Lon czekał na niego przed portretem w sali wspólnej Grafittonu. Miał na głowie czapkę i był wyraźnie gotów do drogi. W dłoni trzymał grubą książkę. Lon nie zdołałby przeczytać takiej powieści, pomyślał Barry.
- Hej, Lon, do czego ci to?
- To mój pamiętnik – odparł Lon. – Na wypadek gdybyśmy mieli przygody.
Zazwyczaj Barry zanadto chronił swą markę, by pozwalać na coś podobnego. Ale to przecież był Lon, pozostający wciąż na poziomie elementarza; w żaden sposób nie zdołałby zostać pisarzem. Barry uznał, że nie będzie wredny.
- Ty pierwszy – rzekł.
- Majteczki w kropeczki – zaśpiewał Lon i wszedł w głąb obrazu, który posłusznie uniósł szeroką spódnicę przepuszczając go. Barry podążył za nim i wkrótce znaleźli się za murem Hokpoku. Barry narzucił na nich pelerynę niewidkę, by nie dostrzegły przelewające się wokół tłumy Gumoli. Niestety Lon znacznie przewyższał go wzrostem, toteż w dole widać było ich łydki i stopy.
- Za mną! – rzucił Barry, kierując się w stronę Zabronionego Lasu.
- Barry, nie powinieneś chyba w tej chwili spotykać się ze swoimi dziewczynami – rzekł Lon z osobliwą moralną wyższością przedszkolaka.
- Zamknij się, durniu. Idziemy po Herbinę.
Lon na moment pokornie zwiesił głowę, wkrótce jednak znów zajął się fascynującymi zapachami niesionymi przez wiatr.
Barry bardzo pilnował, by nie zbliżać się do niesławnej Odtylnej Osiki. Gdy ktoś podchodził do niej zbyt blisko, ohydna ta roślina sięgała ku niemu i... nie, to zbyt obrzydliwe, by opisywać co robiła.
- Jak dostaniemy się do Hogsbiede? – spytał Lon.
- Oczywiście żywopłotką – odparł Barry.
Całą gumolską Anglię pokrywała gęsta sieć żywopłotów, dość duża, by ukryć podziemną kolej, zwłaszcza przy zastosowaniu odrobiny magii zaginającej przestrzeń. Kolej ta stanowiła podstawowy środek transportu magicznej społeczności Wielkiej Brytanii; Barry zmusił J.G. Rollins, by pominęła ten fakt w swoich książkach, bo odkrycie kolei przez Gumoli stanowiłoby prawdziwy problem – opłaty, podatki, normy emisji gazów i Bóg jeden wie co jeszcze. Z drugiej strony możliwe też, że nic by się nie stało, bo wśród najdzikszych fantazji w jej książkach znalazły się też słowa świętej prawdy: Gumole nigdy nie zwracają uwagi na nic poza sobą. A tych, którzy zwracają, uważa się za świrów. Sieć kolei ukrytych pod żywopłotami i wykorzystywanych przez magiczny lud? Niewiarygodne. Faktycznie niewiarygodne, co nie znaczy nieprawdziwe.
Żywopłot należał do specjalnej odmiany – nie tylko ukrywał w sobie sieć transportu publicznego, ale jego liście miały kształt liter. Litery te odczytywane w odpowiednim porządku tworzyły słowa i powiadano, że każdy żywopłot opowiada własną historię. Każdej jesieni z gałęzi spadało arcydzieło, lecz wiosną wyrastały nowe rozdziały. Historie te nie rosły w miarę opowiadania – opowiadały się w miarę rośnięcia.
- Tędy – odczytał wśród liści Barry, gdy dotarli do wejścia do żywopłotki. Zwinął szybko pelerynę, a Lon uniósł gałęzie, odsłaniając spory otwór. Niektórzy Gumole dostrzegali podobne otwory w powietrzu, uznawali je jednak za efekt niedogotowanych młodych centaurów zalegających w żołądkach.
- Dzięki, Lon – mruknął Barry i wcisnął się do środka. Lon podążył za nim.
Nagle znaleźli się w sali znacznie większej niż żywopłot, rozmiarami dorównującej Grand Central Station (jeśli kiedykolwiek tam byliście). Barry uwielbiał tę iluzję. Większość magii była dość utylitarna, mało imponująca. To jednak wyglądało zupełnie inaczej. Efekt migających świateł przenikających przez dach, masa gałęzi i zieleni sprawiały, że czuł się jak wciśnięty pod choinkę, gdy z włosami polepionymi żywicą uskakuje przed spadającymi ozdóbkami.
W każdym rogu kwadratowej sali stał szereg pojazdów przypominających sanki, czerwone, z dwoma miejscami – jednym z przodu, drugim z tyłu – i pionową dźwignią z przodu, służącą do kierowania i kontroli nachylenia. Przed nimi w kolejce czekała grupa istot magicznych, półmagicznych i pseudomagicznych. Ktoś wsiadał do sań, znikał w głębi tunelu w ścianie sali, jego miejsce zajmowała następna grupa i tak dalej. Barry’emu zawsze kojarzyło się to z wesołym miasteczkiem.
Podeszli do kolejki pod rozłożystą gałęzią z napisem: PORTAL POŁUDNIOWO-WSCHODNI i stanęli za plecami odzianego w garnitur z lat trzydziestych centaura, który niecierpliwie kręcił w palcach długą dewizkę i postukiwał kopytami. Kolejka przesuwała się powoli, lecz stale i wkrótce Lon i Barry wsiadali już do swych sań.
