Gatunek homo superior nigdy nie miał łatwo, ale po wydarzeniach z "Rodu M" wisi nad nim widmo wyginięcia, bowiem na Ziemi nie rodzą się już żadni nowi mutanci. Żadni? Z małym wyjątkiem.
Kiedy X–Men zastanawiają się nad nieuniknionym końcem ich gatunku, na świat przychodzi dziecko z genem X i od razu wywołuje nie lada zamieszanie. Nowo narodzone homo superior szybko staje się trudne do namierzenia, a w ślad za mutantem podążają zarówno chcący ocalić gen X, jak i pragnący wykorzystać dziecko do sobie tylko wiadomych celów. Rozpoczyna się wojna, w której stawką jest przetrwanie X–Men. W czym zresztą nie pomaga wtrącanie się profesora Xaviera w sposób kierowania drużyną przez Cyclopsa.
Zasadniczo "Kompleks mesjasza" zwiastował niezgorszą fabułę. Sprzeczki związane z kompetencjami przywódczymi Xaviera i Summersa, nowa nadzieja dla X–Menów i wielka wojna o przyszłość lub zagładę gatunku – mieszanka może nie najbardziej pomysłowych motywów, ale wystarczających, aby liczyć na smaczne danie w superbohaterskim sosie. Tyle że takiego dania nie dostajemy. Wspomniany konflikt przywódców sprowadza się do dwóch–trzech scenek napisanych bez większego polotu. To samo tyczy się całego konfliktu X–Menów z… w zasadzie to ze wszystkimi, bo w komiksie pojawiają się zarówno zbuntowani mutanci, Cable, ale także Purifiers, Marauders, a przecież komiks o X–Men bez choćby jednego sentinela nie byłby tym samym, prawda? Otóż to, dlatego wszystkie wymienione frakcje zaczynają skakać sobie do gardeł i scenarzyści próbują utrzymywać czytelnika w przekonaniu, że oto ważą się losy gatunku i zadanie stojące przed X–Menami oraz X–Force jest niezwykle wymagające. Tyle że w fabule dźwięczy wiele fałszywych nut, częste przeskakiwanie między wątkami i postaciami wprowadza jedynie chaos, nie poprawia zaś dynamiki, która szybko przestaje mieć znaczenie. A to dlatego, że nikłe skomplikowanie historii i co najwyżej pobieżne zawiązanie paru pobocznych wątków wokół stosunków między postaciami nie usprawiedliwia rozciągnięcia "Kompleksu mesjasza" na przeszło 300 stron. Przykładowo, w scenariuszu znalazło się miejsce dla pewnego stwora, polującego na istoty z genem X, jednak został wprowadzony chyba tylko po to, aby zająć czymś młodszych stażem mutantów i usprawiedliwić zepchnięcie ich na boczny tor. Niemniej w omawianym albumie pełnią wyłącznie rolę zapychaczy.
Buńczucznie brzmiące "Punkty zwrotne" w podtytule serii za sprawą "Kompleksu mesjasza" zaliczają falstart. Niezłe zakończenie nie przysłania wrażenia, że tak prosta historia powinna zostać skrócona o połowę. Może wówczas sceny akcji faktycznie wprowadzałyby realne ożywienie, a też trudniej byłoby zarzucać scenarzystom powierzchowne potraktowanie perypetii międzymutanckich. W porównaniu do "New X–Men" i zwłaszcza "Astonishing X–Men" omawiany "Kompleks mesjasza" wypada bardzo blado.
Dziękujemy wydawnictwu Egmont za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz