Wiktul: Ziemię trafił szlag. Znowu. To w sumie fajnie, lubimy przecież takie motywy, zwłaszcza gdy wydaje się, że przynajmniej częściowo zahaczają o survival tudzież postapo. Trochę mniej fajnie, że ponownie przyczynili się do tego wstrętni kosmici. Tysiąc lat po tym wzniosłym wydarzeniu ludzkość, która w wyniku inwazji oczywiście straciła planetę, dorobiła się fikuśnych mundurków, sterylnych, pseudo futurystycznych wnętrz i dziwnie wyglądających statków. Hmm... Veron, nie recenzowaliśmy już tego przypadkiem?
Veron: No tak, w kontekście fabuły "1000 lat po Ziemi" przywodzi na myśl ocenianą przez nas "Niepamięć". Niemniej obraz Kosinskiego – ze wszystkimi swoimi mankamentami – to przy filmie Shyamalana prawdziwe arcydzieło...
W: No faktycznie, różnic między "Niepamięcią" a "After Earth" jest co niemiara. Najważniejsza to brak Toma Cruisa i obecność aż dwóch Willów Smithów. Ten pierwszy, starszy, którego od dawna darzę sporą sympatią, wysyła tego drugiego, znacznie młodszego, do biegu na orientację po zmutowanej piekło-dżungli. "Nie daj się zjeść" – rozkazuje młodemu skautowi i za pośrednictwem sci-fi technologii obserwuje i komentuje jego poczynania w trakcie zdobywania nowej sprawności.
V: Tak... Obaj przedstawiciele rodu Smithów zagrali razem w ciepłym dramacie obyczajowym "W pogoni za szczęściem" Gabriele Muccino, według mnie najlepszym filmie z udziałem Willa (którego ja z kolei nie uważam za specjalnie utalentowanego aktora) i jego najbardziej godną uwagi rolą. Nie spodziewałem się co prawda powtórki z tamtego występu, jednak to, co uczynili w "After Earth", nie można nawet nazwać aktorstwem! To nie są role, to po prostu sfilmowani odtwórcy, deklamujący bzdurne dialogi i – w zależności od osoby – albo (w)zdychający w zrujnowanym statku kosmicznym, albo biegający po nieprzyjaznej planecie. Nie mam nic przeciwko lataniu po lesie – z jakim wdziękiem czyniła to np. Jennifer Lawrence w "Igrzyskach śmierci". Ale "1000 lat po Ziemi" brakuje zasadniczego elementu sztuki filmowej – reżyserii...
W: No właśnie, cały film składa się z trzech elementów – biegania po lesie, tracenia przytomności oraz udawania, że o coś w tym wszystkim chodzi. Nasz superharcerzyk potrafi wyczuć węchem zmianę grawitacji, zaś do dyspozycji oddano mu wszystko mogący kombinezon oraz broń "27 w 1" w stylu Pandory z "Devil May Cry 4", jednak jego instynkt przetrwania dorównuje powściągliwości młodego Beara Gryllsa. Nowa forma życia? Rzućmy w nią kamieniem! Generał Will Smith podaje nam istotne informacje i rozkazy? Zignorujmy je!...
V: Niestety, konstrukcja postaci leży i kwiczy. Podobnie cała historia, z zaburzonym ciągiem logicznym, niedokończonymi wątkami i ogólną chaotycznością. Ta opowieść do niczego nie prowadzi, jest skrajnie naiwna, prosta – żeby nie powiedzieć prostacka. Do tego obdarzona silnym, dominującym podtekstem ekologicznym oraz – oczywiście – śmiertelną powagą. Mówimy przecież o rzeczach prymarnych – relacji ojcowsko-synowskiej, w której nie ma miejsca na żarty, chwilę oddechu. Wyłapałem dwa umiarkowanie zabawne momenty. Dwa. Po zaprawionym w bojach w niejednym filmie generale Willu można było już może nawet nie "spodziewać się", ale "oczekiwać" odrobinę więcej.
