło już na Jego Ekscelencji i pomyślałem sobie, że tak zapewne wyglądałby Mojżesz, gdyby jego konwersacja z ognistym krzewem potoczyła się mniej udanie niż w rzeczywistości.
– Wody! Wody! – ryknął Hugon Hoffman i rozejrzał się bezradnie wokół. Potem zerknął w niebo, jakby spodziewał się, że Bóg odpowie na jego prośby i co najmniej ześle rzęsistą ulewę. Ale dobremu Panu niespieszno było do gaszenia ciała świątobliwego pasterza i nawet lamenty inkwizytora nie mogły niczego zdziałać.
Nie ukrywam, iż ja przede wszystkim z żalem spoglądałem na dobra, które się marnowały, gdyż wartość biskupich szat z całą pewnością przewyższała wartość kilku wiosek. Poza tym biskup i tak już nie żył, więc nie miało znaczenia, czy wyjmiemy ze stosu jedynie jego podwędzonego w dymie trupa, czy też na wpół spopielony kadłub.
– Na gwoździe i ciernie! Na straszliwy gniew Pana! – wyjąkał zduszonym głosem Andreas Voerter. – Co się tutaj wyprawia? – Potoczył po nas takim wzrokiem, jakbyśmy mogli odpowiedzieć na jego pytanie. – Co się wyprawia? – powtórzył już żałosnym tonem.
Uniosłem wzrok i spojrzałem w granatowe niebo zasnute szarymi strzępami chmur. Gdzieś daleko zobaczyłem cieniutkie pasemko błyskawicy.
– Burza idzie – powiedziałem.
Wszystko zaczęło się trzy dni wcześniej, kiedy do siedziby Inkwizytorium w Bielstadt, gdzie miałem zaszczyt służyć, nadszedł tajemniczy list. Oznajmiał on, że jeśli chcemy ujrzeć zbrodnicze skutki działalności sekty obmierzłych heretyków powinniśmy pojawić się pod Szubieniczną Górą, w okolicach Lowebergu, w sobotę po południu. Rzecz jasna, podobnych doniesień nie należy lekceważyć, lecz nikt przy zdrowych zmysłach nie wysłałby czterech inkwizytorów tylko z powodu jednego świstka papieru wrzuconego przez okno. Jednak list oprócz zdawkowej informacji zawierał również fragment, który podziałał na nas niczym uderzenie bata na leniwą chabetę. Otóż autor zapisał cytat z Ewangelii brzmiący: „Oto już siekiera do korzenia drzew jest przyłożona”, mieszając słowa łacińskie z greckimi i hebrajskimi. Niestety, rozpoznałem zaledwie grekę oraz łacinę, lecz przełożony naszego oddziału Inkwizytorium, Gregor Vogelbrandt, znał hebrajski na tyle, by przeczytać najprostsze słowa. A że w tym języku zapisano jedynie słowo „drzewo”, więc sprawa była prosta i nawet bez znajomości hebrajskiego rozpoznalibyśmy fragment Biblii. Cóż autor pisma chciał nam przez to powiedzieć? Niewątpliwie pragnął, byśmy wiedzieli, że jest człowiekiem znakomicie wykształconym. A jeśli tak, istnieją duże szanse, że pochodząca od niego informacja nie jest wymysłem półgłówka lub byle żartownisia. Zresztą, zapewniam was, mili moi, niewiele na świecie spotkaliśmy osób, które miałyby ochotę pożartować ze Świętego Officjum, Tak jakoś sprawy się ułożyły, że kiedy ludzie słyszeli „inkwizytor” lub „Inkwizytorium”, największym dowcipnisiom uśmiech umierał na ustach. W dodatku list napisano na kosztownym, spokojnie można rzec: wielce wykwintnym papierze, takim samym, na którym bogacze wymieniają miłosne wyznania z kochankami. A styl pisma autora wydawał się wskazywać człowieka, świetnie znającego sztukę kaligrafii.