- Proszę uważać na nogi – ostrzegł konduktor. Jego nos wyglądał jakby częściowo padł ofiarą jakiejś choroby. Reszta twarzy, choć pozostała na miejscu, sprawiała równie nieprzyjemne wrażenie. Barry’emu nie spodobał się ani on, ani sanie: stare, zardzewiałe, pokryte prymitywnie nałożonymi łatami i śladami palnika. W podłodze ziała spora dziura, a na tylnym siedzeniu leżało coś przypominającego zużyty kondom.
Pytakrzyk na jego czole zapulsował w soczystej sambie bólu. Barry zawahał się. Czy nie powinien poprosić o inne sanie?
- Proszę wsiadać, proszę wsiadać, kolejka czeka – konduktor posłał im szczerbaty uśmiech, który Barry’emu wydał się... złowrogi. W jego umyśle pojawił się obraz tego człowieka – potarganego, nieogolonego, ubranego jedynie w sięgającą kolan nocną koszulę i szlafmycę, tańczącego w blasku księżyca wokół olbrzymiego ogniska z książek – książek o Barrym. Na koszuli widniał napis: „Nie cierpię Barry’ego Trottera” ułożony z wielkich, czarnych, wprasowanych liter. Podskakując demonicznie w umyśle Barry’ego mężczyzna ze zwierzęcym rykiem zerwał z siebie koszulę odsłaniając upiorny tatuaż na piersi – portret Barry’ego z nałożonym znakiem zakazu: kółkiem i ukośną linią.
- Chyba nie powinniśmy jechać tymi... – powalony atakiem bólu Barry osunął się na ziemię.
- Twój przyjaciel chyba zemdlał – oznajmił konduktor. – Pomogę ci go załadować. Lon i podejrzany funkcjonariusz kolejowy wsadzili bezwładnego Barry’ego na tylne siedzenie. Lon usiadł za sterami i sanie śmignęły w głąb tunelu, pozostawiając za sobą złowieszczy śmiech konduktora. Gałąź nad ich głowami wypisała: POŻAŁUJECIE, ale tylko Lon mógł ją odczytać.
Barry ocknął się i natychmiast ujrzał swój najgorszy koszmar: Lona za sterami szybkiego pojazdu. Uraz mózgu pozbawił Lona zdolności postrzegania prędkości. I rozpędu. I równowagi. Do tego wszystkiego był ślepawy, choć nigdy nie przyznał się do tego głośno.
- Lon, uważaj! – ryknął Barry i o włos ominęli bezdomnego śpiącego pod ścianą tunelu. W powietrze wzleciały stare egzemplarze „Wróżbity codziennego”. – Pozwól mi poprowadzić.
- Hę? Nie, Barry – huknął Lon. Był bardzo wrażliwy na tym punkcie. – Ja mogę prowadzić, potrafię.
- Posłuchaj, nanomózgu... – Barry sięgnął do kierownicy.
- Nie, ja! – Lon uniósł ramiona i odrzucił Barry’ego na tylne siedzenie. Barry był lżejszy o dwadzieścia kilo od rudowłosego ćwierćgłówka.
Sanie pędziły naprzód, co chwilę zbaczając ze ścieżki, ocierając się o ściany żywopłotu i obsypując tor deszczem liści i gałązek. Jedna z gałęzi uderzyła Barry’ego w głowę i odłamała się. Odczytał napis: MASZ PROBLEM, STARY.
Jechali stanowczo za szybko. Mimo że tunel był zupełnie płaski, pchnięcie dźwigni naprzód magicznie zwiększało nachylenie zbocza, a tym samym prędkość pojazdu. Lon pchnął dźwignię do oporu.
Barry zasłonił rękami oczy i zaczął się modlić. Coś przeleciało mu ze świstem koło ucha. Spojrzał w dół i odkrył, iż śruby przytrzymujące dużą łatę w podłodze sań odkręcają się pod wpływem wibracji. Z każdym podskokiem (korzeń drzewa? Pechowa wiewiórka? Kolejny pijak?) sanie dygotały gwałtownie i dziury w podłodze stawały się odrobinę szersze.
Lona najwyraźniej zupełnie to nie obchodziło. Z radosną miną nucił ulubioną piosenkę: Aaa, kotki dwa, kotki dwa, kotki dwa.
Barry dostrzegł coś po prawej. Na tylnym siedzeniu przycupnął gremlin. Szaroskóry stwór o żółtych oczach chichotał złośliwie, napawając się przerażeniem Barry’ego. Pochylił się i ze złowieszczą miną wskazał go palcem, a potem przesunął długim, szponiastym paznokciem w poprzek gardła. Przepowiadał najbliższą przyszłość i rozkoszował się nią. Niezmiernie.
- Ty sukin... – Barry rzucił się na niego, lecz tuż przedtem, nim w książce pojawiło się pierwsze poważne przekleństwo, krucha konstrukcja z łat trzymająca sanie w kupie pękła z trzaskiem i pojazd zaczął się rozlatywać. Barry chwycił tył siedzenia Lona, przywierając do niego z całej siły. W chwili gdy jego mięśnie zaczęły słabnąć i sanie miały rozpaść się na dwoje, zatrzymały się przed niewielkim znakiem z napisem: STACJA HOGSBIEDE. Wkurzony gremlin walnął pięścią w dłoń i zniknął.
- Uwielbiam prowadzić – oznajmił Lon. Obejrzał się na Barry’ego w chwili, gdy tył sań rozleciał się na kawałki. – O, Barry zepsuł sanki – wyskoczył na peron tańcząc radosny taniec i wyśpiewując. – Barry zepsuł sanki, Barry zepsuł sanki.
Sam Barry rad, że jeszcze żyje, poczołgał się niepewnie ku wyjściu.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz