Fragment książki

61 minut czytania

Prolog
OKRYTY NIEPAMIĘCIĄ

Każdego ranka dłonie mam uwalane inkaustem. Niekiedy budzę się z twarzą na stole, pomiędzy zwojami i arkuszami papieru. Chłopiec, przynosząc jedzenie na tacy, ośmiela się czasem besztać mnie, że wieczorem nie poszedłem do łóżka. Bywa jednak, że tylko na mnie spogląda z wyrzutem i milczy. Nie próbuję się przed nim tłumaczyć ze swoich uczynków. Podobnego doświadczenia nie sposób przekazać; każdy musi je zdobyć sam.

Człowiekowi potrzebny jest w życiu cel. Prawda to znana nie od dzisiaj. Minęło ładne kilka lat, nim ją pojąłem, jednak, raz wyuczywszy się lekcji, nigdy już jej nie zapomniałem. Znalazłem sobie, choć nie bez wahań i rozterek, pożyteczne zajęcie na jesień życia. Podjąłem się zadania, które dawno chcieli spełnić księżna Cierpliwa oraz nadworny skryba Koziej Twierdzy, Krzewiciel. Zacząłem mianowicie tworzyć kompletną historię Królestwa Sześciu Księstw. Niestety, trudno mi się dłużej skupić na jednym wątku. Wciąż odchodzę od tematu, pogrążam się w rozważaniach o magii, roztrząsam układy politycznych sił, snuję refleksje nad innymi kulturami. W chwilach gdy ból dokucza mi najmocniej, gdy nie potrafię sformułować myśli dość jasno, by je przelać na papier, pracuję nad tłumaczeniami albo próbuję stworzyć czytelny zapis starych dokumentów. Daję zajęcie dłoniom w nadziei ofiarowania odpoczynku umysłowi.

Pisanie mi służy, podobnie jak księciu Szczeremu rysowanie map. Trzeba się skupić, trzeba być starannym – stąd niekiedy omal udaje mi się zapomnieć o samotności, o poświęceniu, o zadawnionym bólu. Można się w takiej pracy zatracić. Można też pójść jeszcze dalej i utonąć w powodzi wspomnień. Zbyt często porzucałem historię Królestwa Sześciu Księstw, zbaczając ku losom Bastarda Rycerskiego. Owe nawroty do przeszłości boleśnie mi uświadamiają, kim byłem niegdyś oraz kim się stałem.

Gdy człowiek pogrąży się w rozpamiętywaniu, zadziwiająco wiele szczegółów odżywa mu w pamięci. Nie wszystkie wspomnienia są bolesne. Miałem przecież wiernych przyjaciół i przekonałem się, że darzyli mnie uczuciem głębszym, niż wolno mi było oczekiwać. Oprócz tragedii i złego losu poznałem także jasne strony życia – miłe chwile napełniały serce odwagą, choć z moim losem zostało związane – jak przypuszczam – więcej nieszczęść, niż można znaleźć w przeciętnym ludzkim żywocie; mało kto poznał śmierć w lochu albo wnętrze trumny zagrzebanej w zmarzniętej ziemi. Rozum wzdraga się przed przywołaniem na pamięć szczegółów podobnych zdarzeń. Co innego wiedzieć, że książę Władczy pozbawił mnie życia, a co innego rozpamiętywać, jak wlokły się godziny, dni i noce, gdy morzył mnie głodem albo kazał bić do nieprzytomności. Na myśl o tamtych wypadkach jeszcze dzisiaj – po tylu latach – obezwładniający strach ściska mi serce lodowatą dłonią. Dobrze pamiętam oczy człowieka, który złamał mi nos. Nigdy nie zapomnę chrzęstu miażdżonej kości. W koszmarach sennych nadal robię wszystko co w mej mocy, by się utrzymać na nogach, próbuję nie myśleć, że zbieram siły do ostatecznego ataku na samozwańca. Właśnie wtedy książę Władczy wymierzył mi siarczysty policzek, głęboko rozciął napuchniętą skórę. Do dziś pozostała w tym miejscu blizna.

Nigdy sobie nie wybaczę, że pozwoliłem mu triumfować – że połknąłem truciznę i umarłem.

Gorsze niż tamte wypadki jest wspomnienie utraconych na zawsze przyjaciół. Bastard Rycerski został zabity przez księcia Władczego, toteż nie mógł się pojawić znowu. Nie odnowiłem więzi z mieszkańcami Koziej Twierdzy, którzy znali mnie jeszcze jako sześcioletniego chłopca. Nigdy więcej nie zamieszkałem w królewskim zamku, nie usługiwałem księżnej Cierpliwej, nie siadywałem na stopniu kominka u stóp Ciernia. Tamto życie się skończyło. Moi przyjaciele ginęli albo łączyli się w pary, jedne dzieci dorastały, inne się rodziły... ja zostałem z tych zdarzeń na zawsze wyłączony.

Jeszcze i teraz żyją ludzie niegdyś mi bliscy. Niekiedy ogarnia mnie przemożna chęć, by ich zobaczyć, by zamienić choć słowo... położyć kres wiecznej samotności.

Nie mogę.

Tamte lata stanowią zamknięty rozdział. Niedostępne są dla mnie także przyszłe losy dawnych przyjaciół. Mam za sobą czas – wieczność, choć nie trwała nawet miesiąca – gdy pogrzebano mnie w lochach, potem w trumnie.

Król Roztropny zmarł mi na rękach, a nie uczestniczyłem w jego pogrzebie. Nie byłem także obecny na posiedzeniu Rady Królestwa, która pośmiertnie uznała mnie winnym uprawiania magii Rozumienia, a co za tym idzie, zasługującym na śmierć, która już stała się moim udziałem.

O ciało Bastarda Rycerskiego upomniała się księżna Cierpliwa. Kobieta ekscentryczna, wdowa po moim ojcu, niegdyś żywiąca wiele urazy, gdyż jej małżonek spłodził przed ślubem bękarta. Ona właśnie zabrała mnie z celi; z niewiadomego powodu oczyściła mi rany i starannie je opatrzyła, jakbym ciągle był żywy. Własnymi rękoma obmyła zwłoki, przygotowała je do pochówku, wyprostowała podkurczone kończyny, owinęła trupa całunem. Kazała wykopać grób i dopilnowała złożenia ciała w trumnie. Pochowały mnie tylko we dwie: księżna oraz jej pokojowa, Lamówka. Wszyscy inni – ze strachu lub przeniknięci wstrętem – opuścili mnie w ostatniej drodze.

Księżna Cierpliwa nie wiedziała, że kilka nocy później Brus wraz z Cierniem, moim mistrzem w nauce skrytobójczego fachu, wykopał mnie spod śniegu, wydobył spod zwałów zmarzniętej ziemi przygniatających trumnę. Tylko oni dwaj byli obecni, gdy Brus wyłamał wieko drewnianej skrzyni i wyciągnął trupa, a potem – magią Rozumienia – wezwał wilka, któremu powierzyłem duszę. Wtłoczyli ją na powrót w zmaltretowane ciało. Podnieśli mnie i w ludzkiej postaci poprowadzili do życia, przypominając, jak to jest, gdy się podlega królowi i jest się związanym przysięgą. Po dziś dzień nie mam pewności, czy jestem im za to wdzięczny. Możliwe że – jak twierdzi królewski trefniś – nie mieli wyboru. Może nie ma tu miejsca na wdzięczność czy obwinianie, lecz tylko na próbę poznania sił, które nami rządzą.

Rozdział 1
NARODZINY W GROBIE

W Krainie Miedzi panuje ustrój niewolniczy. Ludzie pozostający własnością innych osób wykorzystywani są do najcięższych prac: w kopalniach, przy wytopie stali, na galerach, przy uprzątaniu i wywożeniu odpadków, na polach albo w domach publicznych. Co zastanawiające, pracują także jako opiekunowie i nauczyciele dzieci, kucharze, skryby czy rzemieślnicy. U podstaw imponujących osiągnięć cywilizacyjnych Krainy Miedzi – od wielkich bibliotek miasta Jep, po osławione fontanny i łaźnie w Sinjonie leży trud niewolników.

Miasto Wolnego Handlu jest największym rynkiem obrotu niewolnikami. Swego czasu znakomita ich większość była rekrutowana spośród jeńców wojennych. Dziś utrzymuje się oficjalnie, że to jedyna droga pozyskiwania tego rodzaju służby, skądinąd wiadomo jednak, iż w bliższych nam czasach wojny przestały zaspokajać popyt na wykształconych niewolników, a ponieważ kupcy z Miasta Wolnego Handlu wykazują wiele pomysłowości, nie dziwota, że w tym właśnie kontekście wspomina się o pirackich napadach w okolicy Wysp Kupieckich. Nabywcy niewolników zazwyczaj nie wykazują zainteresowania sposobami pozyskiwania żywego towaru dopóty, dopóki jest on w dobrym zdrowiu.

W Królestwie Sześciu Księstw niewolnictwo nigdy nie istniało. Bywa, że człowiek skazany za przestępstwo służy temu, komu wyrządził krzywdę, ale zawsze określa się czas trwania kary i nigdy nie odbiera skazańcowi wolności. Jeśli zbrodniarz popełni czyn zbyt ohydny, by go odkupić pracą – płaci życiem. Nasze prawo nie zezwala też na przywożenie niewolników z innych krajów i na wykorzystywanie ludzi w tej roli. Nic dziwnego zatem, że wielu służących z Krainy Miedzi, takim czy innym sposobem uzyskawszy wolność, wybiera na swoją nową ojczyznę Królestwo Sześciu Księstw.

Wyzwoleńcy od wieków przywozili do nas pradawne tradycje oraz legendy swoich narodów. Jedno z zapamiętanych przeze mnie podań traktowało o dziewczynie „vecci” czyli – w języku mieszkańców Królestwa Sześciu Księstw – skażonej Rozumieniem. Chciała opuścić dom rodzinny i udać się za ukochanym, pragnęła zostać jego żoną. Zdaniem rodziców kandydat nie był wart ich córki, nie dali więc młodym swego przyzwolenia. Posłuszna dziewczyna nie śmiała złamać zakazu, lecz kochała wybranka tak gorąco, że nie potrafiła bez niego żyć. Zległa w łożu i wkrótce umarła ze smutku. Rodzice, pogrążeni w żałobie, pochowali ją, wyrzucając sobie, że nie pozwolili córce iść za głosem serca. Nie wiedzieli, iż była ona związana Rozumieniem z pewną niedźwiedzicą. Zwierzę zaopiekowało się duszą dziewczyny: nie pozwoliło jej ulecieć z tego świata i w trzecią noc po pogrzebie rozkopało mogiłę, a wówczas duch powrócił do ciała. Z tych narodzin w grobie przyszła na świat nowa osoba, nieskrępowana obowiązkiem posłuszeństwa wobec rodziców. Zakochana opuściła trumnę i podążyła śladem swej jedynej prawdziwej miłości. Opowieść ma smutne zakończenie, gdyż jej bohaterka, będąc przez jakiś czas niedźwiedzicą, nigdy do końca nie stała się na powrót człowiekiem i ukochany już jej nie chciał.

Pamiętając o tej pradawnej legendzie, Brus powziął decyzję, by spróbować uwolnić mnie z lochów księcia Władczego za pomocą śmiertelnej trucizny.

***

W izbie było za gorąco. I za mało miejsca. Dyszenie już nie pomagało. Wstałem od stołu, podszedłem do stojącej w kącie beczki z wodą. Zdjąłem pokrywę, pociągnąłem głęboki łyk.

Serce Stada prawie warknął.

– Kubkiem, Bastardzie.

Woda kapała mi z brody. Patrzyłem na niego bez zmrużenia powieki.

– Otrzyj twarz. – Serce Stada odwrócił wzrok, zajął się pracą. Wcierał tłuszcz w skórzane paski. Wciągnąłem nosem smakowitą woń, oblizałem wargi.

– Jestem głodny – powiedziałem.

– Usiądź i skończ pracę. Potem zjemy.

Próbowałem sobie przypomnieć, czego ode mnie chciał. Wreszcie rozjaśniło mi się w głowie. Na blacie stołu, od mojej strony, leżało kilka skórzanych pasków. Podszedłem, usiadłem na twardym taborecie.

– Jestem głodny teraz – wyjaśniłem mu.

Znowu popatrzył na mnie w ten sposób. Zupełnie jakby warknął, choć przecież nie pokazał zębów. Serce Stada potrafił warczeć oczyma. Westchnąłem. Łój pachniał wyjątkowo apetycznie. Przełknąłem ślinę. Opuściłem wzrok. Przede mną leżały skórzane paski i jakieś drobne metalowe przedmioty. Przyglądałem im się, aż Serce Stada przerwał pracę, wytarł dłonie w szmatę.

– Tutaj masz. – Trącił palcem kawałek skóry. – W tym miejscu naprawiałeś.

Stał nade mną, aż wróciłem do przerwanego zajęcia. Pochyliłem się, żeby powąchać rzemień, a wtedy Serce Stada szturchnął mnie mocno w ramię.

– Przestań!

Górna warga sama mi się uniosła, ale nie warknąłem. Kiedy zdarzało mi się warknąć, Serce Stada stawał się bardzo zły. Jakiś czas trzymałem paski w rękach, a potem moje dłonie przypomniały sobie, co mają robić. Trochę zdziwiony patrzyłem na własne palce borykające się z rzemieniami. Gdy skończyłem, uniosłem swoje dzieło i mocno pociągnąłem na boki, by pokazać, że nie puści, nawet jeśli koń zarzuci łbem.

– Ale nie ma konia – zreflektowałem się. – Wszystkie konie zniknęły.

„Bracie?”.

„Już idę”. Podniosłem się z taboretu i ruszyłem do drzwi.

– Wróć! – rozkazał Serce Stada. – Siadaj.

„Ślepun czeka” – powiedziałem i przypomniałem sobie, że w ten sposób Serce Stada mnie nie słyszy. Byłem pewien, że mógłby, gdyby tylko spróbował, ale nie chciał próbować. Wiedziałem też, że jeśli znowu tak się do niego odezwę, zostanę ukarany. Nie pozwalał mi za często rozmawiać w ten sposób ze Ślepunem. Ukarałby nawet Ślepuna, gdyby wilk za dużo mówił do mnie. Wydawało mi się to niezrozumiałe.

– Ślepun czeka – powiedziałem.

– Wiem.

– Teraz jest dobry czas na polowanie.

– Zostaniesz. Mamy jedzenie.

– Ślepun i ja możemy znaleźć nowe mięso. – Ślinka napłynęła mi do ust. Świeżo upolowany królik. Wnętrzności parujące w chłodzie zimowej nocy. Tego chciałem.

– Ślepun będzie musiał zapolować sam – oznajmił Serce Stada. Podszedł do okna, uchylił okiennice.

Do wnętrza wtargnęło chłodne powietrze. Poczułem zapach Ślepuna, a gdzieś dalej śnieżnego kota. Wilk zaskowyczał.

– Odejdź – rozkazał mu Serce Stada. – Idź stąd. Idź polować, idź się najeść. Naszego mięsa nie wystarczy dla ciebie.

Ślepun odskoczył przed światłem wylewającym się z okna. Nie uciekł daleko. Czekał na mnie, ale wiedziałem, że nie będzie czekał długo. On też był głodny.

Serce Stada podszedł do ognia, odsunął kociołek od płomieni, zdjął pokrywę. Uniosła się para, zapachniało w całej izbie. Ziarno, korzenie, prawie rozgotowane mięso. Byłem głodny, więc wąchałem. Zacząłem popiskiwać, wtedy Serce Stada znowu warknął na mnie oczyma. Wróciłem na twardy stołek. Usiadłem. Czekałem.

Długo to trwało. Najpierw pozbierał ze stołu skórzane paski i odwiesił je na hak. Potem odsunął garnczek z łojem. Potem ustawił na stole gorący kociołek. Potem jeszcze dwie miski i dwa kubki. Do kubków nalał wody. Położył nóż i dwie łyżki. Z szafki przyniósł chleb i garnuszek konfitury. Postawił przede mną miskę z gulaszem, ale wiedziałem, że nie wolno mi go tknąć. Musiałem siedzieć, a nie wolno mi było ruszać jedzenia; on ukroił chleb i podał mi kawałek. Mogłem trzymać chleb, lecz nie wolno mi było go jeść, dopóki Serce Stada także nie usiądzie, ze swoją miską, ze swoim gulaszem i ze swoim chlebem.

– Weź łyżkę – przypomniał mi.

Wolno usiadł na stołku obok mnie. Trzymałem łyżkę i chleb i czekałem, czekałem, czekałem. Nie spuszczałem z niego wzroku, ale nie potrafiłem pohamować ruchów żuchwy. Rozgniewało go to. Zacisnąłem zęby. Wreszcie powiedział:

– Teraz będziemy jedli.

To jednak nie był koniec udręki. Wolno mi było ugryźć tylko raz. Potem musiałem przeżuć i połknąć, zanim wsadziłem do ust następną porcję. W przeciwnym wypadku czekała mnie bura. Wolno mi było brać tylko tyle gulaszu, ile się mieściło na łyżce. Podniosłem kubek. Napiłem się z niego. Serce Stada nagrodził mnie uśmiechem.

– Dobry Bastard. Dobry.