– Przypatrzcie się dobrze – poinstruował nas Gregor Vogelbrandt. – I zwróćcie uwagę na literę „t“, która wbija się w kartę niczym miecz. Tak pisać może jedynie człowiek dumny i pewny siebie. A spójrzcie na to drapieżne „s“ stawiane, jakby miało być błyskawicą. Tak pisze jedynie człowiek zdecydowany i odważny. Z kolei inne symptomy, które tu wyraźnie rozpoznaję, mogą świadczyć, iż autora listu cechują bezwzględność oraz okrucieństwo.
Wszyscy pokiwaliśmy mądrze głowami, chociaż przyznam, że obserwacje Gregora dotyczące stylu pisma ludzi, z którymi to obserwacjami miał okazję zapoznawać nas już wcześniej, wywierały na mnie niespecjalne wrażenie. Nie sądziłem, by po tym, w jaki sposób kto stawia litery, można wysnuć wnioski dotyczące charakteru, postępowania, czy przeszłości lub przyszłości piszącego. Uważałem raczej, że podobna nauka jest w podobnym stopniu przydatna, co wróżenie z gwiazd, wnętrzności zwierząt lub linii dłoni. Zresztą do wyciągnięcia wniosków podobnych, jakie wyciągnął Vogelbrandt, nie trzeba stosować kaligraficznych czarów-marów. Bo niby kto mógł wysłać podobnie bezczelne pismo do Inkwizytorium? Miał to być człowiek słaby, lękliwy i łagodny niczym owieczka? Wolne żarty! Gregor jednak traktował swoje spostrzeżenia oraz wynikające z nich wnioski nadzwyczaj poważnie. Tak samo jak i potraktował całą sprawę listu. Zdecydował się wysłać w okolice Szubienicznej Góry nie tylko nas, jego podwładnych, ale mimo że ostatnio doskwierały mu naprawdę poważne zdrowotne kłopoty, postanowił ruszyć wraz z nami. W siedzibie Inkwizytorium w Bielstadt pozostawił jedynie dwóch naszych towarzyszy, którzy mieli zajmować się codziennymi obowiązkami. Na pewno do podjęcia podobnej decyzji przyczynił się fakt, że właśnie zakończyliśmy wielkie, trwające niemal rok śledztwo, w czasie którego wykryliśmy rozgałęziony i potężny kult czcicieli demonów. By wyobrazić sobie ogrom śledczej roboty, wystarczy powiedzieć, że na śmierć przez całopalenie skazano prawie czterysta osób płci obojga, a pomniejsze kary więzienia, okaleczenia oraz pokuty zadano co najmniej dwóm tysiącom. A ileż tomów zapisaliśmy zeznaniami świadków! Ileż znalazło się tam rozpaczliwych wyznań, ileż ujawniono obrzydliwych tajemnic, lecz również ileż w trakcie przesłuchań padło grzesznych przechwałek, a nawet bluźnierczych naigrywań ze świętej wiary! Poza tym skonfiskowaliśmy liczne czarnoksięskie księgi, demoniczne receptury, tajemne mikstury i trucizny we wszelkich możliwych postaciach, jak to maści, płynów lub kremów. Oczywiście nie dalibyśmy rady poprowadzić w sześciu tak przeogromnego dzieła, lecz to właśnie Gregor Vogelbrandt i my, jego podwładni, graliśmy w nim pierwsze skrzypce, jako ci, którzy pierwsi natknęli się na ślady zbrodni. Teraz prowincja wydawała się spokojna, bogobojna i przepełniona prawdziwie chrześcijańskim bojaźliwym dygotem. W związku z tym mogliśmy wybrać się w kilkudniową podróż (a na tyle, nie dłużej, ona się zapowiadała), nie trapiąc się poczuciem zaniedbywania obowiązków. Przyznam, że ten rok intensywnego śledztwa i walki o sprawę Bożą wiele mnie nauczył, a praca w Bielstadt znacznie różniła się od bezmyślnej wegetacji w Kaiserbadzie, gdzie miałem okazję (bo nie powiem: zaszczyt) poprzednio służyć. Tak to już często się składało, że młodzi inkwizytorzy byli posyłani w wiele rejonów naszego wspaniałego Cesarstwa, nie tylko by poznawać obyczaje, lecz by pasować się z siłą nieczystą w różnych