Znam pojedyncze książki, dla których pragnąłbym kontynuacji, lecz z drugiej strony nęka mnie nieodparta myśl, że marzeń nie należy spełniać, gdyż mogą okazać się gorsze, niż chciało tego serce. Z drugiej strony, są też takie powieści, które ciągną się przez lata, licząc więcej części niż typowa trylogia. Jak to się dzieje, że nie tracą swojej świeżości? Że czytelnik nie chce zawyć – "ale to już było"? Nie mam pojęcia, bo nie miałem okazji to przeczytania jeszcze żadnego tak rozbudowanego zbioru. Ale doświadczeniem na tym polu może wykazać się Tamc., gdyż od dobrych kilku lat regularnie czytuje "Kroniki Wardstone", a i w tym roku nie mógł się oprzeć i zapoznał się z najnowszą odsłoną – "Cieniem Przeznaczenia". Wszelkie dygresje i zachwyty umieścił na łamach naszego portalu w recenzji, z której to dowiecie się, czy aby na pewno ósma część to nie za dużo, a może wręcz za mało.
Książki należące do cyklu "Kroniki Wardstone" czytam regularnie od ponad trzech lat i nie ma w tym nic dziwnego, gdyż Joseph Delaney tak bardzo się rozkręcił, że stale co kilka miesięcy wydaje kolejną część swego życiowego dzieła. "Cień przeznaczenia" to już ósma książka poświęcona przygodom stracharza i jego ucznia, Thomasa Warda, dlatego powstaje pytanie, czy zdoła ona przeskoczyć poprzeczkę postawioną przez poprzedniczki? By się przekonać, nie pozostało mi nic innego, jak wziąć się za lekturę, toteż – szanując stracharskie zwyczaje – poczekałem do zmroku, posiliłem się kawałkiem żółtego sera i ruszyłem na literackie spotkanie z Mrokiem.