Jestem wielkim fanem "Diuny" Franka Herberta. Złożoność świata przedstawionego, rozterki filozoficzne czy mądrości płynące z pierwszej części sagi zajmują moje myśli po dziś dzień. Co ciekawe, pisarz stał się ofiarą własnego sukcesu, bowiem jego każda kolejna powieść niedotycząca Arrakis zyskiwała zdecydowanie mniejsze grono czytelników. Ja także znajduję się w grupie, która zna tylko "Kroniki Diuny", a i nie wszystkie części. Pierwsze wydanie "Roju Hellstroma" w Polsce to doskonała okazja, aby wspomniane braki nadrobić.
Poznajcie Agencję. Nie jakąś tam agencję wywiadowczą typu CIA, tylko taką pisaną przez wielkie "A", istnienia której nie uświadamiają sobie największe szychy w rządzie. Gdy w bibliotece MIT jej pracownicy przypadkowo znajdują tajne akta dotyczące tajemniczego Projektu 40, pewna odizolowana farma, będąca twórcą tych papierów, trafia pod lupę. Mieszka tam Nils Hellstrom, znany ekolog, entomolog i twórca filmów dokumentalnych o owadach. Ot, zwykły zdziwaczały naukowiec, jakich pełno. Nikt nie zwróciłby na niego uwagi, gdyby w trakcie obserwacji jego posiadłości nie zaginął jeden z agentów.