W: A właśnie – generał Will Smith. Trudno powiedzieć, czy o pomstę do nieba bardziej woła właśnie wątek trudnych relacji ojca-bohatera i starającego się o jego uznanie syna, czy skrajne betonowe aktorstwo czarnoskórego gwiazdora. W wypadku tego pierwszego co jakiś czas możemy obserwować kilka kadrów retrospekcji, mających świadczyć o jakichś traumatycznych zdarzeniach, rzekomo wpływających na obecne stosunki oraz psychikę dwóch głównych bohaterów. Co zaś tyczy się tego drugiego, Will Smith myślał chyba, że trafił na plan "Terminatora 5". Słownie jedna mina od początku do końca filmu, niezmiennie bezbarwna, udająca wojskową intonacja, w której utrzymywaniu nie przeszkadza złamanie obu nóg, krwotok wewnętrzny i samodzielne operacje przeprowadzane "na żywca". Teraz znów będziesz musiał mi pomóc – widz załamie się bardziej nad Schwarzeneggerowską niezłomnością starszego czy nad irytującą płaczliwością młodszego Smitha?
V: Czy załamie?... Ja tam byłem usatysfakcjonowany! Oto poznałem bowiem nowy wyraz twarzy pana Willa. Po cierpiętniczym (vide "Siedem dusz") i luzackim ("Dzień niepodległości", "Hitch", "Faceci w czerni" i praktycznie wszystko inne, co zagrał) objawił lico niezłomne i zacięte właśnie – z wszystkimi cechami, które wymieniłeś. Pytanie: w ilu kolejnych filmach je powtórzy... To trzeba przyznać nie lada wyczyn tak – ekhm! – zagrać. Malina (Złota – murowana, zapewne nie jedna)! Rzecz jasna ma to swoje uzasadnienie, w końcu generał Will jest nieustraszony – znalazł sposób na obcych, którym niebezpiecznie blisko do dementorów z "Harry'ego Pottera". Cóż jednak z tego, skoro informacja ta jest w zasadzie zbędna i nie ma najmniejszego wpływu na rozgrywane wydarzenia... Co do Smitha juniora... Wciąż nie mogę wyjść z podziwu, że Shyamalan tak fatalnie go poprowadził. Zwłaszcza przez pryzmat tego, co uczynił z Haleyem Joelem Osmentem w "Szóstym zmyśle".
W: Tak też przechodzimy od szczegółów do ogółu. Na plakatach reklamujących "1000 lat po Ziemi" możemy przeczytać, iż jest to "Film twórcy Szóstego zmysłu". Istotnie, za scenariusz, reżyserię i produkcję recenzowanego obrazu odpowiada Manoj Nelliyattu Shyamalan, twórca pamiętnego thrillera z Brucem Willisem, a także posiadacz siedmiu nominacji do Złotej Maliny w kilku różnych kategoriach. Co prawda "After Earth" daleko do poziomu "Ostatniego Władcy Wiatru", za którego Shyamalan otrzymał aż dwie statuetki (najgorszy reżyser, najgorszy scenarzysta), jednak i tak znacznie bliżej mu do tego, niż do "Szóstego zmysłu". Niepojętym sposobem twórca ten sprawił, że film trwający dokładnie 1,5 godziny składa się w 90% z dłużyzn. Nie znajdziemy nic ciekawego w zadziwiająco pustym lesie, nie zepniemy mięśni podczas paru słabych scen walki, a na powolnie umierającego we wraku Willa Smitha nie padnie nawet cień naszych emocji. Pozostałe 10% filmu to głupoty – nastolatek uciekający pieszo przed stadem krwiożerczych, zmutowanych pawianów, w czym nie przeszkadza mu wcale większa grawitacja postapokaliptycznej Ziemi, walka ze stadem szablozębnych panter na szczycie drzewa, monstrualny orzeł, który wpierw porywa młodego Smitha na śniadanie dla piskląt, by potem oddać życie w jego obronie. "Księga Dżungli" wymięka.
V: M. Night Shyamalan, jak każe na siebie wołać ten indyjski filmowiec, to po prostu zły, słaby reżyser. Każdy jego następny film reklamowany jest przywołanym przez Ciebie hasłem i odwołaniem do rzeczonego dreszczowca. I tak pozostanie, bo jestem przekonany, że nie uda mu się choćby zbliżyć do poziomu jego debiutu w następnych produkcjach. Shyamalan wychodzi bowiem z założenia, że najlepszym sposobem na budowanie napięcia jest cisza. Ale do cholery – nawet w filmie, będącym niejako z założenia widowiskiem science-fiction?! Weźmy choćby początek i katastrofę statku, którym podróżują Raige'owie. Nie ma tam krztyny suspensu właśnie dlatego, że brakuje muzyki – choćby i pompatycznej, szablonowej. Kompletnie nic się nie dzieje... To muszę przyznać swego rodzaju fenomen, że reżyser ten opiera swój styl (o, zgrozo! "styl Shyamalana", jeszcze ktoś wpadnie na pomysł jego powielania!...) na tych aspektach, za które jest mieszany z błotem przez wszystkich krytyków świata. Mało tego – że udaje mu się spartolić nawet ograne na wszystkich polach klisze!... Wymięka nie tylko "Księga dżungli". Ja również. Obiecuję sobie, że nie obejrzę więcej żadnego filmu Shyamalana, choćby to było kolejne rasowe postapo. On sam skutecznie i ostatecznie mnie do siebie zniechęcił.
W: Zbliżając się do konkluzji, stwierdzam, że w "After Earth" najbardziej irytuje mnie totalna nijakość całej produkcji, stanowiącej podręcznikowy wręcz przykład "tekturowego science-fiction". Raz widzimy kokpit pełen światełek wyglądających jak programatory komputero-pralek na mostku "Gwiazdy Śmierci" ze starej trylogii "SW", zaraz potem Star Trekowe mundurki, kadry i dialogi, wszystko razem natomiast plasuje się gdzieś pomiędzy kinem familijnym a nie wiadomo czym, oryginalnością i dramatyzmem bezskutecznie usiłując dorównać "Zagubionym w kosmosie". Szczerze zastanawiam się, jakim cudem Smith i Cruise nie dogadali się, że w tym samym czasie grają w tym samym filmie, a szkoda. Kto wie? Gdyby skompresować "Oblivion" i "After Earth" w jedno, może nawet wyszłoby z tego coś sensownego? Naprawdę chciałbym pozostać w zgodzie z prawidłami sztuki recenzenckiej i przytoczyć parę zalet filmu. Muzyka – hmm... To była jakaś? Realizacja? Tak, był montaż, jeden kamerzysta, tyle w tym temacie. Dialogi – słownie jeden dobry, dotyczących strachu... Chociaż nie, to był monolog...
V: Tak swoją drogą Shyamalan popełnił już film wpadający w klimaty postapo – wydany w 2008 roku nazywał się "Zdarzenie". Reżyser powtórzył autentycznie-wszystkie-grzechy tamtego koszmarnego antydzieła z równie "udaną" co obu Smithów "kreacją" Marka Wahlberga. Ponownie nieudolnie próbuje budować napięcie, wykazując się awersją do oprawy muzycznej; skupia obiektyw kamery na nieistotnych rzeczach – ujęcia są nieprzemyślane, scenografia niczym się nie wyróżnia; króluje permanentna stagnacja, rozwlekłość, totalna nuda. O indolentnym scenariuszu już mówiliśmy.
W: To może chociaż efekty specjalne? W końcu to s-f, nie? A no nie. Małpki, pantery, pastelowa panorama i dużo zieleniki – wszystko to było już w "Epoce lodowcowej" i tam wyglądało znacznie przyjemniej. Z autentyczną przykrością stwierdzam, że miałem nieprzyjemność obejrzeć najgorszą kreację Willa Smitha, której nie sposób przyrównać choćby do prehistorycznego "The Fresh Prince of Bel-Air". Nad Smithem juniorem znęcać się nie będę, bo zwykle nie biję dzieci, pozostanę więc przy określeniu tej produkcji jako czegoś, czego koniecznie musicie nie zobaczyć. W tym konkretnym wypadku 1,5 godziny to naprawdę długa podróż przez nijakość, nudę i retoryczne pytanie o sens powstania takiego filmu. Przepraszam, że Cię na to namówiłem, Veron. Następnym razem Ty wybierasz. 3/10.
V: Ha! Nie masz mnie za co przepraszać. Taki crap też trzeba od czasu do czasu obejrzeć, żeby się na niego uodpornić. Ja jednak nie będę aż tak wyrozumiały. 2,5/10 to max, co mogę przyznać "1000 lat po Ziemi". Kompletnie nieudany film, kolejny taki w dorobku M. Night Shyamalana. Bardzo nie polecam.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz