Dzisiaj trudno o coś wyjątkowego. Pisarze naśladują pisarzy, którzy naśladowali innych pisarzy... Cóż, nie zwracam nawet uwagi na powtarzające się schematy czy pomysły, byleby zostały w umiejętny sposób użyte. Problem pojawia się, gdy ktoś robi to bardzo nieudolnie, czyniąc powieść bezsensowną i przewidywalną. Tak, mam tu na myśli „Dziedzica smoka”. Ale co poradzić, skoro dawno żadna książka nie wywarła na mnie tak złego wrażenia, jak dzieło Cindy Williams Chima.
„Red Rising: Złota krew” również gra na schematach, tym razem jednak w sposób niebudzący u mnie zdecydowanego sprzeciwu. Główny bohater, Darrow, jest mieszkańcem Marsa. W pocie czoła, za skromne racje żywnościowe, wydobywa substancję Helium-3, która ma uczynić planetę zdolną do życia. Jest jednym z Czerwonych, czyli niższych kolorem osób, mających jedynie pracować. Darrow robi to bez zarzutu, święcie wierząc, iż wykonuje ważne dla całej ludzkości zadanie – podobnie jak jego krewni, znajomi, sąsiedzi, a nawet wrogowie. Gdy jednak przez stworzony system ginie bliska mu osoba, a jemu udaje się uwolnić i poznać wstrząsającą prawdę, nowym celem staje się zemsta. Zemsta na Elicie, Złotych, wykorzystujących Czerwonych do niewolniczej pracy, wmawiających im, że jest to konieczność.
Mimo że „Igrzysk śmierci” nie miałem okazji czytać, a jedynie oglądać, to skojarzenia z książką Suzanne Collins miałem już na samym początku lektury. Zniewolone i wykorzystywane społeczeństwo dla dobra reszty, uważającej się za ważniejszą i lepszą. Bohater, który postanawia walczyć za sprawę i prawdopodobnie stanie się iskrą wzniecającą rebelię wymierzoną we władze. Tajemnicza organizacja, na razie jako jedyna stawiająca opór rządzącym. To wszystko znam i to właśnie pojawiło się w pierwszych rozdziałach „Złotej krwi”. Było, krótko mówiąc, przeciętnie. Z jednej strony Pierce Brown dobrze zagrał na emocjach, wzbudzając współczucie dla bohatera i pokazując jego tragedię, ale z drugiej – nie stanowiło to żadnej nowości. Od lektury biła duża przewidywalność i rozwój wydarzeń można było łatwo odgadnąć.
Jednak początek okazał się zwodniczy, bo im bardziej wgłębiałem się w powieść, tym bardziej byłem nią zachwycony. Historia, wydająca się na wstępie kalką „Igrzysk śmierci”, poszła w świetnym kierunku. Wstrząsając mną zupełnie, autor przedstawił zaskakującą przemianę bohatera z wydajnego robotnika w samotnego mściciela. Aby jednak uzyskać upragniony cel, Darrow musi przejść poważne metamorfozy. Zmienia kompletnie wygląd, a pisząc wygląd, mam na myśli wszystko, co go dotyczy – wzrost, włosy, skórę, oczy, każdy najmniejszy detal, który może zdradzić jego pochodzenie. To nie są zabiegi kosmetyczne – po tym, co przejdzie, nie od razu stanie na nogi, a ból będzie wspominał do końca życia. Najważniejsza przemiana nastąpi jednak w duszy Darrowa. Musi stać się mordercą. Brutalnym, agresywnym, ale jednocześnie inteligentnym, potrafiącym myśleć nieszablonowo. Ponieważ kiedy wejdzie między swoich wrogów, aby zdobyć ich zaufanie, a następnie wykorzystać, będzie zdany jedynie na siebie.
Prowadzi to do pewnej gry, mogącej przywodzić na myśl Igrzyska Śmierci. W przeciwieństwie do nich, biorą w nim udział nie niewolnicy, ale zdolni wojownicy, między innymi synowie i córki ludzi rządzących światem. Tylko w ten sposób można później zapewnić sobie wysokie stanowisko w hierarchii władzy. Jest to kolejny przykład systemu, który ma za zadanie odróżnić silniejszych od słabszych, ziarno od plew. Ci drudzy zresztą mogą przy tym stracić życie – ale to nikogo nie obchodzi pod warunkiem, że nie jest to dziecko kogoś ważnego. Gra to najlepsza część „Złotej krwi”. Różne domy – między innymi Marsa, Wenus, Plutona – rywalizują ze sobą, prowadząc – można powiedzieć – wojnę. Dom, który podbije resztę, wygrywa. To jednak nie koniec problemów, gdyż dom najpierw musi zdobyć przywódcę. A tym chce być przecież każdy, kto przeszedł testy i trafił do gry.
Walki, intrygi, zawieranie sojuszy, oszukiwanie wrogów, zdobywanie jedzenia, broni, ognia – na to wszystko składa się właśnie gra. Tu nikt nic nie ma podane na tacy; aby wygrać trzeba myśleć o wielu rzeczach naraz: nie tylko o tym, jak pokonać przeciwnika, ale też jak nie umrzeć z głodu czy przekonać do siebie swoich ludzi, by nie wbili ci noża w plecy. Pierce Brown nie szczędzi zaskakujących zwrotów akcji i choć tak naprawdę to tylko gra, mogąca zapewnić jej zwycięzcom świetlaną przyszłość, każdy bierze ją na poważnie. To najdłuższa, a zarazem najbardziej dynamiczna część książki. W końcu nie ma nic lepszego od rewelacyjnie przygotowanego wątku rywalizacji. Według mnie to „Gra o tron”, tylko na mniejszą skalę i bogata w mnóstwo interesujących, dodających animuszu szczegółów.
Dotyczą one konstrukcji świata i wprawiają w zdumienie – tu autor kompletnie zerwał kajdany schematów. „Złota krew” oferuje połączenie science-fiction z elementami starożytnymi. Jeśli uważnie czytaliście moje słowa, powinniście już wyłapać niektóre aspekty – na przykład domy, nazwane na cześć rzymskich bogów. To jednak nie koniec – sama gra, w której słabi mają zginąć, a silni przeżyć, narzuca skojarzenie ze Spartanami. Przecież celem tego wszystkiego jest uczynienie z młodych osób twardych, bezwzględnych, ale jednocześnie potrafiących myśleć wojowników. Zapożyczone nazwy geograficzne (góra Olimp), imiona i nazwiska postaci, strategie na miarę wielkich przywódców i porównywanie do Cezara czy Napoleona, walki z użyciem – wydaje się nieużywanych już – broni białych, budowle na modłę rzymską – to tylko przykłady hołdu oddanego historii, a szczególnie starożytności, przez Pierce'a Browna. Wspaniale komponuje się to z resztą elementów świata przedstawionego – hierarchią społeczeństwa podzieloną na kolory, wykorzystywaniem ludzi przez władzę, korupcją czy elementami czysto fantastycznymi, jak zdumiewające zabiegi plastyczne, dzięki którym człowiek może posiadać nawet skrzydła.
„Red Rising: Złota krew” to – w pełni tego słowa znaczeniu – świetna książka. Przede wszystkim zachwyca konstrukcją świata, w którym przeplatają się – wydawałoby się skrajne – elementy historyczne i fantastyczne. Jednak podziw budzi także przedstawienie przemiany głównego bohatera, który z dobrego człowieka staje się przerażającym, pełnym nienawiści i gniewu mordercą. Skrywa swoje prawdziwe oblicze i zdobywa zaufanie niczego niespodziewających się wrogów. Ale ci... Nie są tacy źli. A on nawet zaczyna z nimi sympatyzować. Takie konflikty wewnętrzne nadają mu jeszcze większej wiarygodności oraz dopełniają głębi jego charakteru. Do tego dochodzi pełna zaskakujących zwrotów akcji fabuła – początkowo przeciętna, kalkująca „Igrzyska śmierci”, później zmieniającą się w nieobliczalną, małą „Grę o tron”. Z lektury zadowoleni będą nie tylko wielbiciele fantastyki, ale też fanatycy historii starożytnej – a to już coś.
Dziękujemy wydawnictwu Drageus za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz