Kingsman: Złoty Krąg

4 minuty czytania

Kingsman: Złoty krąg

Może jestem dziwnym kolesiem z zupełnie innej bajki, ale jedną z cech, którą zawsze naprawdę mocno doceniałem, jest zaangażowanie. Wola walki pokazująca, że naprawdę komuś na czymś zależy i zrobi wszystko, aby osiągnąć niemożliwe. Kiedy polska reprezentacja dostawała srogie baty od innych piłkarskich potęg, starałem się nie wieszać na niej psów, jeżeli widziałem, że zawodnicy wylewają litry potu i gryzą każdy milimetr murawy. Gdy któryś ze znajomych zawalił wspólny projekt, lecz próbował ze wszystkich sił wyrobić się z terminami, też nie robiłem z tego powodu hałasu. Także w przypadku filmu – nie zawsze musi on być majstersztykiem, czasem wystarczy, aby był dobry, z przeświadczeniem, że twórcy wycisnęli wszystkie soki z materiału bazowego, potrafili pobawić się konwencją i w pełni wykorzystali dostępny budżet.

Nad "Złotym Kręgiem" unosi się jednak aura niespełnionego potencjału, pewności siebie graniczącej z pychą i niechlujstwem, które rodzi podejrzenia o lenistwo. Jeżeli pierwsi "Kingsmani" zostali stworzeni z potrzeby chwili i nostalgicznej miłości do starych, lekko kiczowatych bondowskich klimatów, to kolejna część sprawia wrażenia bezdusznego wstępniaka do następnego wielomiliardowego uniwersum. Kingsman: Złoty krąg Szkoda, bo ta marka zasługiwała na zdecydowanie więcej.

Kiedy diaboliczny plan Richmonda Valentine'a zostaje pokrzyżowany, wydawać by się mogło, że nasi ukochani agenci mogą w końcu wziąć głębszy oddech i zająć się bardziej przyziemnymi sprawami jak randkowanie ze skandynawskimi księżniczkami czy przeciwdziałanie zagrożeniom o działaniu lokalnym. Nic jednak bardziej mylnego, bo film zaczyna się z grubej rury – zaskakującym atakiem na samo serce agencji, a ostatecznie jej niemalże całkowitej anihilacji. Niedobitki Kingsmanów zmuszone są do obrania kursu w kierunku Stanów Zjednoczonych, gdzie będą musiały poprosić o pomoc kuzynów zza morza – Statesmanów. Tylko z pomocą przesiąkniętych alkoholowo-kowbojskim klimatem Jankesów mają szansę powstrzymać enigmatyczną organizację Złoty Krąg, która planuje wymusić całkowitą legalizację twardych narkotyków na całym świecie.

Największym grzechem nowych "Kingsmanów" jest problem bogactwa, a konkretnie braku pomysłów co ze wspomnianym bogactwem zrobić. O ile w pierwszej części mogliśmy podziwiać wysmakowany i zaskakująco mocno trzymający się miks szpiegowsko-akcyjniakowych klisz (podlanych mocnym autoironizmem), które sprawne pobudzało poczucie nostalgii za starymi czasami, to w dwójce przekroczono granice absurdu o setki kilometrów, a fabuła sprawia wrażenie bardziej dziurawej niż znoszone skarpety. Trochę tak, jakby twórcy uwierzyli, że konwencja przyjmie absolutnie każdą głupotkę. Tu pieprznijmy coś, tam walnijmy tamto, tutaj wrzućmy to – nieważne, czy zostanie to potem rozwinięte, a wątek trzyma się kupy... W efekcie mamy coś pokroju przekraczania kolejnych, napisanych na kolanie, stopni nonsensu niczym w nowych "Szybkich i Wściekłych" czy narkotycznych wizji scenarzystów rodem z "Transformersów". To płonący burdel z efekciarskimi wstawkami, w którym próbują odnaleźć się aktorzy i widzowie. Na próżno. Umknął również gdzieś ten szalony humor i subtelne mrugnięcia okiem, a zastąpiły go żarty pokroju wpychania palców do pochwy czy klnącego Eltona Johna w fikuśnych ciuszkach. NO, BECZKA ŚMIECHU.

Kingsman: Złoty krąg

Bohaterowie i antybohaterowie są wskrzeszani na żądanie, dzięki ultranowoczesnej technologii czy innym przedziwnym uśmiechom losu. Totalnie ucierpiało na tym napięcie, bo po co trzymać kciuki za agentów czy obgryzać paznokcie z niepokoju o ich życie, skoro wiemy, że nawet kula w łeb nie jest dla nich jakimś wielkim zagrożeniem i mogą oni powstać z martwych na każde widzimisię scenarzystów? Ja wiem, że wielu domagało się powrotu Harry'ego (żaden spoiler, macie go nawet na oficjalnym plakacie), ale na tym polegała właśnie siła "Tajnych Służb", że nikt nie miał immunitetu i każdy mógł kopnąć w kalendarz. A nawet, jeżeli twórcy chcieli przywrócić fanom genialnego Colina Firtha, to mogli poprzestać na tym, a nie robić to hurtowo, jakby trik Jezusa był prosty jak pstryknięcie palcami. Kingsman: Złoty krąg No i czy było warto? Hart nie ma tej energii co kiedyś, z charyzmą też gorzej i raczej robi tu za tło. Wydaję mi się, że łzawe sceny retrospekcji zdecydowanie zrobiłyby więcej dobrego.

Trudno też brać na poważnie plany głównej antagonistki, Poppy Adams, skoro nawet instytucje, które stara się zaszantażować, nie biorą całkowicie serio jej gróźb i zdają się na nie gwizdać. Zresztą trudno im się dziwić, tak kiepsko rozpisanego łotra już dawno nie widziałem. Niby dysponuje potężnymi środkami i nieziemską technologią, ale twórcy jakoś nie kwapią się do wytłumaczenia, skąd się to wszystko wzięło. Kobieta czuje ewidentną miętę do lat 50., ale oprócz designu jej głównej siedziby nie idzie za tym w sumie nic. Rola Julianne Moore ogranicza się wyłącznie do kilku słodkich uśmiechów i wypowiedzenia paru prostych frazesów, a w samym filmie może pojawia się na... 15-20 minut? Żadnej psychologicznej gry, krępujących rozmów czy chorych akcji (no... może pomijając scenę z burgerem), za które polubiliśmy postać graną przez Samuela L. Jacksona. Jak można zmarnować tak utalentowaną aktorkę?

W ogóle problemem jest naszpikowana gwiazdami obsada, bo każda z nich musiała w końcu dostać kilka minut. Koniec końców, wyszło z tego tyle, że lwia część aktorów snuje się po tym filmie bez potrzeby. Jeff Bridges szpanuje kowbojskim akcentem i popala cygaretki, ale lepiej nie mrugać okiem, bo możne nam gdzieś umknąć. Channing Tatum ma mocne wejście, ale potem zostaje odstawiony kompletnie na boczny tor. Szkoda, bo jego utarczki słowne z Kingsmenami i związane z tym zderzenie kultur to moment, gdy "Złoty Krąg" nabiera rzeczywistych rumieńców. Halle Berry robi za amerykańską wersję Merlina, czyli przez kilka chwil nawija do bohaterów sprzed monitora i może spadać do domu. Zdecydowanie najwięcej czasu dostaje Pedro Pascal i on wypada w tej menażerii najkorzystniej. Jego postać wygląda na przemyślaną, sprawiającą wrażenie pewnej dwuwymiarowości, a całość zostaje doprawiona zawadiackim urokiem, który mogliśmy poznać w "Grze o tron".

Kingsman: Złoty krąg

Mimo nietrafionych decyzji i niesmaku ciągnącego się za niewykorzystanym potencjałem, tego odgrzewanego kotleta nadal ogląda się całkiem nieźle. Akcja pędzi na złamanie karku, a wielkie otwarcie na ulicach Londynu czy strzelanina pod chatką w Alpach to momenty przyprawiające o szybsze bicie serca. Jasne, brakuje tutaj przysłowiowej kropki na "i". Trudno w filmie znaleźć krwawy pietyzm sceny kościelnej lub zdrowe szaleństwo przy akompaniamencie zaskakującego kawałka disco, czyli chwil, które będzie się wspominało na długo po wyjściu z kina, ale specjaliści od choreografii walk zrobili to, co do nich należało. Za to bura kolejny raz należy się majstrom od efektów specjalnych, bo nierzadko bije od nich totalną sztucznością. A budżet był zdecydowanie większy.

"Kingsman: Złoty Krąg" zaciekawi fanów kampowej stylistyki i krwawych akcji z przymrużeniem oka. Widzowie szukający innych atrakcji raczej nie znajdą dla siebie tutaj niczego ciekawego. Ponad dwugodzinny seans pełen jest fabularnych ślepych uliczek, delikatnie liźniętych dylematów moralnych oraz niewykorzystanego talentu. Tani burbon z colą nigdy nie zastąpi dobrego martini.

Ocena Game Exe
4.5
Ocena użytkowników
4.5 Średnia z 1 ocen
Twoja ocena

Komentarze

0
·
Świetny film Jak ktoś jeszcze nie widział to polecam.

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...