Może jestem dziwnym kolesiem z zupełnie innej bajki, ale jedną z cech, którą zawsze naprawdę mocno doceniałem, jest zaangażowanie. Wola walki pokazująca, że naprawdę komuś na czymś zależy i zrobi wszystko, aby osiągnąć niemożliwe. Kiedy polska reprezentacja dostawała srogie baty od innych piłkarskich potęg, starałem się nie wieszać na niej psów, jeżeli widziałem, że zawodnicy wylewają litry potu i gryzą każdy milimetr murawy. Gdy któryś ze znajomych zawalił wspólny projekt, lecz próbował ze wszystkich sił wyrobić się z terminami, też nie robiłem z tego powodu hałasu. Także w przypadku filmu – nie zawsze musi on być majstersztykiem, czasem wystarczy, aby był dobry, z przeświadczeniem, że twórcy wycisnęli wszystkie soki z materiału bazowego, potrafili pobawić się konwencją i w pełni wykorzystali dostępny budżet.
Nad "Złotym Kręgiem" unosi się jednak aura niespełnionego potencjału, pewności siebie graniczącej z pychą i niechlujstwem, które rodzi podejrzenia o lenistwo. Jeżeli pierwsi "Kingsmani" zostali stworzeni z potrzeby chwili i nostalgicznej miłości do starych, lekko kiczowatych bondowskich klimatów, to kolejna część sprawia wrażenia bezdusznego wstępniaka do następnego wielomiliardowego uniwersum. Szkoda, bo ta marka zasługiwała na zdecydowanie więcej.