Ja też się uśmiechnąłem, ale zaraz odgryzłem zbyt duży kęs chleba i Serce Stada ściągnął brwi. Próbowałem łykać wolno, lecz byłem strasznie głodny, a przede mną stało jedzenie i nie rozumiałem, dlaczego on mi nie pozwala zwyczajnie wszystkiego zjeść. Jedzenie na sposób ludzki zajmowało bardzo dużo czasu. Serce Stada specjalnie robił gulasz o wiele za gorący, żebym się sparzył, jeśli będę wkładał do ust za dużo naraz. Myślałem o tym przez chwilę.

– Specjalnie robisz za gorące jedzenie – powiedziałem. – Żebym się sparzył, jeśli będę za szybko jadł.

Tym razem uśmiech wypełzł na jego twarz znacznie wolniej. Serce Stada pokiwał głową.

Mimo wszystko zawsze kończyłem jako pierwszy. Musiałem potem siedzieć i czekać, aż on skończy.

– Bastardzie, masz dzisiaj dobry dzień – odezwał się w końcu. – Chłopcze?

Podniosłem na niego wzrok.

– Powiedz coś.

– Co?

– Cokolwiek.

– Cokolwiek.

Zmarszczył brwi, a ja miałem ochotę warknąć, bo przecież zrobiłem, co kazał. Po chwili wstał i przyniósł butelkę. Nalał czegoś do swojego kubka. Wyciągnął flaszkę w moją stronę.

– Chcesz trochę?

Zapach kłuł w nozdrza. Odsunąłem się.

– Odpowiedz – przypomniał mi.

– Nie. Nie. To zła woda.

– Nie. To podły trunek. Okowita z jeżyn, najtańsza. Kiedyś jej nie znosiłem, a ty uwielbiałeś.

Wydmuchnąłem z nosa drażniący zapach.

– Nigdy tego nie lubiliśmy.

Serce Stada wstał i podszedł do okna. Otworzył je ponownie.

– Kazałem ci iść polować!

Ślepun poderwał się i uciekł. Ślepun boi się Serca Stada tak samo jak ja. Kiedyś rzuciłem się na Serce Stada. Byłem długo chory, a tamtego dnia poczułem się lepiej i chciałem wyjść, chciałem polować, a on mi nie pozwolił. Stał pomiędzy mną a drzwiami, więc na niego skoczyłem. Uderzył mnie pięścią, a potem przycisnął do ziemi. Nie jest większy ode mnie. Ale jest uparty i mądrzejszy. Zna dużo sposobów, żeby wymusić posłuch, a większość z nich sprawia ból. Przycisnął mnie do ziemi, leżałem na grzbiecie, miałem odsłonięte gardło i długi, bardzo długi czas czekałem na błysk jego zębów. Za każdym razem, kiedy się poruszyłem, wymierzał mi mocnego szturchańca. Ślepun warczał, ale nie za blisko drzwi – i nie próbował wejść. Kiedy zaskowyczałem o litość, Serce Stada uderzył mnie jeszcze raz.

– Cisza! – rozkazał.

A kiedy ucichłem, powiedział:

– Ty jesteś młodszy. Ja jestem starszy i mądrzejszy. Walczę lepiej niż ty i lepiej poluję. Będziesz robił, co ci każę. Zrozumiano?

„Tak” – odpowiedziałem. „Tak, to jest prawo stada, rozumiem, rozumiem”.

Znowu mnie uderzył i przyciskał do ziemi, z odsłoniętym gardłem, dopóki nie powiedziałem ustami:

– Tak, rozumiem.

Serce Stada wrócił teraz do stołu, nalał okowity do mojego kubka. Postawił go przede mną; musiałem powąchać. Prychnąłem.

– Skosztuj – nastawał. – Odrobinę. Kiedyś to lubiłeś. Pijałeś ten trunek w mieście jeszcze w czasach, gdy nie pozwalałem ci samemu włóczyć się po tawernach. A potem żułeś miętę i sądziłeś, że niczego nie podejrzewam.

Pokręciłem głową.

– Nie zrobiłbym czegoś, czego mi zabroniłeś. Ja rozumiem.

Wydał z siebie dziwny dźwięk. Ni to czknięcie, ni kichnięcie.

– O, często łamałeś zakazy. Bardzo często.

Raz jeszcze pokręciłem głową.

– Nie pamiętam.

– Jeszcze nie. Przypomnisz sobie. – Znowu wskazał okowitę. – No, spróbuj. Odrobinę. Może dobrze ci zrobi.

Skoro kazał, spróbowałem. Płyn zapiekł mnie w ustach i w nosie, nie mogłem się pozbyć przykrego smaku. Niechcący rozlałem resztkę z kubka.

– No tak. Księżna Cierpliwa byłaby uszczęśliwiona. – Tylko tyle powiedział.

Kazał mi wziąć szmatę i zetrzeć stół. A potem wyczyścić naczynia wodą i na koniec wytrzeć je do sucha.

***

Niekiedy się trząsłem i zaraz przewracałem na ziemię. Bez żadnego powodu. Serce Stada próbował mnie przytrzymywać. Czasami trząsłem się tak, że aż zasypiałem. Kiedy się później budziłem, wszystko mnie bolało. I brzuch, i grzbiet... Czasami przygryzałem sobie język. Bardzo mi się to nie podobało. Ślepun był wystraszony.

A czasem był razem ze mną i ze Ślepunem jeszcze jeden, który myślał z nami. Malutki, ale był. Nie chciałem go tam. Nikogo tam nie chciałem mieć znowu, oprócz siebie i Ślepuna. On o tym wiedział i robił się taki malutki, że właściwie prawie go nie było.

***

Później ktoś przyszedł.

– Ktoś idzie – powiedziałem Sercu Stada.

Było ciemno, ogień w kominku przygasł. Najlepszy czas na polowanie już minął. Zapadły całkowite ciemności. Wkrótce mieliśmy się kłaść spać.

Serce Stada nie odpowiedział. Zerwał się cicho, chwycił wielki nóż, który zawsze leżał na stole. Gestem rozkazał mi usunąć się z drogi, ukryć w kącie. Kocim krokiem podkradł się do drzwi. Czekał. Słyszeliśmy kroki człowieka brnącego przez śnieg. Potem wyczułem jego zapach.

– To szary – powiedziałem. – Cierń.

Serce Stada prędkim ruchem otworzył drzwi; szary wszedł. Zakręciło mnie w nosie od woni, które wniósł ze sobą. Jak zawsze: pył suszonych liści i różne rodzaje dymu. Szary był wychudzony i stary, a przecież Serce Stada zawsze zachowywał się przy nim, jakby to on był ważniejszy. Teraz dołożył drew do ognia. W izbie zrobiło się jaśniej. I jeszcze goręcej. Szary zsunął z głowy kaptur. Przyjrzał mi się jasnymi oczyma, jakby na coś czekał. Potem odezwał się do Serca Stada:

– Co z nim? Lepiej?

Serce Stada wzruszył ramionami.

– Kiedy cię wyczuł, wymienił twoje imię. Od tygodnia nie miał ataku. Trzy dni temu naprawił uprząż. I zrobił to dobrze.

– Nie próbuje już zjadać rzemieni?

– W każdym razie nie przy mnie. – Serce Stada roześmiał się krótko. – Trzeba pamiętać, że zna swoją pracę bardzo dobrze – dodał po chwili. – Może poruszyła w nim jakaś strunę. W najgorszym razie będziemy żyć z naprawiania uprzęży.

Szary stanął przy ogniu, wyciągnął ręce nad płomieniami. Na dłoniach miał mnóstwo plamek. Serce Stada wyjął butelkę okowity. Nalał trunku do kubków i mnie też podał jeden, z odrobiną okowity na dnie, ale nie kazał pić. Rozmawiali długo, bardzo długo – o rzeczach, które nie miały nic wspólnego z jedzeniem, spaniem ani polowaniem. Szary podobno słyszał coś ważnego o jakiejś kobiecie. To mógł być przełomowy, zwrotny moment w historii królestwa. Serce Stada powiedział:

– Nie będę o tym rozmawiał przy Bastardzie. Dałem mu słowo.

Szary zapytał, czy jego zdaniem rozumiem, o czym rozmawiają, a Serce Stada odpowiedział, że to nie ma znaczenia. Chciałem się położyć, ale kazali mi siedzieć. Kiedy szary musiał iść, Serce Stada powiedział:

– Dużo ryzykujesz, przychodząc tutaj. W dodatku masz przed sobą ładny kawałek drogi. Jak dasz radę wrócić?

Szary się uśmiechnął.

– Mam swoje sposoby, Brus.

I ja się uśmiechnąłem, przypominając sobie, jak dumny był zawsze ze swoich sekretów.

***

Jednego dnia Serce Stada wyszedł i zostawił mnie samego. Nie związał mnie. Powiedział tylko:

– Jest trochę owsa. Jeśli zgłodniejesz przed moim powrotem, będziesz musiał sobie przypomnieć, jak ugotować ziarno. Jeśli wyjdziesz, jeśli chociaż uchylisz drzwi albo okno, ja się o tym dowiem. I będę cię tłukł, aż zdechniesz. Zrozumiałeś?

– Tak.

Zdawał się mocno rozgniewany, choć nie pamiętałem, żebym zrobił coś, na co mi nie pozwalał. Otworzył skrzynię i wyjął z niej różne przedmioty. Większość była okrągła, z metalu. Monety. I jeszcze jedną rzecz, tę pamiętałem. Była błyszcząca, zakrzywiona jak księżyc, a kiedy pierwszy raz miałem ją w rękach, pachniała krwią. Musiałem o nią walczyć. Nie przypominałem sobie, żebym jej chciał, ale walczyłem i wygrałem. Serce Stada podniósł ją za łańcuch, wsadził do sakiewki.

Zanim wrócił, zrobiłem się bardzo głodny. Gdy nareszcie się zjawił, przyniósł na sobie pewien zapach... Zapach samicy. Nie bardzo silny i zmieszany z woniami łąki. To był dobry zapach. Kiedy wąchałem, chciało mi się czegoś... czegoś, ale nie jeść, nie pić i nie polować. Zbliżyłem się do Serca Stada, obwąchałem go, ale tak, by nic nie zauważył. Ugotował owsiankę i zjedliśmy. Potem zwyczajnie siedział przed ogniem i był bardzo smutny. Przyniosłem mu flaszkę okowity. Razem z kubkiem. Wziął ode mnie jedno i drugie, lecz się nie uśmiechnął.

– Może jutro nauczę cię usługiwania – mruknął. – Pewnie do tego okażesz się zdatny.

Wypił wszystko z jednej flaszki, otworzył następną. Siedziałem i na niego patrzyłem. Kiedy zasnął, wziąłem jego płaszcz, na którym był ten zapach. Rozpostarłem go na podłodze i ułożyłem się na nim, wdychając tę woń, aż usnąłem.

Śniłem, lecz snu nie rozumiałem. Była w nim samica, pachnąca jak płaszcz Brusa, i nie chciałem, żeby odeszła. To była moja samica, ale kiedy odeszła, nie poszedłem za nią. Więcej nie pamiętam. Pamiętanie nie jest dobre, tak samo jak głód albo pragnienie.

***

Kazał mi zostawać. Kazał mi zostawać na długi czas, choć bardzo chciałem wyjść. Tamtego dnia padał rzęsisty deszcz, tak gęsty, że śnieg prawie cały stopniał. Nagle zrobiło mi się miło, że nie wychodzę.

– Brus – powiedziałem, a on raptownie poderwał głowę. Myślałem, że zaatakuje, tak gwałtownie się poruszył. Zdołałem się nie skulić. Czasami go rozwścieczało, jak się kuliłem.

– Co takiego, Bastardzie? – zapytał, a głos miał łagodny.

– Jestem głodny – powiedziałem. – Teraz.

Dał mi kawał mięsa. Ugotowanego, ale to był duży kawał. Zjadłem zbyt szybko, a on mi się przyglądał, lecz nic nie mówił ani mnie nie uderzył. Wtedy nie.

***

Ciągle drapałem się po twarzy. Po brodzie. Wreszcie podszedłem do Brusa. Stałem przed nim i się drapałem.

– Nie lubię tego – powiedziałem mu.

Wyglądał na zdziwionego, ale dał mi gorącą wodę, mydło i bardzo ostry nóż. Dał mi też okrągłe szkło z człowiekiem w środku. Patrzyłem w nie przez długi czas. Przechodziły mnie ciarki. Oczy tego człowieka były podobne do oczu Brusa – tak samo z białkami dookoła, tylko jeszcze ciemniejsze. To nie były wilcze oczy. Włosie miał ten człowiek ciemne, jak Brus, ale na brodzie nierówne i skołtunione. Dotknąłem swojej brody i zobaczyłem palce na twarzy tamtego. Dziwne.

– Ogól się, tylko ostrożnie – powiedział Brus.

Prawie pamiętałem, jak się to robi. Zapach mydlin, gorąca woda na twarzy. Tylko ten groźny, bardzo groźny nóż ciągle mnie kaleczył. Drobne cięcia, okropnie szczypiące. Na koniec obejrzałem człowieka w okrągłym szkle.

Bastard, pomyślałem. Prawie jak Bastard.

Krwawiłem.

– Wszędzie krew – powiedziałem Brusowi.

Roześmiał się.

– Zawsze jesteś pocięty po goleniu. Niepotrzebnie się śpieszysz. – Wziął ode mnie groźny nóż. – Nie ruszaj się – rozkazał. – Ominąłeś kilka miejsc.

Siedziałem nieruchomo, a on mnie nie skaleczył. Trudno było tkwić bez ruchu, kiedy podszedł tak blisko i patrzył na mnie uważnie. Po wszystkim wziął mnie pod brodę. Podniósł mi głowę i dokładnie mnie obejrzał. Potem wbił wzrok w moje źrenice.

– Bastard... – Pokręcił głową i uśmiech mu zblakł, bo ja tylko patrzyłem. Podał mi szczotkę.

– Nie ma koni do szczotkowania – przypomniałem mu.

Robił wrażenie zadowolonego.

– Wyszczotkuj tę strzechę – powiedział, czochrając mi włosy.

Kazał mi je czesać dotąd, aż wszystkie będą leżeć płasko. Bolała mnie skóra na głowie. Brus odebrał mi szczotkę, polecił stać spokojnie i oglądał skórę pod włosami.

– Bękart! – warknął ochryple, a kiedy się skuliłem dodał: – Nie ty. – Poklepał mnie po ramieniu. – Za jakiś czas przestanie boleć – oznajmił. Pokazał mi, jak ściągać włosy do tyłu i związywać je skórzanym rzemieniem. Długość miały odpowiednią. – Tak lepiej – ocenił. – Znowu wyglądasz jak człowiek.

***

Zbudziłem się z koszmaru, skamląc i drżąc ze strachu. Usiadłem raptownie i zacząłem krzyczeć. Podskoczył do mojego łóżka.

– Co ci jest, Bastardzie? Co się dzieje?

– Zabrał mnie od matki! – poskarżyłem się. – Byłem o wiele za mały!

– Wiem – odezwał się łagodnie – wiem. Ale to było dawno. Teraz jesteś bezpieczny. – Chyba się przestraszył.

– Napuścił dymu do nory – skamlałem. – Z moich braci i sióstr zrobił skóry!

Twarz mu się zmieniła, głos stracił łagodność.

– Nie, Bastardzie, to nie była twoja matka. To sen wilka. Ślepuna. To się zdarzyło Ślepunowi. Nie tobie.

– Tak, rzeczywiście – powiedziałem. Nagle ogarnął mnie gniew. – Prawda, to sen Ślepuna, ale mój tak samo. Zupełnie tak samo.

Wyskoczyłem z łóżka i zacząłem krążyć po izbie. Chodziłem z kąta w kąt długi czas, aż udało mi się przegnać tamto uczucie. On siedział i tylko mi się przyglądał. W czasie gdy chodziłem, wypił dużo okowity.

***

Pewnego wiosennego dnia wyglądałem przez okno. Świat pachniał bardzo ładnie, życiem i świeżością. Rozprostowałem ramiona, aż zatrzeszczały stawy.

– Ładny dzień na konną przejażdżkę – powiedziałem.

Brus mieszał owies w kociołku zawieszonym nad ogniem. Podszedł do mnie, stanął przy oknie.

– W górach jeszcze zima. Chciałbym wiedzieć, czy księżna Ketriken dotarła bezpiecznie do domu.

– Jeśli nie, to na pewno nie z winy Sadzy – oznajmiłem.

Drgnęła we mnie jakaś bolesna struna, przez chwilę aż nie mogłem zaczerpnąć tchu. Co to było? Szybko minęło. Nie chciałem tego roztrząsać, choć wiedziałem, że powinienem. Zupełnie jak z polowaniem na niedźwiedzia. Jeśli się podejdzie zbyt blisko, można wpaść w kłopoty. A jednak coś kazało mi chcieć iść za tym bolesnym uczuciem. Otrząsnąłem się, odetchnąłem głęboko. Wciągnąłem powietrze jeszcze raz, w gardle utknął mi dziwny dźwięk.

Brus był tuż obok, cichy i nieruchomy. Czekał.

„Bracie, jesteś wilkiem. Wracaj, uciekaj, bo będzie bolało” – ostrzegł Ślepun.

Odskoczyłem.

Wtedy Brus jak burza ruszył wokół izby, długo przeklinał na czym świat stoi i w końcu przypalił owsiankę. Musieliśmy ją zjeść mimo wszystko – nie było nic innego.

***

Nadszedł czas, gdy Brus zaczął mnie dręczyć.

– Pamiętasz? – powtarzał ciągle.

Nie chciał mnie zostawić w spokoju. Podpowiadał mi różne imiona i kazał zgadywać, kogo oznaczają. Czasami trochę wiedziałem.

– Kobieta – odpowiedziałem, gdy zapytał o księżnę Cierpliwą. – W izbie z roślinami – próbowałem dalej, ale ciągle był niezadowolony.

Jeśli w nocy spałem, przychodziły sny. Obrazy o drżącym świetle, o blasku tańczącym na kamiennej ścianie. I o oczach w maleńkim okienku. Te sny mnie paraliżowały i pozbawiały oddechu. Gdybym potrafił krzyknąć, mógłbym się obudzić. Czasami bardzo długo trwało, zanim udało mi się nabrać tyle powietrza, ile trzeba, żeby zacząć krzyczeć. Brus wtedy też się budził i chwytał za długi nóż ze stołu.

– Co to? Co się stało? – pytał.

Nie umiałem mu wyjaśnić.

Bezpieczniej było spać na dworze, w świetle dnia, w soczystym zapachu trawy i ziemi. Sny kamiennych ścian wtedy nie przychodziły. Zamiast nich pojawiała się kobieta i słodko się do mnie przytulała. Pachniała polnymi kwiatami, a jej usta smakowały miodem. Ból tych snów przychodził po obudzeniu; wiedziałem, że odeszła na zawsze, zabrana przez innego. Nocami siedziałem i patrzyłem w ogień. Próbowałem nie myśleć o zimnych kamiennych ścianach, ciemnych oczach ani słodkich ustach, ciężkich od gorzkich słów. Nie spałem. Nie śmiałem się nawet położyć. A Brus mi nie kazał.

***

Pewnego dnia wrócił Cierń. Zapuścił długą brodę, na głowie miał kapelusz z szerokim rondem; wyglądał na wędrownego handlarza, ale i tak go poznałem. Brusa nie było akurat w chacie, lecz wpuściłem Ciernia. Nie wiedziałem dlaczego przyszedł.

– Chcesz okowity? – zapytałem, sądząc, że może po to się zjawił.

Przyjrzał mi się uważnie, na dnie jego źrenic rozbłysły iskierki uśmiechu.

– Witaj, Bastardzie. – Przekrzywił głowę, zajrzał mi w oczy. – Jak ci było?

Nie znałem odpowiedzi na takie pytanie, więc tylko patrzyłem.

Po dłuższej chwili Cierń zakrzątnął się w izbie: nastawił wodę, wyjął z tobołka różne paczuszki – herbatę, trochę sera, wędzoną rybę. I jeszcze wiązki ziół, które rzędem ułożył na stole. Potem skórzany woreczek. W środku był żółty kryształ, wielki jak pięść. Na samym dnie tobołka znajdowała się szeroka płytka misa, glazurowana wewnątrz na niebiesko. Postawił ją na stole, napełnił czystą wodą. Wtedy wrócił Brus. Był na rybach. Złowił sześć, niezbyt dużych. To były ryby z zatoki, nie z oceanu. Śliskie i połyskliwe. Już je oczyścił.

– Zostawiasz go samego? – zapytał Cierń, gdy się przywitali.

– Musimy coś jeść.

– Więc masz do niego zaufanie?

Brus uciekł wzrokiem.

– Wytresowałem niejedno zwierzę. Jest posłuszny, ale wolę mu nie ufać.

Brus ugotował ryby w rondlu, zjedliśmy. Do ryb były ser i herbata. Potem ja czyściłem naczynia, a oni rozmawiali.

– Chcę zaaplikować kurację ziołową – oznajmił Cierń. – Może zastosuję wodę lub kryształ. Sam nie wiem. Chwytam się wszystkiego. Zaczynam podejrzewać, że on nie jest tak naprawdę... z nami.

– Daj mu trochę czasu – uspokajał go Brus. – Kuracja ziołowa to chyba nie najlepszy pomysł. Zanim... zanim się zmienił, za bardzo się przyzwyczaił do ziół. Pod koniec ciągle był albo chory i obolały, albo nienaturalnie pełen energii. Jeśli nie pogrążony w głębokim smutku, to wyczerpany po walce lub po dzieleniu się energią z królem Roztropnym czy księciem Szczerym. A potem, zamiast spokojnie odzyskiwać siły, wzmacniał się ziołami. Zapomniał, jak się odpoczywa, by pozwolić ciału wrócić do zdrowia. Nigdy nie czekał. Tamtej nocy... dałeś mu nasiona kopytnika, prawda? Naparstnica powiedziała, że w życiu nie widziała nikogo w podobnym stanie. Chyba więcej ludzi przyszłoby mu z pomocą, gdyby się go nie przestraszyli. Biedny stary Brzeszczot wziął Bastarda za szaleńca. Nie może sobie wybaczyć, że go powalił. Gdyby mógł teraz wiedzieć, że chłopak żyje...

– Nie było czasu na przebieranie w środkach. Dałem mu, co miałem pod ręką. Nie wiedziałem, że postrada zmysły od nasion kopytnika.

– Mogłeś mu nic nie dawać – rzekł Brus cicho.

– To by go nie powstrzymało. Poszedłby wycieńczony i zabiliby go na miejscu.

Usiadłem przy palenisku. Położyłem się, po jakimś czasie przetoczyłem na grzbiet. Tak dobrze. Zamknąłem oczy, ogień grzał mnie w bok.

– Podnieś się i usiądź na taborecie – rozkazał Brus.

Westchnąłem ciężko, lecz posłuchałem. Brus podjął przerwany wątek.

– Chcę zapewnić mu spokój. Moim zdaniem potrzebuje czasu, żeby sobie z tym poradzić. On pamięta. Czasami. Chociaż ucieka przed wspomnieniami. Nie chce pamiętać. Nie chce być znowu Bastardem Rycerskim. Może spodobało mu się życie wilka. Może spodobało mu się tak bardzo, że już nigdy nie będzie sobą.

– Musi – oznajmił Cierń spokojnie. – Jest nam potrzebny.

Brus, który do tej pory opierał stopy o zapas drewna przy kominku, teraz opuścił nogi na podłogę. Pochylił się do Ciernia.

– Masz jakieś wieści?

– Ja nie, ale księżna Cierpliwa chyba się czegoś dowiedziała. Irytująca jest niekiedy rola zamkowego szczura.

– Co usłyszałeś?

– Cierpliwa rozmawiała z Lamówką o wełnie.

– To ważne?

– Szukały delikatnej wełny na wyjątkowo miękki kocyk. Dla małego dziecka. Mówiły: „Urodzi się w czas naszych żniw, a w górach to już początek zimy. Kocyk musi być cieplutki”. Może dla dziecka Ketriken?

Brus wyglądał na zdumionego.

– Księżna Cierpliwa ma wieści od księżnej Ketriken?

Cierń się roześmiał.

– Trudno zyskać pewność. Kto by tam trafił za kobietami? Cierpliwa bardzo się ostatnio zmieniła. Faktycznie dowodzi żołnierzami Koziej Twierdzy, a przecież książę Żwawy nawet tego nie podejrzewa. Teraz wydaje mi się, że powinniśmy byli wtajemniczyć ją w nasze plany, włączyć ją w nie od samego początku. Choć może się mylę.

– Byłoby mi łatwiej, gdybyśmy się na to zdecydowali – rzekł Brus.

Cierń pokręcił głową.

– Naprawdę mi przykro. Musiała wierzyć, że opuściłeś Bastarda, że się go wyrzekłeś z powodu Rozumienia. Gdybyś wystąpił o jego ciało, książę Władczy nabrałby podejrzeń. A nie mógł pozostać nawet cień wątpliwości, że tylko ona jedna gotowa jest pogrzebać Bastarda.

– Księżna mnie nienawidzi. Kiedyś powiedziała, że nie wiem, co to wierność czy odwaga. – Brus opuścił wzrok na dłonie. – Przestała mnie kochać już wiele lat temu, gdy oddała serce księciu Rycerskiemu. Pogodziłem się z losem. Książę był wart jej miłości. Porzuciłem ją, bo chciałem żyć obok, wiedząc, że choć mnie nie kocha, to szanuje jako człowieka. Teraz mną gardzi... – Pokręcił głową, zacisnął powieki. Na długi czas zapadła martwa cisza. Wreszcie Brus wyprostował się wolno i odwrócił do Ciernia. Głos miał spokojny. – Sądzisz, że księżna Cierpliwa wie o ucieczce księżnej Ketriken?

– Nie byłbym zdziwiony. Oficjalnie nic się, rzecz jasna, na ten temat nie mówi. Władczy wysłał umyślnych do króla Eyoda, żądając informacji, czy Ketriken uciekła do niego, lecz władca Królestwa Górskiego odpowiedział jedynie, że jego córka jest monarchinią Królestwa Sześciu Księstw, a co za tym idzie, jej uczynki nie dotyczą państwa, którym rządzi on. Księżna Cierpliwa ma zdumiewająco dużo wieści spoza murów twierdzy. Może dochodzą do niej także słuchy, co się dzieje w Królestwie Górskim. Ja sam bardzo chciałbym się dowiedzieć, jak zamierza wysłać tam kocyk. To długa i niebezpieczna droga.

Przez jakiś czas Brus milczał.

– Powinienem był znaleźć sposób, żeby pojechać z księżną Ketriken i z trefnisiem – odezwał się wreszcie cicho. – Niestety, były tylko dwa konie i zapasy dla dwojga. Więcej nie udało mi się zdobyć. W końcu wyruszyli sami. – Zapatrzył się w ogień. Wreszcie spytał: – Pewnie nie ma żadnych wieści o następcy tronu, księciu Szczerym?

Cierń wolno pokręcił głową.

– O królu Szczerym – przypomniał Brusowi spokojnie. – A jego małżonka jest teraz królową. Wiele bym dał, żeby był tutaj... Gdyby wracał, powinien już chyba dotrzeć do domu. Jeszcze kilka równie ciepłych dni i będziemy mieli szkarłatne okręty w każdej zatoce. Już nie wierzę w powrót Szczerego.

– Więc książę Władczy jest prawdziwym królem – stwierdził Brus z goryczą. – Przynajmniej do czasu, gdy dziecko pani Ketriken przyjdzie na świat i osiągnie odpowiedni wiek. A skoro tylko potomek wystąpi o koronę, czeka nas wojna domowa. Jeśli Królestwo Sześciu Księstw będzie jeszcze istniało. Książę Szczery... Żałuję, że wyruszył na poszukiwanie Najstarszych. Dopóki żył, mieliśmy jakąś ochronę przed najeźdźcami. Teraz, gdy go zabrakło, a wiosna nadchodzi wielkimi krokami, nic nie powstrzyma szkarłatnych okrętów...

Książę Szczery. Zadrżałem. Odepchnąłem od siebie chłód. Wrócił i odepchnąłem go znowu. Trzymałem go od siebie z dala. Po dłuższej chwili wziąłem głęboki wdech.

– Wobec tego woda? – zapytał Cierń Brusa. Najwyraźniej przez jakiś czas nie słuchałem rozmowy.

Brus wzruszył ramionami.

– Proszę bardzo. Na pewno nie zaszkodzi. Zdarzało się, że czytał z wody?

– Nigdy nie sprawdzałem, ale zawsze podejrzewałem, że mógłby. Ma Rozumienie i Moc, może potrafi coś jeszcze?

– Nawet jeśli ktoś coś potrafi, nie oznacza jeszcze, że to zrobi.

Jakiś czas mierzyli się wzrokiem. Wreszcie Cierń wzruszył ramionami.

– Może mój fach nie jest tak finezyjny jak twój – stwierdził oschle.

Po dłuższej chwili Brus mruknął:

– Zechciej mi wybaczyć. Wszyscy służyliśmy królowi na miarę swoich sił.

Cierń pokiwał głową. Wreszcie się uśmiechnął. Uprzątnął stół, zostawiając na nim jedynie misę z wodą oraz kilka świec.

– Chodź tutaj – rozkazał mi cicho, więc zbliżyłem się do stołu. Posadził mnie na taborecie, ustawił przede mną misę. – Patrz w wodę – polecił. – Mów, co widzisz.

Widziałem wodę w misie.

Widziałem na dnie błękit.

Żadna z tych odpowiedzi mu się nie spodobała. Ciągle mi powtarzał, żebym spojrzał jeszcze raz, ale ja zawsze widziałem to samo. Kilka razy przestawiał świece i kazał mi patrzeć znowu.

– Przynajmniej odpowiada, kiedy się do niego mówi – powiedział w końcu do Brusa.

Brus pokiwał głową, ale wyglądał na zniechęconego.

– Może innym razem się uda – rzekł.

Zorientowałem się, że już ze mną skończyli i mogę odpocząć.

Cierń zapytał, czy może u nas zostać na noc. Brus oczywiście się zgodził i przyniósł okowitę. Nalał do dwóch kubków. Cierń przyciągnął mój taboret do stołu i usiadł. Ja też usiadłem i czekałem, ale oni zaczęli rozmawiać.

– A ja? – zapytałem po jakimś czasie.

Umilkli i popatrzyli na mnie ze zdziwieniem.

– Co ty? – zapytał Brus.

– Dostanę okowity?

Dłuższą chwilę przyglądali mi się bez słowa.

– Chcesz okowity? – zapytał Brus niepomiernie zdumiony. – Myślałem, że nie lubisz.

– Nie lubię. Nigdy nie lubiłem. – Zastanowiłem się. – Ale była tania.

Brus wybałuszył na mnie oczy. Cierń uśmiechnął się lekko, spuścił powieki. Brus postawił jeszcze jeden kubek i nalał dla mnie. Po jakimś czasie zaczęli znowu rozmawiać.

Pociągnąłem łyk okowity. Zapiekło mnie w ustach i w nosie, ale w brzuchu rozgrzało. Nie chciałem więcej. Potem pomyślałem, że chcę. Wypiłem jeszcze. Już nie było takie nieprzyjemne. Trochę jak lekarstwo na kaszel, które wmuszała we mnie księżna Cierpliwa. Nie. Odsunąłem od siebie to wspomnienie. Odstawiłem kubek.

Brus rozmawiał z Cierniem.

– Najłatwiej podejdziesz sarnę, udając, że jej nie widzisz. Będzie tkwiła w miejscu jak wykuta w kamieniu, będzie cię obserwowała i nawet nie drgnie, póki nie spojrzysz na nią prosto. – Podniósł flaszkę i nalał do mojego kubka.

Prychnąłem, podrażniony ostrą wonią. Chyba coś się poruszyło. Cudza myśl w mojej głowie. Sięgnąłem do wilka.

„Ślepunie?”.

„Bracie? Śpię. To nie jest dobry czas na polowanie”.

Brus obrzucił mnie groźnym spojrzeniem. Przestałem.

Nie chciałem już okowity. Ktoś inny uważał, że chcę. Kazał mi podnieść kubek; tylko wziąć go w rękę. Zakręciłem płynem. Książę Szczery miał zwyczaj kręcić winem w kielichu i spoglądać w trunek. Zajrzałem do ciemnego naczynia.

„Bastardzie”.

Odstawiłem kubek. Wstałem i okrążyłem izbę. Chciałem wyjść, ale Brus nigdy nie pozwalał mi wychodzić samemu, zwłaszcza nocą. Chodziłem więc dookoła izby, aż wreszcie znowu usiadłem. Kubek z okowitą stał na miejscu. Po jakimś czasie podniosłem go, cudza myśl w mojej głowie kazała mi go podnieść. Ale gdy tylko wziąłem naczynie do ręki, ktoś kazał mi myśleć, że chcę wypić. Wypić szybko, smak nie będzie trwał długo, a potem już tylko ciepłe, miłe uczucie w środku.

Wiedziałem, do czego zmierza. Zaczynałem być zły.

„W takim razie tylko jeden łyk”. Uspokajająco. Szeptem. „Łatwiej po tym odpoczniesz, Bastardzie. Ogień grzeje, jedzenia masz w bród. Brus będzie cię bronił. Cierń jest przy tobie. Nie musisz się mieć na baczności. Jeszcze jeden łyk. Tylko jeden”.

„Nie”.

„Jeden łyczek, malutki, wystarczy zwilżyć usta”.

Wypiłem, żeby już przestał mnie do tego nakłaniać. Ale on nie umilkł, więc wypiłem znowu. Nabrałem pełne usta okowity i przełknąłem. Coraz trudniej mi było się opierać. A Brus ciągle dolewał.

„Bastardzie, powiedz: Szczery żyje. Tylko tyle. Powiedz”.

„Nie”.

„Okowita tak miło rozgrzewa. Tak ci dobrze. Wypij jeszcze trochę”.

– Wiem, czego chcesz. Próbujesz mnie upić. Żebym ci się nie mógł sprzeciwić. Nic z tego. – Twarz miałem wilgotną od potu.

Brus i Cierń spojrzeli na mnie obaj.

– Nigdy dotąd nie upijał się na smutno – zauważył Brus. – W każdym razie nie przy mnie.

Najwyraźniej obu ich zaciekawiło nowe zjawisko.

„Powiedz to. Powiedz: Szczery żyje. Wtedy zostawię cię w spokoju. Przyrzekam. Tylko powiedz. Jeden raz. Chociaż szeptem. Powiedz to. Powiedz”.

– Szczery żyje – powiedziałem bardzo cicho.

– Tak? – rzucił Brus od niechcenia. Zbyt szybko pochylił się, by nalać mi więcej okowity. Flaszka okazała się pusta. Dolał z własnego kubka.

Nagle chciałem się napić. Ja sam tego chciałem. Podniosłem naczynie i wypiłem wszystko. Potem wstałem.

– Szczery żyje – powiedziałem. – Cierpi od mrozu, ale żyje. Nic więcej nie mam do powiedzenia. – Podszedłem do drzwi, odsunąłem rygiel i wyszedłem w noc.

Nie próbowali mnie zatrzymać.

***

Brus miał rację. Wszystko to było we mnie, jak piosenka niegdyś słyszana zbyt często, melodia, której nie sposób już nigdy wyrzucić z pamięci. Wyzierało to zza każdej mojej myśli, barwiło każdy sen. Wracało, nie dawało spokoju.

Wiosna zmieniła się w lato. Dawniejsze wspomnienia zaczynały wypełzać zza nowszych. Moje życie zrastało się w całość. Ciągle jeszcze znaczyły je dziury i białe plamy, ale coraz trudniej mi było nie wiedzieć. Imiona przestały być pustymi dźwiękami, kojarzyły się z twarzami. Księżna Cierpliwa, Lamówka, księżniczka Hoża, Sadza – nie były już tylko słowami; budziły silne emocje i wspomnienia.

– Sikorka – powiedziałem wreszcie na głos pewnego dnia.

Gdy wymówiłem to słowo, Brus niemal upuścił sidła, które właśnie trzymał w dłoniach. Nabrał tchu, jakby miał coś powiedzieć, ale się nie odezwał; czekał, co ja powiem. A ja milczałem. Zacisnąłem powieki, ukryłem twarz w dłoniach. Tęskniłem za zapomnieniem.

Później wiele czasu spędzałem, stojąc przy oknie i wyglądając na łąkę. Nic tam nie było do oglądania. Brus mi nie przeszkadzał i nie kazał wracać do obowiązków. Pewnego dnia, gdy patrzyłem na soczystą trawę, przyszło mi do głowy pytanie:

– Co zrobimy, kiedy wrócą pasterze? Gdzie będziemy mieszkać?

– Zastanów się, co mówisz. – Brus kołkami przytwierdził do podłogi króliczą skórkę, czyścił ją z resztek mięsa i z tłuszczu. – Nikt nie przyjdzie na letnie pastwiska, bo w okolicy nie ma bydła. Książę Władczy splądrował Kozią Twierdzę, zabrał ze sobą wszystko, co tylko dało się wywieźć, a kilka owiec pozostawionych w zamku na pewno przemieniło się zimą w pieczeń baranią.

I wtedy coś mi rozbłysło w głowie, coś straszniejszego niż odzyskane dotąd wspomnienia; pojawiło się samo, wbrew mojej woli. Raptownie wróciło wszystko, czego dotąd jeszcze nie pamiętałem, przestały istnieć pytania bez odpowiedzi.

Wyszedłem z chaty na łąkę, potem nad brzeg strumienia i dalej, aż na bagniste rozlewisko, gdzie rosły pałki wodne. Zebrałem trochę ich zielonych liści, dzięki którym owsianka nabierała smaku. Od nowa znałem nazwy roślin. Mimo woli znowu wiedziałem, które zabijają i jak je preparować. Cała zapomniana wiedza w jednej chwili powróciła; żądała pamiętania, czy chciałem, czy nie.

Gdy znowu pojawiłem się w chacie, Brus gotował ziarno. Położyłem liście na stole, nalałem do kociołka wody z beczki. Obmyłem je i przebrałem.

– Co się działo tamtej nocy? – zapytałem wreszcie.

Obrócił się wolno, jakbym był zwierzęciem, które łatwo spłoszyć zbyt gwałtownym ruchem.

– Tamtej nocy?

– Król Roztropny miał uciec z księżną Ketriken. Dlaczego nie czekały na nich konie ani lektyka?

– A, wtedy. – Westchnął boleśnie. Odpowiedział przyciszonym głosem, chyba się bał mnie przestraszyć. – Byliśmy śledzeni, Bastardzie. Przez cały czas. Książę Władczy znał każdy nasz ruch, każde zamierzenie. Nie mogłem tego dnia przemycić ze stajni źdźbła słomy, a co dopiero trzech szkap, lektyki i muła. Nie śmiałem nawet pójść cię uprzedzić. Wszędzie kręcili się strażnicy z Księstwa Trzody. Udawali, że oglądają puste boksy. Doczekałem początku uroczystości, a gdy książę Władczy obwołał się królem, wymknąłem się z twierdzy po jedyne konie, jakie mogłem zdobyć. Po Sadzę i Fircyka. Ukryłem je wcześniej u pewnego kowala, żeby najmłodszy królewski syn ich nie sprzedał. Prowiantu też miałem niewiele, tyle co podkradłem w żołnierskiej jadalni. Nic innego nie wymyśliłem.

– Księżna Ketriken i trefniś.

Nie chciałem o nich myśleć, nie chciałem ich sobie przypominać. Kiedy ostatnio widziałem błazna, szlochał zrozpaczony i oskarżał mnie o zamordowanie ukochanego władcy. Kazałem mu uciekać z zamku, ratować własne życie. Nie było to najmilsze wspomnienie osoby, którą niegdyś nazywałem przyjacielem.

Brus przeniósł kociołek z owsianką na stół. Trzeba było odczekać, aż zgęstnieje.

– Trafili do mnie prowadzeni przez twojego wilka i Ciernia. Chciałem jechać z nimi, ale nie było sposobu. Opóźniałbym ich w drodze. Moja noga... nie mógłbym długo dotrzymać kroku koniom, a dwóch jeźdźców na jednym wierzchowcu w taką pogodę to za duże obciążenie. Pozostało mi tylko ich wyprawić. – Cisza. – Gdybym wiedział, kto nas zdradził przed księciem Władczym... – Warknął, groźniej niż wilk.

– Ja.

Spojrzał na mnie z przerażeniem i z niedowierzaniem.

Spuściłem wzrok na dłonie. Zaczynały drżeć.

– Wszystko to moja wina. Mojej głupoty. Ta pokojóweczka księżnej, Różyczka... zawsze w pobliżu, zawsze pod ręką... Szpiegowała dla księcia Władczego. Przy niej prosiłem księżnę, by się przygotowała do drogi, ciepło ubrała. Powiedziałem, że wraz z nią wyruszy monarcha. Książę Władczy odgadł bez trudu, że małżonka jego brata zamierza uciec z Koziej Twierdzy. Oczywiście potrzebowała koni. – Wziąłem głęboki wdech. – Może miła pokojóweczka była kimś więcej niż tylko szpiegiem? Może zaniosła koszyk pełen zatrutych wiktuałów pewnej starej kobiecie? Może nasmarowała tłuszczem stopień schodów, gdy jej pani miała wkrótce schodzić z wieży? – Zmusiłem się do podniesienia wzroku znad liści. Napotkałem zdumione spojrzenie Brusa. – A czego nie podsłuchała Różyczka, tego się dowiedzieli Prawy i Pogodna. Żyli przyssani do umysłu króla Roztropnego jak pijawki. Pozbawiali go energii i znali każdą myśl przesłaną do księcia Szczerego lub od niego otrzymaną. Gdy tylko się dowiedzieli, że służę monarsze jako człowiek króla, zaczęli Mocą szpiegować również mnie. Konsyliarz musiał odkryć, jak tego dokonać, i przekazał tę wiedzę swoim uczniom. Pamiętasz Stanowczego, syna Gospodarnego? Członka kręgu Mocy? On był najzdolniejszy. Potrafił siłą sugestii sprawić, że go nie widziałeś, choć stał o krok przed tobą.

Och, jakżebym chciał się uwolnić od przerażających wspomnień! Niosły ze sobą cienie lochów oraz szczegóły, których nadal nie chciałem pamiętać. Czy zabiłem Stanowczego? Wątpliwe. Zapewne nie udało mi się wmusić w niego dostatecznej ilości trucizny. Podniosłem wzrok na Brusa.

– Tamtej nocy król w ostatniej chwili postanowił zostać – rzekłem cicho. – Dla mnie książę Władczy był zdrajcą, samozwańcem, który przywłaszczył sobie koronę należną starszemu bratu, ale zapomniałem, że monarcha zawsze widział w nim najukochańszego syna. Nasz król nie chciał żyć ze świadomością, że najmłodszy książę okazał się zdolny do tak niewyobrażalnie podłych czynów. Poprosił mnie, bym mu ponownie służył jako człowiek króla, bym dał mu energię niezbędną do pożegnania się, drogą Mocy, z księciem Szczerym. Prawy i Pogodna tylko na to czekali. – Pogrążyłem się w milczeniu, kolejne fragmenty układanki znajdowały właściwe miejsca. – Powinienem był się czegoś domyślić. Zbyt łatwo mi szło. Nie zastałem przy królu ani jednego strażnika. Dlaczego? Ponieważ nie byli potrzebni. Prawy i Pogodna, przyssani do umysłu monarchy, niecierpliwie czekali na mój następny krok. Książę Władczy skończył już ze swoim ojcem – przecież się ogłosił następcą tronu! Więcej od starca nie potrzebował. Dlatego słudzy księcia odebrali królowi resztki życiowej energii. Samozwaniec kazał im zyskać pewność, że władca nie porozumie się z prawowitym dziedzicem. Zamordowali monarchę, nim zdołał pożegnać się z drugim synem. Musiałem zabić Prawego i Pogodną! Zabiłem ich tak samo, jak oni mojego pana! Bez litości! Bez szansy na obronę!

– Spokojnie, spokojnie. – Brus podszedł, położył mi ręce na ramionach, lekko mnie pchnął na taboret. – Trzęsiesz się jak przed atakiem. Spokojnie.

Nie mogłem wydobyć z siebie słowa.

– Tego właśnie nie potrafiliśmy z Cierniem rozwikłać – ciągnął Brus. – Kto zdradził nasze plany? Podejrzewaliśmy każdego. Nawet trefnisia. Baliśmy się, że księżna Ketriken ruszyła w drogę w towarzystwie zdrajcy.

– Jak mogliście? Nikt nie kochał króla Roztropnego mocniej niż błazen.

– Nikt inny nie znał wszystkich naszych planów – odparł Brus szczerze.

– Nie karzeł je wydał. To ja.

Chyba właśnie w tamtym momencie na powrót stałem się całkowicie sobą. Powiedziałem rzecz najbardziej niemożliwą do wymówienia, stawiłem czoło prawdzie, której uznać było nie sposób. Przyznałem na głos, że to ja zawiodłem.

– Błazen mnie ostrzegał. Powiedział, że jeśli nie nauczę się pozostawiać spraw ich własnemu biegowi, stanę się śmiercią królów. Ostrzegał mnie Cierń. Próbował wymóc na mnie przyrzeczenie, że nie będę się samowolnie do niczego mieszał. Nie posłuchałem. Wiele moich czynów zabiło króla. Gdybym nie pomagał mu w korzystaniu z Mocy, nie padłby tak łatwo ofiarą zabójców. Uczyniłem go bezbronnym, gdy sięgaliśmy ku księciu Szczeremu. Zamiast ukochanego królewskiego syna pojawiły się dwie pijawki. Sprowadziłem śmierć na mego pana. Och, na tak wiele sposobów sprowadziłem na ciebie śmierć, królu Roztropny! Żałuję, mój panie. Tak bardzo żałuję. I po dziś dzień nie znam powodów, dla których książę Władczy cię zabił.

– Bastardzie – odezwał się Brus – książę Władczy nie musiał szukać powodu, żeby zabić ojca. Po prostu ustały przyczyny, dla których zależało mu na jego życiu. Na to nie miałeś wpływu. – Pionowa zmarszczka przecięła mu czoło. – Dlaczego zabili go akurat wtedy? Dlaczego nie czekali, by dostać księżnę Ketriken?

Uśmiechnąłem się.

– Ty ją ocaliłeś. Książę Władczy sądził, że ma księżnę w garści. Był przekonany, że zniweczył nasze plany, gdy ci uniemożliwił wyprowadzenie koni ze stajni. Nawet się tym przede mną chełpił, odwiedziwszy mnie w lochu. Mówił, że księżna musiała wyruszyć pieszo. I bez ciepłych ubrań.

Brus wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.

– Księżna z trefnisiem wzięli rzeczy przygotowane dla króla Roztropnego. A wyruszyli na dwóch spośród najlepszych koni, jakie wyszły z zamkowych stajni w Koziej Twierdzy. Gotów jestem własną głowę dać w zakład, chłopcze, że dotarli bezpiecznie do celu. Sadza i Fircyk pasą się teraz na górskich pastwiskach.

Nikła pociecha. Tej nocy wyszedłem z chaty i biegałem z wilkiem, a Brus mnie nie skarcił. Nie mogliśmy jednak biec tak szybko ani tak daleko, jak pragnąłem, krew, przelana tej nocy, nie była krwią, której chciałbym utoczyć, a świeże gorące mięso nie mogło zaspokoić mojego łaknienia.

***

Tak więc przypomniałem sobie minione życie. W miarę upływu czasu Brus zaczął znowu traktować mnie jak przyjaciela, choć z dyrygowania mną zrezygnował nie bez kpiącego żalu. Wspominaliśmy minione dni, dawne zabawy i sprzeczki, a kiedy wróciły stare nawyki, obaj zaczęliśmy – tym ostrzej – tęsknić za wszystkim, co utraciliśmy.

Brus się nudził. W Koziej Twierdzy cieszył się ogromnym autorytetem i miał zawsze pełne ręce roboty, a teraz ledwie zabijał czas byle jakimi zajęciami. Bardzo mu brakowało ukochanych zwierząt. I ja tęskniłem za wartkim strumieniem życia twierdzy, ale najciężej znosiłem nieobecność Sikorki. W myślach prowadziłem z nią długie rozmowy. Za dnia zbierałem tawułę i kwiatki lawendy, pachnące jak ona, a nocami leżałem bezsennie, wspominając dotyk jej dłoni na mojej twarzy. O tym nie rozmawiałem z moim ostatnim przyjacielem. We dwóch staraliśmy się ze strzępów dawnego istnienia poskładać jakąś całość. Dnie mijały na łowieniu ryb i polowaniu, praniu i cerowaniu, wyprawianiu skór i noszeniu wody. Samo życie.

Raz Brus próbował mi wyjaśnić, jak to było, kiedy z trucizną przyszedł do mnie do lochu. Jego ręce, zajęte pracą, poruszały się miarowo, a on opowiadał, jak odchodził, zostawiwszy mnie w celi. Nie mogłem słuchać.

– Chodźmy na ryby – zaproponowałem raptownie.

Nabrał głęboko powietrza i pokiwał głową. Poszliśmy nad rzekę i tego dnia już nie rozmawialiśmy.

Nie zmieniało to jednak faktu, że przecież byłem i więziony, i głodzony, i bity do nieprzytomności. Goląc się, starannie omijałem szramę na policzku. Nad brwią, w miejscu gdzie rozbito mi głowę, wyrosło pasmo siwych włosów. O moich bliznach także nigdy nie rozmawialiśmy. Nie chciałem o tym nawet myśleć. Nikt nie mógł przejść takich tortur niezmieniony na duszy.

Zacząłem nocami śnić. Nawiedzały mnie krótkie sny, do złudzenia przypominające rzeczywistość: zmrożone momenty ognia, przypalanie bólu, beznadziejne przerażenie. Budziłem się zlany zimnym potem, ze zlepionymi włosami, drżący ze strachu. Nic nie zostawało z tych snów, kiedy zrywałem się w ciemnościach, nawet najcieńsza nitka, dzięki której mógłbym je rozwikłać. Tylko uczucia: ból, strach, gniew i zawód. I ponad wszystko strach. Przytłaczający strach. Trząsłem się, z trudem chwytałem powietrze, oczy mi łzawiły, w gardle dusiła kwaśna żółć.

Za pierwszym razem, kiedy się to stało, za pierwszym razem, kiedy w środku nocy poderwałem się z bezgłośnym krzykiem, Brus zeskoczył z łóżka, chwycił mnie za ramię i gorączkowym szeptem spytał, co się stało. Odepchnąłem go tak gwałtownie, że wpadł na stół i prawie go przewrócił. Strach i gniew wybuchły nagłą furią, mało brakowało, a byłbym zabił Brusa, tylko dlatego że był w zasięgu ręki. W tamtej chwili gardziłem sobą tak bardzo, że pragnąłem zniszczyć wszystko, co było mną albo mnie dotyczyło. Jak najmocniej odepchnąłem cały zewnętrzny świat, przesunąłem własną świadomość.

„Bracie, bracie, bracie!” – zawył rozpaczliwie Ślepun, ukryty gdzieś w moim wnętrzu.

Brus wydał z siebie jakiś nieartykułowany okrzyk, zatoczył się do tyłu.

Po chwili odzyskałem głos.

– To tylko zły sen – wydukałem. – Przepraszam. Myślałem, że jeszcze śnię.

– Rozumiem – powiedział Brus i dodał po namyśle: – Rozumiem. – Wrócił do łóżka.

Rozumiał, że nie może mi pomóc, nic więcej.

Koszmary nie przychodziły co noc, lecz na tyle często, że zacząłem się bać snu. Brus udawał, że śpi, ale w rzeczywistości czuwał, podczas gdy ja samotnie toczyłem nocne bitwy. Nie pamiętam samych snów, tylko koszmarne przerażenie, jakie ze sobą niosły. Znałem strach. Często go przeżywałem. Bałem się, gdy walczyłem z ofiarami kuźnicy, bałem się w czasie bitew z Zawyspiarzami, bałem się podczas starcia z Pogodną. Znałem strach, który ostrzegał, który spinał ostrogą, który kazał tonącemu chwytać się brzytwy. Natomiast nocne koszmary były nienazwanym przerażeniem, nadzieją na jak najszybszą śmierć, która położy im kres, ponieważ – zupełnie złamany – wiedziałem, że zrobię wszystko, byle więcej nie musieć znosić bólu.

Nie ma sposobu na taki strach ani na wstyd, który się po nim zjawia. Próbowałem być zły, próbowałem nienawidzić. Strachu nie utopiły łzy ani okowita. Penetrował mnie jak niemiła woń, podbarwiał każde wspomnienie, zacieniał moje pojęcie o tym, kim niegdyś byłem. Żadne ze wspomnień: radości, namiętności czy odwagi nie było już tym czym onegdaj, gdyż mój umysł zawsze dodawał zdradziecko: „Tak, tak właśnie było, niegdyś, ale potem nastał tamten czas i oto jaki jesteś teraz”. Ten paraliżujący strach był we mnie obecny stale. Wiedziałem z bolesną pewnością, że niewiele trzeba, bym stał się samym strachem. Nie byłem już Bastardem Rycerskim. Byłem tym, co z niego zostało, kiedy strach wygnał go z jego ciała.

***

Drugiego dnia po tym, jak Brusowi skończyła się okowita, powiedziałem:

– Nic mi się nie stanie, jeśli pójdziesz do Koziej Twierdzy.

– Nie mamy pieniędzy na zakupy i nie mamy już co sprzedać – oznajmił głosem bez wyrazu i trochę naburmuszony, jakby to była moja wina. Siedział przy ogniu. Złożył ręce i ścisnął je kolanami. Drżały odrobinę. – Zwierzyny w lesie dostatek. Jeśli nie będziemy potrafili się wyżywić, zasługujemy na głodówkę.

– Dasz sobie radę? – spytałem obojętnym tonem.

Popatrzył na mnie zmrużonymi oczyma.

– Co masz na myśli? – zapytał.

– Nie ma już okowity.

– I wydaje ci się, że bez niej nie potrafię żyć? – Wzbierał w nim gniew. Nietrudno o to było, od kiedy zabrakło trunku.

Bardzo leciutko wzruszyłem ramionami.

– Tylko spytałem. Nic więcej. – Starałem się na niego nie patrzeć, mając nadzieję, że nie wybuchnie.

Odezwał się dopiero po dłuższej chwili.

– Chyba obaj będziemy musieli się czegoś nauczyć – powiedział bardzo cicho.

Odczekałem długi czas. Potem zapytałem:

– Co zrobimy?

Popatrzył na mnie rozdrażniony.

– Powiedziałem ci już: będziemy polować. Tyle chyba potrafisz zrozumieć.

Uciekłem wzrokiem.

– Rozumiem. Chodziło mi o to, co zrobimy... później. Nie jutro czy pojutrze.

– Na razie będziemy polować. Trochę pomoże nam Cierń, jeśli zdoła. Zamek przecież złupiony. Może będę musiał na jakiś czas przenieść się do Koziej Twierdzy, poszukać pracy. Na razie...

– Nie o to mi chodziło – przerwałem mu. – Nie możemy ukrywać się tutaj do końca życia. Co będziemy robić?

– Chyba się nad tym jeszcze nie zastanawiałem. Z początku po prostu przynieśliśmy cię tutaj, żebyś miał się gdzie podziać, zanim wydobrzejesz. Potem wydawało się, że nigdy...

– Ale już jestem sobą. – Zamilkłem na krótki moment. – Księżna Cierpliwa...

– Jest pewna, że nie żyjesz – uciął Brus, chyba ostrzej niż zamierzał. – Tylko Cierń i ja znamy prawdę. Upewniliśmy się co do tego, jeszcze zanim wyciągnęliśmy cię z grobu. Co by było, gdyby dawka trucizny okazała się za silna i umarłbyś naprawdę? Albo gdybyś zamarzł pod ziemią? Poza tym widziałem, co z tobą zrobili... – Wydawał się zakłopotamy. Lekko pokręcił głową. – Nie dawałem ci wielkich szans, a jeszcze i trucizna... Dlatego nikomu nie robiliśmy nadziei. A kiedy cię wykopaliśmy... – Pokręcił głową gwałtowniej. – Byłeś nieludzko skatowany. Nie wiem, co opętało księżnę Cierpliwą, żeby opatrywać rany zmarłemu, ale gdyby tego nie zrobiła... Potem znowu... nie byłeś sobą. Po tych pierwszych kilku tygodniach nie mogłem odżałować, że cię przywróciliśmy do życia. Miałem wrażenie, że wtłoczyliśmy w ludzkie ciało wilczą duszę. – Znowu podniósł na mnie wzrok, na jego twarzy odmalował się wyraz niedowierzania. – Któregoś razu skoczyłeś mi do gardła! Tego dnia, gdy stanąłeś na własnych nogach, chciałeś uciec. Zagrodziłem ci drogę, a ty skoczyłeś mi do gardła. Nie mógłbym pokazać księżnej Cierpliwej tego warczącego, kłapiącego zębami potwora, a co dopiero...

– Czy Sikorka...?

Odwrócił wzrok.

– Prawdopodobnie słyszała o twojej śmierci. – Zamilkł. Potem dodał z ociąganiem: – Ktoś zapalił świecę na twoim grobie. Znalazłem resztkę wosku, kiedy przyszedłem cię odkopać.

– Jak pies po kość.

– Bałem się, że nie zrozumiesz.

– Nie zrozumiałem. Zaufałem Ślepunowi.

Wtedy nie byłem w stanie znieść więcej. Próbowałem zakończyć rozmowę, lecz Brus był nieugięty.

– Gdybyś wrócił do Koziej Twierdzy, wszystko jedno, do miasta czy do zamku, długo byś nie pożył. Ludzie powiesiliby cię nad wodą i spalili twoje ciało. Albo je rozczłonkowali. Tym razem upewniliby się, że jesteś martwy.

– Aż tak mnie nienawidzą?

– Nienawidzą? Nie. Lubili cię ci, którzy cię znali. Ale gdybyś wrócił, baliby się ciebie. Przecież skonałeś i zostałeś pochowany. Nie sposób wykręcić się żadną sztuczką. Ludzie nie pochwalają Rozumienia. Skoro człowiek oskarżany o używanie tej magii umiera i zostaje pogrzebany, musi pozostać martwy. Jeśli zobaczą cię żywego, zyskają dowód, że książę Władczy miał rację: uprawiasz zwierzęcą magię i użyłeś jej do zamordowania króla. Będą musieli cię zabić ponownie. Tym razem skutecznie. – Zerwał się z miejsca, dwukrotnie okrążył izbę. – Niech to... – wycedził przez zęby – napiłbym się.

– Ja też – przyznałem cicho.

***

Dziesięć dni później na dróżce pojawił się Cierń. Stary skrytobójca szedł wolno, podpierając się kijem, na plecach niósł spory tobół. Dzień był gorący, więc Cierń odrzucił kaptur. Długie siwe włosy powiewały na wietrze, broda zakrywała większą część twarzy. Na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie wędrownego druciarza. Poznaczony bliznami stary człowiek, ale nie Ospiarz. Twarz mu ogorzała od wiatru i słońca.

Brus poszedł na ryby, wolał oddawać się temu zajęciu w samotności. Pod jego nieobecność Ślepun wygrzewał się w słońcu na progu izby, ale pochwyciwszy pierwszą smugę zapachu Ciernia, umknął między drzewa. Zostałem sam.

Dłuższą chwilę patrzyłem, jak się zbliża. Zima go postarzyła, zmarszczki miał głębsze, włosy bardziej posiwiałe. Poruszał się jednak żwawiej niż zwykle, jak gdyby niedostatek go wzmocnił. W końcu ruszyłem mu na spotkanie, przedziwnie zawstydzony i zakłopotany.

Podniósł wzrok, przystanął w pół kroku.

– Chłopcze? – zagadnął ostrożnie.

Udało mi się kiwnąć głową i rozciągnąć kąciki ust na boki.

Upokorzył mnie blask uśmiechu, który w odpowiedzi rozjaśnił mu twarz.

Cierń upuścił tobołek, chwycił mnie w objęcia, gładził po głowie, jak gdybym ciągle jeszcze był dzieckiem.

– Och, Bastardzie! Bastardzie, mój chłopcze! – wykrzyknął z ulgą. – Myślałem, że cię straciliśmy! Myślałem, że lepiej było pozwolić ci umrzeć. – Choć leciwy, obejmował mnie mocno i pewnie.

Byłem życzliwy dla starego człowieka. Nie powiedziałem mu, że miał rację: powinien był pozwolić mi umrzeć.

Rozdział 2
ROZSTANIA

Książę Władczy z rodu Przezornych, ogłosiwszy się monarchą Królestwa Sześciu Księstw, opuścił krainy nadbrzeżne, porzucając je na pastwę losu. Ponadto ograbił z zapasów Księstwo Kozie oraz złupił Kozią Twierdzę. Powysprzedawał zamkowe konie i bydło; najwspanialsze okazy przeniósł w głąb lądu, do swej nowej rezydencji – Kupieckiego Brodu. Wywiózł zbiory biblioteczne i meble, w tym także królewski tron. Część zagrabionego mienia uświetniła nową siedzibę królewską, reszta została sprzedana lub rozdzielona pomiędzy władców oraz szlachtę księstw śródlądowych jako dowody łaskawości. Spichlerze, piwnice, zbrojownie Koziej Twierdzy opustoszały – wszelkie dobra wywieziono w głąb lądu.

Ksiażę Władczy poczynił owe spustoszenia pod pretekstem działania dla dobra króla Roztropnego. Złożony boleścią monarcha oraz księżna Ketriken, ciężarna wdowa po następcy tronu, mieli dla własnego bezpieczeństwa zostać wywiezieni do Kupieckiego Brodu, z dala od wybrzeża nękanego przez szkarłatne okręty. Te same powody stanowiły przykrywkę dla plądrowania Koziej Twierdzy. Wraz ze śmiercią króla Roztropnego oraz zniknięciem księżnej Ketriken owe kruche pozory przestały spełniać swą rolę. Mimo to, książę Władczy wkrótce po koronacji opuścił stolicę. Rada Królestwa zakwestionowała jego decyzję. Nowy władca odrzekł ponoć, iż księstwa nadbrzeżne są dla niego synonimem wojny oraz workiem bez dna; dodał, że zawsze pasożytowały na księstwach śródlądowych, a na ostatek oznajmił, że życzy Zawyspiarzom powodzenia, jeśli szczytem ich pragnień jest podbój kilku ponurych skał. W późniejszym czasie książę Władczy zaprzeczał, jakoby użył podobnych sformułowań.

Znalazł się w sytuacji niemającej precedensu w historii Królestwa Sześciu Księstw. Nienarodzone dziecię księżnej Ketriken było bez wątpienia prawowitym dziedzicem korony i choć potomek mógłby się ubiegać o tytuł dopiero po ukończeniu szesnastego roku życia, trudno się dziwić podejrzeniom, iż książę Władczy przyłożył rękę do tajemniczego zniknięcia wdowy po następcy tronu. Najmłodszy syn królewski pragnął jak najszybciej włożyć monarszą koronę, lecz zgodnie z panującym prawem potrzebował zgody władców wszystkich sześciu księstw. Kupił sobie tron licznymi ustępstwami wobec księstw nadbrzeżnych. Największym z nich było przyrzeczenie, że Kozia Twierdza pozostanie obsadzona zbrojnymi i gotowa do obrony wybrzeża.

Władzę w dawnej stolicy przejął najstarszy siostrzeniec nowego monarchy, dziedzic Księstwa Trzody, książę Żwawy. W wieku dwudziestu pięciu lat nie mógł się już doczekać przejęcia schedy po ojcu, toteż z radością powitał tytuł władcy Koziej Twierdzy oraz Księstwa Koziego. Osiadł w Koziej Twierdzy z grupą zbrojnych z Księstwa Trzody, lecz nie miał dużego doświadczenia w sprawowaniu rządów, a przy tym, jak wieść niesie, nie dostał od samozwańca żadnych funduszy, wobec czego zmuszony był szukać dochodów u kupców oraz u chłopów i pasterzy, szykujących się do kolejnego roku walki z Zawyspiarzami. Nie istnieją przekazy świadczące o jakichkolwiek złośliwych postępkach młodego władcy wobec mieszkańców Księstwa Koziego lub innych księstw nadbrzeżnych, lecz próżno też szukać dowodów na godną pochwały dbałość o lud.

Skoro baronowie musieli na swoich włościach przygotowywać obronę poddanych, oprócz nowego władcy rezydowała w Koziej Twierdzy tylko garstka drobniejszej szlachty oraz ostatnia wysoko urodzona osoba pozostała w stolicy księstwa, księżna Cierpliwa – połowica następcy tronu, nim jej małżonek, książę Rycerski, zrezygnował z praw do korony na rzecz młodszego brata, księcia Szczerego. Ona to zadbała o obsadzenie twierdzy żołnierzami z Księstwa Koziego: gwardią osobistą księżnej Ketriken, strażą zamkową oraz weteranami gwardii przybocznej króla Roztropnego. Książę Żwawy ściągnął własną gwardię przyboczną i, co naturalne, faworyzował swoich ludzi. Racje żywnościowe były skąpe, a pobory wypłacane nieregularnie, toteż morale żołnierzy spadło do żenującego poziomu. Sytuacja komplikowała się jeszcze bardziej z powodu niejasnej hierarchii zwierzchności. W teorii, wojska Księstwa Koziego podlegały kapitanowi Toporowi z Księstwa Trzody, zwierzchnikowi gwardii osobistej księcia Żwawego. W rzeczywistości, Naparstnica, kapitan gwardii przybocznej księżnej Ketriken, Rębacz, dowódca straży Koziej Twierdzy, oraz stary wiarus, Rudzielec, z gwardii przybocznej króla Roztropnego, trzymali się razem i słuchali tylko własnych rad. Jeśli w ogóle komuś składali raporty, to właśnie księżnej Cierpliwej. W tamtym czasie żołnierze Księstwa Koziego mówili o niej: pani na Koziej Twierdzy.

Samozwaniec od pierwszych chwil panowania obawiał się utraty tytułu monarchy. Na wszystkie strony świata porozsyłał umyślnych w poszukiwaniu księżnej Ketriken noszącej pod sercem nienarodzonego dziedzica. Podejrzewając, że mogła ona znaleźć schronienie u swego ojca, zażądał od władcy Królestwa Górskiego wydania córki. Król Eyod odpowiedział, że miejsce pobytu członka rodu panującego Królestwa Sześciu Księstw w najmniejszym stopniu nie dotyczy Królestwa Górskiego. W rewanżu książę Władczy wycofał się z wszelkich umów handlowych zawartych z ojczyzną księżnej Ketriken i próbował zniechęcić do przekraczania granic nawet pospolitych podróżnych. W tym samym czasie pojawiły się plotki – niemal na pewno rozpuszczone przez niego – że dziecko księżnej Ketriken nie zostało poczęte przez księcia Szczerego, a co za tym idzie, nie ma żadnych praw do tronu Królestwa Sześciu Księstw.

Dla ludu Księstwa Koziego był to czas wyjątkowo trudny. Poddani, opuszczeni przez króla, pod opieką nielicznych oddziałów źle zaopatrzonych żołnierzy, ledwie trwali, miotani wichrami dziejów niczym okręt bez steru na wzburzonym morzu. Czego nie ukradli i nie zniszczyli najeźdźcy, zostało zajęte na podatki przez księcia Żwawego. Na drogach zaroiło się od rozbójników, bo gdy człowiek nie może wyżyć z uczciwej pracy, zapomina o uczciwości. Chłopi, porzuciwszy wszelką nadzieję, uciekali z wybrzeża, by zasilić szeregi żebraków, złodziei i dziewek w miastach śródlądzia. Nawet handel zamarł, gdyż statki wypływające w morze nieczęsto wracały do portu.

***

Siedziałem z Cierniem na ławce przed chatą i rozmawialiśmy. Nie o zdarzeniach ponurych, nie o nabrzmiałych powagą wypadkach z przeszłości ani o moim powrocie zza grobu czy o polityce. Rozmawialiśmy o sprawach drobnych, jakie się omawia po powrocie z długiej podróży. Cichosz zaczynał się starzeć: zimą wkradła mu się w stawy jakaś sztywność i nawet nadejście wiosny nie przyniosło poprawy. Nie wiadomo było, czy dożyje następnego roku.

Cierniowi udało się wreszcie osuszyć liście horągwia, nie dopuszczając do pleśnienia, ale okazało się, że sproszkowana roślina nie ma tej mocy co świeża. Obaj tęskniliśmy za słynnymi pasztecikami nadwornej kucharki.

W pewnym momencie Cierń spytał, czy chciałbym coś odzyskać ze swojej zamkowej komnaty. Przeszukano ją na rozkaz księcia Władczego i został w niej straszny bałagan, ale chyba nic nie zabrano. Zapytałem o gobelin przedstawiający króla Mądrego podczas spotkania z Najstarszym. Cierń go pamiętał, ale ocenił, że nie da rady przydźwigać. Spojrzałem tak żałośnie, że natychmiast zmienił zdanie i podjął się znaleźć jakiś sposób.

Wyszczerzyłem zęby w uśmiechu.

– Żartowałem. Ten gobelin przyprawiał mnie o koszmarne sny. Nie, w mojej komnacie nie zostało nic ważnego.

Stary skrytobójca obrzucił mnie smutnym spojrzeniem.

– Żegnasz się z dawnym życiem, biorąc tylko to co na grzbiecie i kolczyk? Niczego więcej nie chcesz? Czy to nie dziwne?

Czy dziwne? Zastanowiłem się. Co miałem? Miecz podarowany przez księcia Szczerego. Srebrny pierścień od króla Eyoda; wcześniej należał do jego syna, księcia Ruriska. Broszę od księżnej Gracji. Fletnię Pana – miałem nadzieję, że księżna Cierpliwa ją odzyskała. Farby i arkusze papieru. Skrzyneczkę na trucizny zrobioną własnymi rękoma. Od Sikorki nie miałem nic. Ona nie chciała ode mnie prezentów, a ja nigdy nie pomyślałem, żeby skraść jej chociaż wstążkę do włosów. Gdybym...

– Nie. Chyba lepiej skończyć z tym całkowicie. Chociaż zapomniałeś o jeszcze jednym przedmiocie. – Odwróciłem kołnierz szorstkiej koszuli i pokazałem mu rubin osadzony w srebrze. – Klejnot ten dał mi król Roztropny, gdy naznaczył mnie jako swego. Ciągle go mam. – Księżna Cierpliwa spięła broszą mój całun. Myśl tę zdecydowanie od siebie odsunąłem.

– Nie mogę się nadziwić, że strażnicy księcia Władczego nie obrabowali twojego ciała. Najpewniej Rozumienie wzbudza taki strach, że obawiali się ciebie równie mocno martwego jak żywego.

Przesunąłem palcem po grzbiecie nosa, tam gdzie został złamany.

– Raczej nie wyglądało na to, żeby się mnie obawiali.

Cierń uśmiechnął się krzywo.

– Nos cię martwi? Moim zdaniem przydaje twojej twarzy wyrazistości.

– Naprawdę? – Spojrzałem na niego, mrużąc oczy przed słońcem.

– Nie. Ale uprzejmość wymagała takiego stwierdzenia. W rzeczywistości nie jest bardzo źle. Chyba go ktoś próbował nastawiać.

Pojawił się jakiś strzępek wspomnienia. Zadrżałem.

– Nie chcę o tym myśleć – wyznałem szczerze.

Współczucie zachmurzyło mu twarz. Odwróciłem wzrok, niezdolny udźwignąć jego litości. Łatwiej było znieść wspomnienie pobicia, jeśli mogłem udawać, że nikt inny o nim nie wiedział. Czułem się przez księcia Władczego upokorzony. Oparłem głowę o nagrzaną słońcem ścianę chatynki.

– Cóż się dzieje wśród żywych?

Cierń odchrząknął, przystał na zmianę tematu.

– A ile wiesz?

– Niewiele. Wiem, że księżna Ketriken i trefniś uciekli. Że księżna Cierpliwa jakoby słyszała, iż księżna Ketriken dotarła bezpiecznie w góry. Że książę Władczy jest wściekły na króla Eyoda i odciął mu szlaki handlowe. Że król Szczery nadal żyje, ale nikt nie ma od niego wieści.

– Hola! Hola! – Cierń wyprostował się gwałtownie. – Plotki o Ketriken... przecież ty to pamiętasz z mojej rozmowy z Brusem!

Odwróciłem wzrok.

– Tak samo mógłbym pamiętać dawny sen. Rozmyte kolory, wypadki ułożone w przypadkowej kolejności. Wiem tylko, że o tym rozmawialiście.

– A co ze Szczerym? – Nagłe napięcie w głosie Ciernia przyprawiło mnie o zimne ciarki na grzbiecie.

– Tamtej nocy sięgnął do mnie Mocą – rzekłem spokojnie. – Powiedziałem wam wtedy, że książę nadal żyje.

– Psiakrew!!! – Cierń skoczył na równe nogi. W życiu nie widziałem go w podobnym stanie, toteż gapiłem się na niego, unieruchomiony zdumieniem, a jednocześnie przestrachem. – Myśmy ci nie uwierzyli! Och, tak, byliśmy zadowoleni, że to powiedziałeś, a kiedy wyszedłeś, Brus rzekł: „Dajmy chłopakowi spokój, przypomniał sobie ukochanego księcia”. Niczego więcej nie podejrzewaliśmy! Psiakrew! Po stokroć psiakrew!!! – Wycelował we mnie palcem. – Raportuj. Opowiadaj wszystko.

Poszukałem w pamięci. Niełatwo mi było przebrnąć przez wizje, zupełnie jakbym patrzył wilczymi oczyma.

– Był zmarznięty. Ale żywy. Wycieńczony lub ranny. Poruszał się bardzo wolno. Próbował mnie dosięgnąć, lecz ja go odpychałem, więc narzucił mi chęć wypicia okowity... Pewnie, by pokonać mój opór...

– Gdzie był?

– Nie wiem. W lesie. W śniegu. – Przywoływałem nawet najbardziej mgliste wspomnienia. – Chyba nie wiedział gdzie jest.

Cierń świdrował mnie wzrokiem.

– Wyczuwasz go? Czujesz go w ogóle? Możesz mi powiedzieć, czy nadal żyje?

Pokręciłem głową. Serce zaczęło mi łomotać w piersi.

– Możesz do niego sięgnąć Mocą?

Znowu zaprzeczyłem. Cierń był coraz bardziej zawiedziony.

– Bastardzie, musisz!

– Nie chcę! – krzyknąłem. Już byłem na nogach.

„Uciekaj! Uciekaj prędko!”.

Tak zrobiłem. Nagle wszystko było proste. Uciekłem od Ciernia i od chatki, jakby mnie goniły wszystkie demony Zawyspiarzy. Cierń wołał za mną, ale nie chciałem go słyszeć. Biegłem, a gdy tylko znalazłem schronienie pośród drzew, u mojego boku zjawił się Ślepun.

„Nie tam, tam jest Serce Stada” – ostrzegł mnie.

Pognaliśmy w górę wzgórza, daleko od strumienia, w gąszcz jeżyn zwisający z nasypu, pod którym Ślepun chronił się w burzliwe noce.

„Co się stało? Gdzie niebezpieczeństwo?” – spytał.

„Chciał, żebym wrócił” – odpowiedziałem po jakimś czasie. Próbowałem ująć to w myśli zrozumiałe dla wilka. „Chciał, żebym... już nigdy nie był wilkiem”.

Zmroziło mnie nagłe uczucie chłodu. Wyjaśniając Ślepunowi, sam stanąłem z prawdą twarzą w twarz. Wybór był prosty. Mogłem być wilkiem, bez przeszłości, bez przyszłości, żyjącym tylko dniem dzisiejszym, albo człowiekiem, naznaczonym przez przeszłość, człowiekiem, którego serce wraz z krwią pompowało strach. Mogłem chodzić na dwóch nogach, znać wstyd i zgarbione plecy. Mogłem biegać na czterech łapach i zapomnieć o wszystkim do tego stopnia, że nawet Sikorka będzie tylko wspomnieniem przyjemnego zapachu. Usiadłem pod jeżynami, dłoń wsparłem lekko na grzbiecie Ślepuna, zapatrzyłem się w miejsce, które tylko ja mogłem zobaczyć. Światło z wolna odmieniało swój blask i wieczór przeradzał się w zmierzch. Decyzja dojrzewała we mnie powoli, lecz nieuchronnie, na podobieństwo podpełzających ciemności. Serce we mnie wyło sprzeciwem, lecz inne wyjścia były nie do przyjęcia. Umocniłem się w postanowieniu.

Kiedy wróciłem, było już zupełnie ciemno. Z podkulonym ogonem podkradłem się do chatki. Dziwnie było podchodzić do tego schroniska pod postacią wilka, czuć dym unoszący się z drewna jako rzecz ludzką i mrugać od oślepiającego blasku wydobywającego się przez szpary w okiennicach. Niechętnie oddzieliłem się od Ślepuna.

„Nie wolałbyś polować ze mną?” – zapytał wilk.

„Wolałbym. Ale dziś nie mogę”.

„Dlaczego?”.

Tylko pokręciłem głową. Decyzja była tak świeża, tak jeszcze niepewna... nie śmiałem jej poddawać sprawdzianowi, ubierając powody w słowa. Przystanąłem na skraju lasu, strzepnąłem z ubrania liście i ziemię, przygładziłem włosy, ponownie związałem je w kucyk. Miałem nadzieję, że nie pobrudziłem twarzy. Wyprostowałem ramiona, zmusiłem się, by podejść do chatki i otworzyć drzwi. Czułem się przerażająco słaby. Oni dwaj znali niemal wszystkie moje sekrety. Jak mogłem oczekiwać, że będą we mnie widzieli człowieka? Nie mogłem ich winić. Próbowali mnie ocalić. Przede mną samym, to prawda, lecz jednak ocalić. Nie ich wina, że ten, kogo uratowali, niewart był zachodu.

Siedzieli przy stole. Gdybym tak uciekł kilka tygodni temu, po powrocie Brus skoczyłby do mnie, chwycił za kark, potrząsał gwałtownie, a może by mi nawet przyłożył. Teraz już tak mnie nie traktował, ale same wspomnienia wystarczały, żebym zachował ostrożność, której nie potrafiłem zataić. O dziwo, twarz Brusa wyrażała tylko ulgę, a Cierń patrzył na mnie ze wstydem i zatroskaniem.

– Nie zamierzałem naciskać cię tak mocno – wyznał, nim zdążyłem się odezwać.

– Po prostu dotknąłeś bolesnego miejsca – rzekłem cicho. – Czasami człowiek sam nie wie, jak głęboka jest rana.

Przystawiłem sobie taboret do stołu. Po długich tygodniach żywienia się najprostszym jedzeniem widok sera, miodu oraz wina z bzu wywarł na mnie wstrząsające wrażenie. Do tego jeszcze bochenek chleba, no i pstrąg złowiony przez Brusa. Przez jakiś czas jedliśmy, odzywając się niewiele, tylko w razie konieczności. Napięcie jakby zelżało. Niestety, gdy posiłek dobiegł końca, wróciło.

– Teraz rozumiem twoje pytanie – rzekł niespodziewanie Brus; Cierń i ja spojrzeliśmy na niego zdziwieni. – Kilka dni temu zapytałeś, co będziemy robić. Widzisz, sądziłem, że straciliśmy króla Szczerego. Królowa Ketriken nosi pod sercem jego dziedzica i jest bezpieczna w górach. Nic nie mogę dla niej uczynić. Gdybym podjął jakiekolwiek działanie, zdradziłbym ją przed innymi. Najlepiej pozwolić jej pozostać w ukryciu pomiędzy ludem ojca. Do czasu, gdy dziecko osiągnie wiek stosowny, by sięgnąć po tron... jeśli nie będę jeszcze w grobie, zapewne będę mógł coś zrobić. Uznałem, że na razie nie mam komu służyć. Dlatego sądziłem, że pytasz tylko o nas obu.

– A teraz? – zapytałem cicho.

– Skoro król Szczery żyje, to jego tron zagarnął samozwaniec. Przysiągłem służyć prawowitemu władcy. Tak samo Cierń. Tak samo ty.

Obaj patrzyli na mnie bez drgnienia powiek.

„Ucieknij znowu”.

„Nie mogę”.

Brus drgnął. Czy, gdybym teraz skoczył do drzwi, rzuciłby się na mnie i próbował zatrzymać? Nie poruszył się, nie odezwał, czekał.

– Ja nie – oznajmiłem. – Bastard nie żyje – rzekłem bez ogródek.

Brus spojrzał na mnie, jakbym go uderzył.

A Cierń zapytał cicho:

– Dlaczego więc ciągle nosi broszę króla Roztropnego?

Wypiąłem ją z kołnierza. Chciałem powiedzieć: „Proszę bardzo. Weź ją i niech się to wszystko skończy. Ja mam dosyć. Zbrakło mi sił”. Ale milczałem, obracając klejnot w palcach.

– Wina? – zapytał Cierń, ale nie mnie.

– Zimny dziś wieczór – odparł Brus. – Zaparzę herbaty.

Cierń skinieniem głowy wyraził aprobatę.

Ciągle ściskałem w ręku srebrną broszę z czerwonym kamieniem. Pamiętałem dłonie mojego króla, gdy przypinał mi ją do chłopięcej koszuli. „Masz” – powiedział. „Teraz należysz do mnie”. Król Roztropny już nie żył. Czy jego śmierć zwalniała mnie z przysięgi? A co mi powiedział w ostatniej chwili swego życia? „Cóż z ciebie uczyniłem?”. Znowu odepchnąłem od siebie to pytanie. Ważniejsze, kim byłem teraz? Czy tym, kogo uczynił ze mnie książę Władczy? Czy mogłem od tego uciec?

– Książę Władczy powiedział mi – odezwałem się zamyślony – że w jego oczach jestem bezimiennym chłopakiem od psów. – Podniosłem wzrok na Brusa. – Byłoby dobrze zostać po prostu psiarczykiem.

– Naprawdę? Swego czasu miałeś odmienne zdanie na ten temat. Bastardzie, nie jesteś człowiekiem króla? To kim jesteś? Dokąd pójdziesz?

Dokąd bym poszedł, gdybym był wolny? Serce mi się rwało do Sikorki. Pokręciłem głową, odrzucając tę myśl, nim zaczęła mnie palić żywym ogniem. Nie. Straciłem Sikorkę jeszcze przed śmiercią. Zamyśliłem się nad swoją pustą, gorzką wolnością. Istniało wiele miejsc, w które mógłbym się udać. Utwierdziłem się w postanowieniu, podniosłem wzrok i odpowiedziałem Brusowi twardym spojrzeniem.

– Wyjadę. Dokądkolwiek. Do Krainy Miedzi, do Miasta Wolnego Handlu. Umiem dbać o zwierzęta, jestem biegłym skrybą. Jakoś przeżyję.

– Bez wątpienia. Ale przeżyć, to nie znaczy żyć – zauważył Brus.

– Co wobec tego jest życiem? – zapytałem, niespodziewanie naprawdę rozwścieczony. Dlaczego oni zawsze muszą wszystko utrudniać? Słowa i myśli zaczęły we mnie kipieć, trysnęły jak trucizna z ropiejącej rany. – Każesz mi poświęcić królowi siebie i wszystko, na czym mi zależy, podobnie jak to zrobiłeś ty. Twój pan cię opuścił. I co? Przełknąłeś to, bez słowa sprzeciwu wychowałeś jego bękarta. Wreszcie straciłeś wszystko: stajnie, konie, psy, podwładnych. Królowie, którym wiernie służyłeś, nic ci nie zostawili, nawet dachu nad głową. Co wtedy robisz? Ponieważ nie pozostało ci nic innego, czepiasz się mnie, wyciągasz z grobu i przymuszasz do życia. Do życia, którego nie chcę, którego nienawidzę!

Patrzył na mnie nieruchomy jak słup soli. Chciałem zamilknąć, ale coś kazało mi mówić dalej. Gniew mi pomagał, oczyszczał jak ogień. Zacisnąłem pięści.

– Dlaczego ciągle tu jesteś? Dlaczego bez przerwy stawiasz mnie na nogi? Tylko po to, żeby wróg znowu mógł mnie pokonać? Po co to robisz? Żebym był ci winien wdzięczność? Żeby zyskać prawo do mojego życia, bo nie masz odwagi sam żyć? Chcesz mnie ukształtować na swoje podobieństwo, chcesz ze mnie zrobić człowieka pozbawionego własnego losu, człowieka, który wszystko podporządkowuje królowi. Nie widzisz, że można żyć inaczej, że można żyć dla siebie?

Hardo patrzyłem mu w oczy, ale w końcu musiałem odwrócić wzrok od bolesnego zdumienia, które w nich ujrzałem.

– Nie – podjąłem tępo, chwyciwszy oddech. – Nie widzisz. Nie wiesz. Nawet nie potrafisz sobie wyobrazić, co mi odebrałeś. Powinienem być martwy, ale ty nie pozwoliłeś mi umrzeć. Przepełniony najlepszymi chęciami, zawsze wierzysz, że postępujesz właściwie, bez względu na to, jak mnie przy tym ranisz. A kto ci dał prawo rządzić moim życiem? Kto ci pozwolił mi to zrobić?

Cierń milczał ze skamieniałą twarzą. Brus próbował wziąć się w garść.

– Twój ojciec zlecił mi to zadanie, Bastardzie – rzekł spokojnie, z dumą i powagą. – Starałem się z niego wywiązać jak najlepiej, chłopcze. Ostatnie słowa mego księcia brzmiały: „Wychowaj go dobrze”. I ja...

– Poświęciłeś dziesięć lat, wychowując cudzego bękarta – uciąłem z piekącą ironią. – Zajmowałeś się mną, bo jedynie to naprawdę potrafiłeś robić. Brus, ty zawsze istniałeś dla innych, stawiałeś kogoś innego przed sobą, poświęciłeś ostatni strzępek normalnego istnienia dla cudzych korzyści. – Mówiłem coraz głośniej. – Oddany jak pies. Czy to jest życie? Czy nigdy nie chciałeś sam o sobie decydować? Czy może strach każe ci rezygnować z własnego losu?! – krzyknąłem.

Zabrakło mi słów, z wściekłości oddech wiązł mi w gardle.

Będąc jeszcze chłopcem, obiecywałem sobie nieraz, że Brus zapłaci mi za każdego szturchańca, którego od niego oberwałem, za każdy boks, który musiałem oczyścić z gnoju, choć byłem tak zmęczony, że ledwie trzymałem się na nogach. Obrzucając go gniewnymi słowami, po wielekroć spełniłem obietnicę nadąsanego dziecka. Brus miał oczy szeroko otwarte, oniemiał z bólu. Jego pierś uniosła się ciężko; z trudem zaczerpnął tchu, jakbym go uderzył. Równie dobrze mógłbym niespodziewanie ugodzić go nożem.

Nie byłem pewien, skąd mi się wzięły podobne słowa, ale nie mogłem ich już cofnąć. Powiedzenie „wybacz” też by ich nie zniszczyło, w najmniejszym stopniu by ich nie odmieniło. Nagle ogarnęła mnie nadzieja, że Brus mnie uderzy, że dla nas obu zrobi przynajmniej tyle.

Podniósł się niepewnie, zaszurał taboretem po podłodze; niebacznie go przechylił i wywrócił z łoskotem. Brus, który nawet pijany w sztok szedł zawsze pewnym krokiem, teraz chwiejnie ruszył do drzwi i zniknął w ciemności. A ja siedziałem i czułem, jak coś we mnie zamiera. Miałem nadzieję, że to serce.

Przez jakiś czas panowała cisza. Przez długi czas. Wreszcie Cierń westchnął.

– Dlaczego? – zapytał cicho.

– Nie wiem. – Tak dobrze potrafiłem kłamać. Sam mnie wyuczył. Zapatrzyłem się w ogień i przez moment prawie zebrałem się w sobie, żeby mu wszystko wytłumaczyć. Zdecydowałem jednak, że nie mogę. Nim się zorientowałem, już mówiłem co innego: – Może musiałem się od niego uwolnić. Od wszystkiego, co dla mnie zrobił, nawet jeśli nic od niego nie chciałem. Musi przestać wyświadczać mi przysługi, za które nigdy nie będę się mógł odwdzięczyć. Dość mam jego szlachetnych czynów, na które żaden człowiek nie powinien się zdobywać dla drugiego, poświęcenia, którego nie sposób spłacić. Nie chcę mu być nic więcej winien.

Cierń siedział z dłońmi na udach, spokojny, lecz jego zielone oczy nabrały złotawego połysku.

– Od powrotu z Królestwa Górskiego zachowywałeś się, jakbyś bez przerwy szukał zaczepki. Obojętne z kim. Kiedy jako dziecko byłeś ponury albo nadąsany, mogłem to przypisać młodzieńczemu buntowi, chłopięcym humorom i rozczarowaniom. Z Królestwa Górskiego wróciłeś... pełen gniewu. Jakbyś rzucał wyzwanie całemu światu, jakbyś domagał się śmierci, jeśli świat zdoła cię zabić. Nie mówię o tym, że wchodziłeś w drogę księciu Władczemu, że się pakowałeś w największe niebezpieczeństwa. Nie tylko Brus to dostrzegał. Popatrz uważnie na miniony rok: gdziekolwiek się obróciłem, widziałem Bastarda szydzącego ze świata, uwikłanego w bijatykę, w wirze walki, omotanego bandażami, pijanego jak bela albo słabego niczym niemowlę i kwilącego o kozłek. Kiedy miałeś czas na spokój, na myślenie? Gdzie twoje radości dzielone z przyjaciółmi? Kiedy czas na zwykłą chwilę spokoju? Jeśli nie zadzierałeś z wrogiem, przepędzałeś przyjaciół. Co się wydarzyło między tobą a błaznem? Gdzie jest Sikorka? Przed chwilą pozbyłeś się Brusa. Kto będzie następny?

– Pewnie ty. – Słowa pojawiły się same, nieuchronnie. Nie chciałem ich wypowiedzieć, ale nie mogłem zatrzymać. Nadszedł czas.

– Mówiąc w ten sposób do Brusa, zrobiłeś duży krok w tym kierunku.

– Wiem – przyznałem szczerze. – Od dawna już żaden mój czyn nie znalazł uznania w twoich oczach. Ani w oczach Brusa. Ani niczyich innych. Ostatnio chyba nie potrafię zachowywać się mądrze.

– Nie przeczę – zgodził się Cierń.

I nagle znowu żar gniewu rozpalił się we mnie jasnym płomieniem.

– Może stało się tak dlatego, że nigdy nie dano mi szansy być dorosłym. Może za długo byłem ciągle czyimś „chłopcem”. Chłopcem stajennym Brusa, twoim uczniem, pupilkiem księcia Szczerego, paziem księżnej Cierpliwej. Kiedy miałem być sobą? – zapytałem gwałtownie.

– A kiedy nie byłeś? – odparował Cierń równie żarliwie. – Od powrotu z Królestwa Górskiego robiłeś, co chciałeś. Poszedłeś do Szczerego i oznajmiłeś, że masz dosyć roli skrytobójcy. Akurat wtedy, gdy dyskretna praca była najbardziej potrzebna. Cierpliwa próbowała cię przestrzegać, co będzie, jeśli się zbliżysz do Sikorki, ale ty wiedziałeś lepiej. Zrobiłeś z dziewczyny cel dla swoich wrogów. Wciągnąłeś Cierpliwą w spisek, który i ją naraził na wielkie niebezpieczeństwo. Mimo ostrzeżeń Brusa związałeś się z wilkiem. Podważałeś każdą moją decyzję w kwestii zdrowia Roztropnego. A jeden z ostatnich twoich pomysłów to uczestniczenie w rebelii przeciwko Koronie. Od wieków nie byliśmy tak blisko wojny domowej.

– A mój ostatni głupi pomysł? – zapytałem z ciekawością zabarwioną goryczą.

– Zabicie Prawego i Pogodnej – odparł z beznamiętnym oskarżeniem w głosie.

– Oni zamordowali króla, o ile sobie przypominasz – zauważyłem lodowato. – Umarł na moich rękach. Co miałem zrobić?

Wstał. Górował nade mną jak za dawnych czasów.

– Po tylu latach szkolenia w fachu skrytobójcy biegasz po twierdzy z obnażonym ostrzem. Jednemu podrzynasz gardło, a drugie zakłuwasz na śmierć w wielkiej sali biesiadnej przed zgromadzeniem szlachty... Mój ty uzdolniony czeladniku! Potrafiłeś wymyślić tylko jeden sposób wypełnienia zadania?

– Byłem wściekły! – ryknąłem.

– Właśnie! – zagrzmiał w odpowiedzi. – Ty byłeś wściekły. Więc zniszczyłeś naszą bazę w Koziej Twierdzy. Cieszyłeś się zaufaniem władców księstw nadbrzeżnych, a wolałeś im się objawić jako szaleniec! Odebrałeś im ostatnią iskrę wiary w ród Przezornych!

– Przed chwilą miałeś mi za złe, że cieszyłem się zaufaniem książąt.

– Nie. Miałem ci za złe, że się nad nich wynosiłeś. Nie powinieneś był nigdy dopuścić, żeby ci zaoferowali władanie Kozią Twierdzą. Gdybyś właściwie wykonywał swoje obowiązki, nigdy by im to w głowach nie postało. Ciągle na nowo zapominasz, gdzie twoje miejsce. Nie jesteś księciem. Jesteś skrytobójcą. Nie jesteś graczem, jesteś pionkiem w grze. Rozgrywając partię po swojemu, niszczysz strategię i narażasz na niebezpieczeństwo wszystkie inne kamienie na planszy!

Nie potrafiłem znaleźć odpowiedzi, co nie znaczyło, że zgadzam się z jego słowami. Pod badawczym spojrzeniem Ciernia gniew raptownie we mnie wygasł, pozostawiając jedynie gorycz. Mój sekretny podskórny prąd strachu raz jeszcze wypłynął na powierzchnię. Opuściła mnie pewność siebie. Nie miałem dość siły, by walczyć i z Cierniem, i z własną bojaźnią.

– Dobrze więc – odezwałem się ponuro. – Bardzo dobrze. Ty i Brus jak zwykle macie rację. Przyrzekam, że więcej nie będę myślał, będę zwyczajnie słuchał. Co mam robić?

– Nie.

– Co: nie?

Wolno pokręcił głową.

– Jedno dziś nareszcie pojąłem: nie wolno na tobie polegać. Nie będziesz ode mnie dostawał poleceń, nie będziesz już wtajemniczany w moje plany. To przeszłość. – Nie potrafiłem uchwycić w jego głosie zdecydowania. Odwrócił się ode mnie, zapatrzył w okno. – Kocham cię, chłopcze. Nigdy nie przestanę cię kochać. Trzeba jednak pamiętać, że jesteś niebezpieczny. A to, na co musimy się poważyć, jest wystarczająco trudne.

– Co zamierzacie? – spytałem wbrew sobie.

Wolno pokręcił głową. Zatrzymując sekret dla siebie, zerwał łączące nas więzi. Nagle poczułem się jak łódź bez steru; pozostawiony sam sobie dryfowałem bez żadnego oparcia. Cierń sięgnął po swój tłumok i płaszcz.

– Już ciemno – przypomniałem mu. – Do Koziej Twierdzy daleko i droga trudna nawet za dnia. Cierń, zostań przynajmniej na noc.

– Nie mogę. Nie dałbyś mi spokoju. Dość już ciężkich słów dzisiaj padło. Najlepiej będzie, jeśli pójdę zaraz.

Jak powiedział, tak zrobił.

Zostałem zupełnie sam i patrzyłem w dogasający ogień. Za daleko się posunąłem, o wiele dalej niż zamierzałem. Chciałem się od nich uwolnić, a zamiast tego zatrułem każde ich związane ze mną wspomnienie. Stało się. Nie sposób tego naprawić. Wstałem i zacząłem pakować swoje rzeczy. Zajęło mi to niewiele czasu. Zrobiłem tobołek z zimowego płaszcza. Nie byłem pewien, czy kieruje mną dziecięca uraza, czy niespodziewana stanowczość. Co za różnica? Znowu usiadłem przed kominkiem, tym razem ściskając tobołek w dłoniach. Chciałem, żeby Brus wrócił. Niechby zobaczył, że mi przykro... że było mi przykro, kiedy odchodziłem.

Przemyślałem wszystko raz jeszcze. Potem rozpakowałem tobołek i położyłem się na pledzie przed ogniem. Od czasu gdy Brus wyciągnął mnie z grobu, zawsze spał pomiędzy mną a drzwiami. Może po to, żeby mnie w razie potrzeby zatrzymać. Zdarzały się noce, kiedy chyba tylko on stał pomiędzy mną a ciemnością. Teraz go nie było. Mimo ścian chaty kuliłem się, bezbronny wobec świata.

„Masz mnie”.

„Wiem. I ty masz mnie”.

Próbowałem, ale nie potrafiłem natchnąć słów szczerością. Nie zostało już we mnie żadne uczucie, byłem pusty. I taki zmęczony. A tyle musiałem zrobić.

„Szary rozmawia z Sercem Stada. Mam słuchać?”.

„Nie. Ich słowa należą do nich”.

Cierpiałem z zazdrości, że oni są razem, a ja sam. Jednocześnie było to dziwnie przyjemne uczucie. Może Brus namówi Ciernia, żeby został do rana. Może Cierń zdoła odrobinę osłabić trujący jad słów, które wylałem na Brusa. Patrzyłem w ogień. Nie miałem o sobie najlepszego mniemania.

Istnieje taki martwy punkt nocy, ten najzimniejszy, najczarniejszy czas, kiedy świat zapomina o zmierzchu, a brzask nie jest jeszcze nawet obietnicą. Czas, kiedy za wcześnie, by wstać, a za późno, by kładzenie się do łóżka miało jakiś sens. O takim czasie wrócił Brus. Nie spałem, ale się nie poruszyłem. Nie zmyliłem go.

– Cierń odszedł – oznajmił spokojnie. Postawił przewrócony taboret. Usiadł na nim i zaczął ściągać buty. Nie wyczuwałem od niego wrogości ani urazy. Zupełnie jakby gniewne słowa nigdy nie padły. Albo jakby rana była tak wielka, że na gniew nie pozostało już miejsca i istniało tylko odrętwienie.

– Za ciemno, żeby teraz ruszać w drogę – odezwałem się do płomieni. Ostrożnie dobierałem słowa, nie chciałem zniszczyć cudu spokoju.

– To prawda. Na szczęście, ma ze sobą latarenkę. Powiedział, że bardziej obawia się zostać, bo mógłby nie dotrzymać postanowień powziętych względem ciebie. Zamierza pozwolić ci odejść.

Wolność, za którą jeszcze niedawno tak tęskniłem, teraz wydała mi się wygnaniem. Strach zachwiał moją pewnością siebie. Usiadłem gwałtownie.

– Brus, musisz wiedzieć, że byłem wściekły... Ja...

– Trafiłeś w dziesiątkę. – Niby się roześmiał, ale w jego głosie słyszałem wiele goryczy.

– Wiem, zraniłem cię mocno. Im lepiej się zna człowieka, tym łatwiej go skrzywdzić...

– Nie o tym mówię. Mówię, że masz rację. Chyba naprawdę jestem jak pies, który musi mieć pana. – Te słowa pełne żalu gorsze były niż wszystko, co ja mu nagadałem.

Nie mogłem wydobyć z siebie głosu. Brus popatrzył na mnie spokojnie.

– Nie chciałem, żebyś był taki jak ja, Bastardzie. Nikomu bym tego nie życzył. Chciałem, żebyś był podobny do swojego ojca. Czasami wyglądało na to, że cokolwiek bym robił, ty i tak wzorowałeś swoje życie na moim. – Zapatrzył się na roztańczone iskry w palenisku.

W końcu zaczął mówić znowu, głosem łagodnym i cichym. Zupełnie jakby opowiadał sennemu dziecku starą baśń.

– Urodziłem się w Krainie Miedzi. W małym nadmorskim miasteczku. W porcie rybackim Aliaż. Matka była praczką; utrzymywała z tego zajęcia swoją matkę i mnie. Ojciec zmarł, zanim przyszedłem na świat. Zabrało go morze. Opiekowała się mną babka, stara i schorowana. – Uśmiechnął się smutno. – Żywot niewolnicy nie sprzyja zdrowiu. Kochała mnie i wychowywała najlepiej, jak umiała. Nie należałem do chłopców, którzy zajmują się spokojną zabawą w chacie, a że w domu nie było silnego autorytetu, który by się sprzeciwił mojej woli, już jako dziecko związałem się z jedyną istotą rodzaju męskiego ważną w moim świecie. Z ulicznym kundlem. Sparszywiałym. Pokrytym bliznami. Jego jedynym celem było przeżycie, jedyną lojalnością – miłość do mnie. Podobnie i ja byłem wierny tylko jemu. Jego świat, jego sposób życia stał się dla mnie wszystkim, wyznawaliśmy jedną filozofię: bierz, co chcesz, wtedy gdy ci trzeba, i nie martw się co będzie dalej. Bez wątpienia doskonale mnie rozumiesz. Sąsiedzi mieli mnie za niemego. Matka uważała, że jestem niespełna rozumu. Babka podejrzewała prawdę. Próbowała mnie rozdzielić z psem, ale, podobnie jak ty, tak i ja miałem własne zdanie w tej sprawie. Skończyłem chyba osiem lat, kiedy pies stracił życie pod końskimi kopytami. Właśnie ukradł połeć bekonu. – Brus wstał z krzesła, podszedł do łóżka.

Gdy odebrał mi Gagatka, nie miałem nawet ośmiu lat. Byłem przekonany, że zabił szczeniaka. Teraz dowiedziałem się, że sam doświadczył rzeczywistej, gwałtownej śmierci swego drugiego ja. Niewiele się to uczucie różni od prawdziwego umierania.

– Co zrobiłeś? – zapytałem cicho.

Słyszałem, jak ścieli łóżko.

– Nauczyłem się mówić – odparł po chwili. – Przeżyłem śmierć Ciosa, bo babka mnie do tego zmusiła. W jakimś sensie na nią przeniosłem tę więź. Co nie oznacza, że zapomniałem lekcje brane u mistrza. Zostałem złodziejem, i to bardzo dobrym. Dzięki mojemu zajęciu życie babki oraz matki stało się nieco lżejsze. Nawet nie podejrzewały, czym się trudniłem... Kilka lat później przeszła przez Krainę Miedzi zaraza krwi. Wtedy spotkałem się z tą chorobą po raz pierwszy. Matka i babka zmarły, zostałem sam. Poszedłem na żołnierza.

Słuchałem zdumiony. Zawsze znałem Brusa jako milczka. Nawet okowita nie rozwiązywała mu języka, przeciwnie, jeszcze mocniej sznurowała usta, a teraz słowa płynęły z jego warg wartkim strumieniem, zmywając lata moich zdziwień i podejrzeń. Dlaczego nagle postanowił mówić ze mną tak otwarcie?

– Najpierw walczyłem dla Rzekto, jednego z pomniejszych wodzów Krainy Miedzi. Nie wiedziałem ani mnie obchodziło, dlaczego walczymy, czy jest ku temu słuszna lub choćby i wymyślona przyczyna. – Zaśmiał się niewesoło. – Jak ci już mówiłem, przeżyć nie znaczy żyć, ale mnie było dobrze. Szybko zyskałem sobie opinię awanturnika. Nikt nie oczekuje, by młody chłopak walczył ze zwierzęcym okrucieństwem i zajadłością, lecz dla mnie był to jedyny klucz do przeżycia pomiędzy ludźmi, z którymi wtedy służyłem. Pewnego dnia przegraliśmy starcie. Spędziłem kilka miesięcy... prawie rok, ucząc się nienawiści niewolnika do pana, którą tak dobrze poznała moja babka. Gdy udało mi się zbiec, dokonałem tego, o czym ona zawsze marzyła: przedostałem się do Królestwa Sześciu Księstw, gdzie nie ma niewolnictwa ani niewolników. Władcą Księstwa Dębów był wówczas książę Wrażliwy. Zaciągnąłem się u niego. Podobała mi się służba. W porównaniu z zakapiorami Rzekto, ludzie księcia Wrażliwego byli rycerzami z prawdziwego zdarzenia. Mimo to nadal przedkładałem towarzystwo zwierząt nad kompanię ludzi. Po zakończeniu wojny na Piaszczystych Kresach książę Wrażliwy zabrał mnie do siebie, do zamku i zatrudnił w stajniach. Związałem się tam z młodym ogierem, Miłośnikiem. Książę Wrażliwy jeździł na nim na polowania. Czasami używano Miłośnika do krycia klaczy. Książę nie był człowiekiem szczególnie subtelnym; bywało, że dla własnej uciechy kazał mu walczyć o klacz z innymi ogierami, podobnie jak pospolici ludzie zabawiają się oglądaniem walk psów albo kogutów. Niech się ranią, niech się zabijają, niech zwycięży najlepszy! A ja... ja byłem z Miłośnikiem związany Rozumieniem. Żyliśmy jednym życiem. Mniej więcej wtedy wszedłem w wiek męski. W każdym razie moje ciało dojrzało.

Brus zamilkł. Nie musiał mi nic wyjaśniać. Po jakimś czasie westchnął i podjął wątek.

– Książę Wrażliwy sprzedał Miłośnika oraz sześć klaczy, a ja powędrowałem razem z nimi wzdłuż wybrzeża, do Księstwa Cypla. – Odchrząknął. – Przez stajnie nowego właściciela przeszła jakaś końska zaraza. Miłośnik umarł w drugim dniu choroby. Udało mi się ocalić dwie klacze. Chyba tylko dzięki temu sam przetrwałem. Straciłem jednak chęć do życia. Potrafiłem tylko pić. Do niczego innego się nie nadawałem. Swoją drogą, tak mało zwierząt ocalało z pomoru, że stajnie opustoszały. Kazano mi odejść. Ostatecznie znowu zostałem żołnierzem, tym razem pod wodzą młodego księcia imieniem Rycerski. Przybył rozsądzić spór graniczny pomiędzy Księstwem Cypla a Księstwem Dębów. Akurat trzy dni wcześniej skończyły mi się pieniądze, więc byłem boleśnie trzeźwy. Do dziś nie wiem, dlaczego sierżant mnie zaciągnął. To było doborowe wojsko, gwardia książęca. Nie odpowiadałem ich wymogom jako człowiek, a co dopiero żołnierz. W pierwszym miesiącu służby dla księcia Rycerskiego dwukrotnie stawałem do raportu z przyczyn dyscyplinarnych. Za bijatyki. Rozumując jak pies albo jak ogier, sądziłem, że to jedyny sposób ustalenia swego miejsca w grupie. Kiedy pierwszy raz zostałem postawiony przed obliczem księcia, byłem zakrwawiony i jeszcze się rwałem do bitki. Przeżyłem wstrząs, gdy ujrzałem, że władca jest moim rówieśnikiem. Niemal wszyscy gwardziści byli starsi ode mnie, toteż spodziewałem się konfrontacji z człowiekiem przynajmniej w średnim wieku. Stałem przed księciem i śmiało patrzyłem mu w oczy. Połączyło nas wtedy szczególne zrozumienie... każdy z nas dostrzegł, kim mógłby się stać w odmiennych okolicznościach. Co nie znaczy, że książę obszedł się ze mną łagodnie. Zmniejszono mi żołd, a dołożono obowiązków. Za drugim razem wszyscy byli pewni, że stracę zajęcie. Stałem przed księciem Rycerskim, gotów go nienawidzić, a on milczał tylko, przekrzywił głowę jak pies, kiedy nadsłuchuje czegoś z daleka. Znowu obciął mi płacę i narzucił jeszcze więcej obowiązków, ale zostałem w jego gwardii. Wszyscy powtarzali, że powinien był mnie wyrzucić. I wszyscy czekali, że zdezerteruję. Sam nie wiem dlaczego zostałem. Po co służyć w wojsku, jeśli się ma górę dodatkowych obowiązków, a nie dostaje żołdu?

Brus odchrząknął ponownie. Zakopał się głębiej w posłaniu. Przez jakiś czas milczał. W końcu podjął znowu, prawie niechętnie:

– Za trzecim razem zaciągnęli mnie przed niego za burdę w tawernie. Stanąłem przed księciem zakrwawiony, pijany i żądny walki. W tamtych dniach moi kompani z drużyny nie chcieli już mieć ze mną nic wspólnego. Sierżant się mną brzydził, pośród szeregowych żołnierzy też nie miałem przyjaciół. Stąd zajęła się mną straż miejska. Powiedzieli księciu Rycerskiemu, że dwóch ludzi rozciągnąłem na ziemi, a przed pięcioma innymi broniłem się kijem, póki nie zjawili się oni i nie poradzili sobie ze mną na swój sposób. Książę zapłacił za szkody wyrządzone w tawernie i odprawił strażników. Siedział za stołem, przed nim leżało jakieś niedokończone pismo. Zmierzył mnie wzrokiem. Potem bez słowa wstał i odepchnął stół w róg komnaty. Ściągnął koszulę, z kąta wziął pikę. Myślałem, że będzie mnie tłukł aż zdechnę, a on rzucił mi drugą. Rozkazał: „Pokaż mi, jak walczyłeś przeciwko pięciu”, i ruszył na mnie. – Brus odchrząknął znowu. – Byłem pijany i wykończony, ale nie zamierzałem się poddawać. W końcu on wygrał. Rozłożył mnie na obie łopatki. Kiedy odzyskałem przytomność, pies znowu miał pana. Zupełnie innego rodzaju. Słyszałeś od ludzi, że książę Rycerski był sztywny i przesadnie poprawny. Nieprawda. Był taki, jaki jego zdaniem powinien być człowiek. Więcej. Był taki, jakim jego zdaniem człowiek powinien chcieć być. Spotkał złodziejaszka, nieokrzesanego łotra i... – Zamilkł, westchnął przeciągle. – Następnego dnia zerwał mnie z łóżka przed świtem. Ćwiczyliśmy tak długo, aż obaj ledwie trzymaliśmy się na nogach. Do tamtej pory nigdy nie uczyłem się władania bronią. Zwyczajnie dostawałem do ręki pikę i szedłem na wroga. On mnie musztrował, uczył władania mieczem. Nie przepadał za toporem, ale że lubiłem to narzędzie, nauczył mnie tyle, ile sam potrafił, a potem posłał na naukę do człowieka biegłego we władaniu tą bronią. Przez całe dnie trzymał mnie przy sobie. Jak psa. Nie wiem dlaczego. Może brakowało mu towarzystwa kogoś w jego wieku. Może tęsknił za księciem Szczerym. Może... nie wiem. Nauczył mnie liczyć, potem czytać. Powierzył mojej opiece konie. Później psy i sokoły. Potem już wszystkie zwierzęta. Uczył mnie wszystkiego. Czystości. Uczciwości. Przekonał do wartości, które tak dawno temu próbowały mi wpoić matka i babka. Pokazał mi je jako cechy męskie, a nie tylko zwyczaje przestrzegane w domu, w którym królują kobiety. Nauczył mnie być mężczyzną, człowiekiem, nie zwierzęciem w ludzkim kształcie. Pokazał mi, że ważne jest coś więcej niż reguły, ważny jest rodzaj posłuszeństwa. Życie, a nie przeżycie. Podniósł się, wziął ze stołu butelkę wina zostawioną przez Ciernia. Kilkakrotnie obrócił ją w dłoniach. I odstawił. Usiadł, zapatrzył się w ogień.

– Cierń powiedział, że powinienem stąd odejść. Moim zdaniem, ma rację.

Przygasające płomienie rzucały na twarz Brusa głęboki cień. Nie potrafiłem odczytać wyrazu jego oczu.

– Cierń mówi – podjął – że za długo byłeś niedorostkiem. Moim chłopcem stajennym, jego czeladnikiem, paziem księcia Szczerego, chłopcem na posyłki księżnej Cierpliwej. Nie dawaliśmy ci dorosnąć i krępowaliśmy cię nadmierną opieką. Zdaniem Ciernia, podejmowałeś męskie decyzje po chłopięcemu. Impulsywnie. Chciałeś się za wszelką cenę sprawdzić, mieć rację. Same zamiary nie wystarczają.

– Wysyłanie z rozkazem zabijania ludzi to robienie ze mnie dziecka? – Nie dowierzałem własnym uszom.

– Czy ty w ogóle słuchałeś, co mówiłem? Zabijałem jako młody chłopak. Nie stałem się przez to mężczyzną.

– Więc co mam robić? – spytałem wyzywająco. – Wyruszyć na poszukiwanie księcia, który się zajmie moją edukacją?

– No właśnie. Widzisz? Tak odpowiada nieopierzony młodzik. Nie rozumiesz, więc się złościsz. I stajesz się zgryźliwy. Zadajesz mi pytanie, choć znasz odpowiedź.

– To znaczy?

– Posłucham rady Ciernia i nie będę ci podpowiadał, choć moim zdaniem nie jesteś bardziej niedorosły niż ja w twoim wieku. Przyczyna niebezpieczeństwa leży gdzie indziej: ty rozumujesz jak zwierzę. Zawsze tkwisz w teraźniejszości, nie myślisz o przyszłości ani nie pamiętasz dnia wczorajszego. Doskonale wiesz, o czym mówię. Przestałeś się zachowywać jak wilk, bo cię do tego zmusiłem. Teraz nadszedł czas, żebyś sam zdecydował, jak chcesz żyć. Jak zwierzę czy jak człowiek.

Rozumiał zbyt wiele. Przerażała mnie myśl, że mógł rzeczywiście wiedzieć, przed jakim stoję wyborem. Zaprzeczyłem tej możliwości, odepchnąłem ją od siebie. Odwróciłem się do Brusa tyłem, prawie mając nadzieję, że znowu ogarnie mnie gniew. On milczał.

W końcu podniosłem na niego wzrok. Patrzył w ogień. Długo trwało, nim przełknąłem dumę i zapytałem:

– Co zrobisz?

– Powiedziałem ci już. Jutro stąd odejdę.

Jeszcze trudniej było zadać następne pytanie.

– Dokąd pójdziesz?

Odchrząknął, nagle jakby stracił pewność siebie.

– Mam przyjaciółkę. Jest zupełnie sama. Przyda się jej mężczyzna do pomocy. Trzeba naprawić dach, znajdzie się zajęcie na roli... Zostanę tam na jakiś czas.

– Twoja wybranka... – Ośmieliłem się unieść brew.

– Nic podobnego – odparł głosem bez wyrazu. – Po prostu przyjaciółka. Pewnie powiedziałbyś, że wziąłem sobie kogoś innego pod opiekę. Może i tak. Może czas ofiarować pomoc temu, komu jest naprawdę potrzebna.

Teraz ja zapatrzyłem się w ogień.

– Brus, naprawdę cię potrzebowałem. Zawróciłeś mnie znad krawędzi przepaści, dzięki tobie znowu jestem człowiekiem.

Prychnął.

– Gdybym pokierował tobą właściwie, nigdy byś się na krawędzi przepaści nie znalazł.

– Pewnie. Raczej od razu w grobie.

– Tak uważasz? Książę Władczy nie mógłby wysunąć przeciw tobie oskarżeń o używanie Rozumienia.

– Znalazłby inny pretekst, żeby mnie zabić. Albo tylko okazję. On naprawdę nie szuka usprawiedliwienia, by robić, co zechce.

– Może tak. Może nie.

Siedzieliśmy i patrzyliśmy w dogasające płomienie. Sięgnąłem do ucha, wymacałem kolczyk.

– Chcę, żebyś go wziął.

– Wolałbym, żebyś go zatrzymał. – To była prawie prośba.

Dziwnie się poczułem.

– Nie wiem, co on dla ciebie oznacza, ale z pewnością na niego nie zasługuję. Nie jestem go wart, nie mam do niego prawa.

– Na to, co on dla mnie oznacza, nie sposób zasłużyć. Już ci to ofiarowałem, zasłużenie czy nie. I będziesz to miał, czy będziesz go nosił, czy nie.

Zostawiłem kolczyk w uchu. Błękitny kamyk schwytany w cieniutką srebrną siatkę. Niegdyś Brus ofiarował go memu ojcu. Księżna Cierpliwa, nieświadoma prawdziwej wartości klejnotu, podarowała kolczyk mnie. Nie wiedziałem, czy mój opiekun chce, bym nosił błękitny kamień, z tego samego powodu, dla którego dał go mojemu ojcu. Nie zamierzał mi nic wyjaśniać, a ja nie chciałem pytać.

Po długim czasie Brus się podniósł i wrócił do łóżka.

Czułem się urażony, że nie zadał mi bardzo ważnego pytania. W końcu i tak na nie odpowiedziałem.

– Jeszcze nie wiem, co zrobię. Całe życie dostawałem polecenia, miałem mistrzów, którzy mnie rozliczali z wykonania zadań, a teraz... dziwne uczucie.

Myślałem, że w ogóle się nie odezwie, lecz wreszcie rzekł:

– To uczucie i ja poznałem.

Spojrzałem w mrok.

– Często myślę o Sikorce. Czy wiesz, dokąd odeszła?

– Tak.

Ponieważ nie powiedział nic więcej, nie pytałem.

– Sikorka wierzy, że straciłem życie. Oby jej wybranek zaopiekował się nią lepiej niż ja. Mam nadzieję, że obdarzy ją gorącą miłością.

Dobiegł mnie szelest koców.

– Co masz na myśli? – zapytał Brus ostrożnie.

Było to trudniej powiedzieć, niż przypuszczałem.

– Tamtego dnia, gdy ode mnie odeszła, powiedziała, że w jej życiu pojawił się ktoś inny. Ktoś tak dla niej ważny, jak dla mnie król Roztropny, ważniejszy niż wszyscy i wszystko inne. – Głos mi się załamał. Wziąłem głęboki wdech, by trochę się uspokoić. – Księżna Cierpliwa miała rację – powiedziałem.

– Tak. Miała rację – zgodził się Brus.

– Mogę winić wyłącznie siebie. Powinienem był zostawić Sikorkę w spokoju, kiedy już zyskałem pewność, że jest bezpieczna. Zasługuje na mężczyznę, który będzie mógł jej poświęcić cały swój czas, całą uwagę.

– Tak, zasługuje – potwierdził Brus bezwzględnie. – Wstyd, że nie pomyślałeś o tym, zanim zrobiłeś z niej swoją nałożnicę.

Co innego przyznać się do potknięcia, a zupełnie co innego, kiedy przyjaciel nie tylko się z tobą zgadza, ale jeszcze wytyka ci błąd. Nie zaprzeczyłem jego słowom, nie zapytałem, skąd wie. Jeśli od Sikorki, nie chciałem wiedzieć, co jeszcze mu powiedziała. Jeżeli domyślił się sam, nie chciałem otrzymać potwierdzenia, że byłem aż tak niedyskretny. Wezbrała we mnie gwałtowna złość, miałem ochotę warknąć na Brusa. Zagryzłem wargi i zmusiłem się do przemyślenia własnych emocji. Czułem się winny, wstyd mi było, że skrzywdziłem Sikorkę.

Gdy byłem już pewien swego głosu, odezwałem się cicho:

– Nigdy nie żałowałem, że pokochałem tę dziewczynę. Żałowałem tylko, że nie mogłem z niej uczynić żony wobec wszystkich ludzi, skoro była nią w moim sercu.

Nic na to nie odpowiedział. Po jakimś czasie cisza zaczęła dzwonić w uszach. Nie mogłem przez nią spać. Wreszcie odezwałem się znowu:

– Jutro najpewniej każdy z nas pójdzie swoją drogą.

– Najpewniej – przytaknął Brus. A po chwili dodał: – Powodzenia. – I zabrzmiało to szczerze. Jakby zdał sobie sprawę, ile szczęścia będę potrzebował.

Zamknąłem oczy. Taki byłem zmęczony, taki zmęczony. Zmęczony krzywdzeniem ludzi, których kochałem. Stało się. Jutro Brus odejdzie i będę wolny. Będę mógł iść za głosem serca i nikt mi nie przeszkodzi.

Będę mógł pójść do Kupieckiego Brodu i zabić księcia Władczego.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...