Jeżeli mam być szczery, to nie wyczekiwałem z wytęsknieniem na najnowszy film genialnego Terry'ego Gilliama (niegdyś jeden z komików w „Latającym Cyrku Monty Pythona”, obecnie reżyser m.in. „Las Vegas Parano”) o enigmatycznym tytule – “The Imaginarium of Doctor Parnassus”. Nie śledziłem również informacji, które ukazywały się na łamach każdego szanującego się serwisu traktującego o filmach i ponoć iście elektryzowały tamtejszą społeczność. Nie wiedzieć czemu, miałem to gdzieś. O obrazie wiedziałem tylko tyle, że jest on ostatnim w jakim zagrał niejaki Heath Ledger i możliwe, że to mnie odrzuciło.
Dlaczego? Bo choć nie przeczę, że młody i niestety nie żyjący już aktor (smutna i bezsensowna śmierć – przedawkowanie środków nasennych) miał ogromny talent (znakomita rola w „Mrocznym rycerzu” czy „Nieustraszonych braciach Grimm”) i posiadał specyficzną charyzmę, która potrafiła przyciągnąć do ekranu, to miał na swoim koncie i średnie role w kiepskich filmach („Obłędny rycerz” czy „Casanova”).
Na dodatek od chwili jego zgonu, rozpoczęła się istna Ledgeromania, która wyidealizowała aktora i obdarła go z ludzkich cech (do których zaliczamy przecież wszelakie przywary). Nie daj Boże napisać w tym momencie jakieś krytyki w stosunku do Ledgera, bo to genialny człowiek, który niczym Midas, czego by nie dotknął zamieniałoby się w artystyczne złoto, a osoba krytykująca (zapewne troglodyta kulturalny)zostałaby rozszarpana przez wierne bojówki fanów.