okolicznościach i różnych miejscach. Skrupulatnie zbierano też o nich wszelkie informacje, które miały następnie posłużyć do wydania oceny na temat przydatności konkretnego inkwizytora. I tak jedni lądowali potem w jakimś zapyziałym, spokojnym miasteczku, gdzie głównie leżeli do góry brzuchami, a inni byli rozpatrywani jako kandydaci do służby w Akwizgranie, Engelstadt lub nawet, nawet, Hez-hezronie. No ale ci z Hez-hezronu to już elita elit, gdyż inkwizytorzy ci teoretycznie mieli prawo wydawać rozkazy każdemu funkcjonariuszowi Świętego Officjum na świecie, choćby był on przełożonym wielkiego oddziału czy dzierżył starszeństwo podług wieku, zasług oraz stażu. Słyszałem jednak, że niektórzy inkwizytorzy odmawiali zaszczytu służenia w Hezie, gdyż wiele się mówiło o nieprzywidywalności zachowań oraz decyzji naszego nominalnego zwierzchnika, biskupa Hez-hezronu, którego humory potrafiły się dać we znaki nawet najbardziej zasłużonym spośród funkcjonariuszy. Podobno właśnie Gregor Vogelbrandt był jednym z tych, którzy odmówili zaszczytu zostania, jak złośliwie się nazywało inkwizytorów z Hezu, „biskupim pieskiem“. Nie wiedziałem, jak wyglądała prawda i, szczerze mówiąc, nieszczególnie mnie to interesowało. Jednak miałem pewność, że sam nie odmówiłbym, gdyby mi złożono podobną propozycję. I z pokorą przyjąłbym na swe barki krzyż nawet tak uciążliwych obowiązków...
Po trzech dniach podróży zatrzymaliśmy się w solidnym zajeździe położonym przy samym trakcie prowadzącym z Bielstadt do Luthoff, gdyż stamtąd najbliżej było do Szubienicznej Góry. W najbliższej okolicy znajdowało się miasteczko Loweberg należące do wielce bogatego biskupa Augustyna Schaeffera, który w swej pobliskiej posiadłości odpoczywał od wielkomiejskiego zgiełku i wielkomiejskich intryg. Gregor zarekwirował całe piętro karczmy i kazał wyrzucić wszystkich gości zajmujących tam pokoje (śpiącym na parterze oraz w stajniach pozwolił łaskawie zostać), a najbardziej niezadowolonego mężczyznę, który dawał temu niezadowoleniu głośny upust, polecił publicznie wybatożyć na podwórzu przed zajazdem.
– Kto sprzeciwia się w małym i nie zostaje ukarany, ten nie odnajdzie w sobie lęku, by nie sprzeciwić się w wielkim – oznajmił Gregor uroczystym tonem.
Jednak kara, choć dotkliwa (zwłaszcza że wybatożony mężczyzna zapewniał, iż jest szlachcicem, a błękitnokrwiści ciężej przecież znoszą plagi niż zwykli ludzie) nie była niebezpieczna dla życia czy zdrowia, bowiem w czasie jej egzekwowania pyskacz omdlał tylko raz, a po zakończeniu egzekucji udało mu się odpełznąć na bok o własnych siłach. Nikt z nas nie miał jednak za złe Gregorowi tej łagodności, gdyż wiedzieliśmy, że ścieżka nadmiernej surowości rzadko kiedy wiedzie do niewymuszonego uczucia. A my, inkwizytorzy, dążyliśmy przecież, by nas miłowano...
– Gdzież się podziały dawne, dobre czasy? – westchnął Vogelbrandt. – Czasy, kiedy nikomu nie przyszłoby nawet do głowy kontestować poleceń inkwizytora, a co za tym idzie, nie musielibyśmy nikogo skazywać na upokarzającą chłostę.
– Można więc powiedzieć, że karzemy ludzi nie w odwecie za popełnione przez nich grzeszne czyny, lecz za głupotę, iż zdecydowali się je popełnić – podsumował Hoffman napuszonym tonem. Tonem, który, nawiasem mówiąc, całkowicie nie pasował do oczywistości wypowiadanego przez niego twierdzenia.
– Da Bóg za dwie niedziele się wykuruje – pogodnie zauważył oberżysta.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz