Rozdział 1
Nasz Smok nie pożera dziewcząt, które zabiera, nieważne, jakie historie opowiadają poza naszą doliną. Słyszymy je czasem od przejeżdżających tędy podróżnych. Mówią o tym tak, jakbyśmy składali ofiary z ludzi, a on był prawdziwym smokiem. Oczywiście to nieprawda: może sobie być nieśmiertelnym czarodziejem, ale nadal jest człowiekiem i nasi ojcowie skrzyknęliby się i zabili go, gdyby chciał co dziesięć lat zjadać jedną z nas. On broni nas przed Borem, a my jesteśmy mu wdzięczni, ale nie do tego stopnia.
Wcale ich nie pożera; tylko tak się mówi. Zabiera dziewczynę do swojej wieży, a po dziesięciu latach ją wypuszcza, choć już jako inną osobę. Ma ona wtedy zbyt ładne stroje, mówi jak dwórka i skoro przez dziesięć lat mieszkała sama z mężczyzną, oczywiście jej reputacja jest zszargana, chociaż dziewczęta twierdzą, że on nigdy żadnej nie tknął. A co innego mają mówić? I to nie jest w tym najgorsze – w końcu Smok daje każdej sakiewkę srebra za usługi, kiedy ją wypuszcza, więc każdy byłby szczęśliwy, gdyby mógł się z taką ożenić, ze zszarganą reputacją czy nie.
Jednak one nie chcą za nikogo wychodzić. Wcale nie chcą tutaj zostać.
– Zapominają, jak tu żyć – niespodziewanie powiedział mi kiedyś ojciec.
Jechałam obok niego na koźle wielkiego pustego wozu, wracając do domu po dostarczeniu tygodniowego zapasu drewna opałowego. Mieszkaliśmy w Dwierniku, który nie jest największą ani najmniejszą wioską w dolinie i nie leży najbliżej Boru, tylko siedem mil od niego. Droga wiodła przez wysokie wzgórze, z którego w pogodny dzień widać całą rzekę aż po jasnoszary pas wypalonej ziemi na samym skraju, a za nim litą ciemną ścianę drzew. Wieża Smoka znajdowała się spory kawałek dalej w przeciwną stronę, niczym ułomek białej kredy tkwiący w podnóżu zachodnich gór.
Byłam jeszcze bardzo mała – chyba nie miałam więcej niż pięć lat. Jednak już wiedziałam, że nie rozmawia się o Smoku ani o dziewczynach, które zabiera, więc zapamiętałam to, że mój ojciec złamał tę niepisaną zasadę.
– Pamiętają, że tu muszą się bać – dodał ojciec.
Nic więcej nie dodał. Cmoknął na konie, a on pociągnęły żwawiej, w dół zbocza i z powrotem między drzewa.
Nie widziałam w tym żadnego sensu. Wszyscy baliśmy się Boru. Jednak ta dolina była naszym domem. Jak można opuścić dom? Mimo to te dziewczyny nigdy tu nie zostawały. Smok wypuszczał je z wieży, a one na krótki czas wracały do swoich rodzin – na tydzień lub czasem miesiąc, nigdy na dłużej. Potem zabierały swoje srebro i odchodziły. Przeważnie do Kralii i na uniwersytet. Równie często wychodziły za jakiegoś mieszczanina albo zostawały uczonymi lub sklepikarkami, chociaż niektórzy ludzie szeptali, że Jadwiga Bach, która została wzięta przed sześćdziesięcioma laty, została kurtyzaną i kochanką barona oraz księcia. Gdy jednak ja przyszłam na świat, ona była już tylko bogatą staruszką, która przysyłała wspaniałe prezenty swoim wnuczkom i siostrzenicom, ale nigdy nie przyjeżdżała w odwiedziny.
Tak więc nie można nazwać tego oddawaniem córki na pożarcie, ale też i nie wzbudza to radości. W dolinie nie ma aż tylu wiosek, żeby zagrożenie było niewielkie, ponieważ on wybiera tylko siedemnastoletnie dziewczyny urodzone po pierwszym października. Z mojego rocznika było takich jedenaście, tak więc prawdopodobieństwo wyboru było nieco mniejsze niż przy rzucie kostką. Wszyscy mówią, że zrodzoną dla Smoka dziewczynę z wiekiem kocha się bardziej, wiedząc, że tak łatwo można ją stracić. To jednak nie dotyczyło mnie i moich rodziców. Zanim urosłam na tyle, żeby zrozumieć, że mogę być wybrana, wszyscy wiedzieliśmy, że on weźmie Kasię.
Tylko podróżni, którzy nic nie wiedzieli, gratulowali rodzicom Kasi lub mówili im, jaka ich córka jest piękna, mądra i miła. Smok nie zawsze wybierał najładniejszą dziewczynę, ale zawsze pod jakimś względem niezwykłą: jeśli była jakaś bez wątpienia najśliczniejsza lub najmądrzejsza, najlepiej tańcząca albo najmilsza, jakoś zawsze potrafił taką zabrać, chociaż rzadko zamieniał z nią choć słowo, zanim dokonał wyboru.
A Kasia miała wszystkie te zalety. Miała gęste i jasne jak pszenica włosy, które nosiła splecione w warkocz do pasa, pełne ciepła piwne oczy i śmiech jak piosenka, którą chce się wspólnie śpiewać. Wymyślała najlepsze zabawy, potrafiła układać opowieści i nowe figury taneczne, gotować jak na ucztę, a kiedy przędła wełnę z owiec swojego ojca, nić schodziła z krosna gładka i równa, bez jednego węzełka czy pętelki.
Wiem, że opisuję ją tak, jakby nie należała do tej opowieści. Jednak było wprost przeciwnie. Kiedy matka opowiadała mi bajki o księżniczce prządce, dzielnej gęsiareczce lub rusałce, wyobrażałam je sobie jako trochę podobne do Kasi; tak właśnie o niej myślałam. Byłam jeszcze młoda i nieroztropna, więc kochałam ją bardziej, a nie mniej, ponieważ wiedziałam, że wkrótce zostanie wybrana.
Mówiła, że się tym nie przejmuje. Była również nieustraszona; jej matka Wensa o to zadbała. Pamiętam, że kiedyś powiedziała do mojej matki: „Będzie musiała być dzielna”, skłaniając oporną Kasię, żeby wspięła się na drzewo, a mama tuliła ją wtedy ze łzami w oczach.
Mieszkaliśmy tylko trzy domy od siebie, a ja nie miałam siostry, tylko trzech starszych braci. Kasia była moją najlepszą przyjaciółką. Od kołyski bawiłyśmy się razem, najpierw w kuchniach, starając się nie plątać matkom pod nogami, a potem na ulicy przed domem, dopóki nie byłyśmy dostatecznie duże, żeby bawić się w lesie. Jeśli tylko mogłam, to zamiast siedzieć w domu, zawsze wolałam biegać między drzewami, trzymając Kasię za rękę. Wyobrażałam sobie, że drzewa zginają konary, żeby nas osłonić. Nie wiedziałam, jak to zniosę, kiedy Smok ją zabierze.
Moi rodzice niespecjalnie obawialiby się, że mnie stracą, nawet gdyby nie było Kasi. Jako siedemnastolatka wciąż byłam chuderlawym i niezgrabnym źrebakiem o zmierzwionych spłowiałych włosach, a moim jedynym talentem – jeśli można go tak nazwać – była zdolność do darcia, plamienia lub gubienia w jeden dzień wszystkiego, w co mnie ubrano. Zanim ukończyłam dwanaście lat, zrezygnowana matka pozwalała mi biegać w rzeczach po starszych braciach z wyjątkiem świąt, kiedy musiałam przebierać się nie wcześniej niż dwadzieścia minut przed wyjściem z domu, a potem siedzieć na ławce przed domem, dopóki nie poszliśmy do kościoła. Pomimo to były niewielkie szanse na to, że dotrę na błonia, nie zawadziwszy o jakąś gałąź i nie opryskawszy się błotem.
– Będziesz musiała wyjść za krawca, moja mała Agnieszko – mawiał ze śmiechem mój ojciec, kiedy wieczorem wracał z lasu, a ja wybiegałam mu na spotkanie z umorusaną buzią, co najmniej jedną dziurą w ubraniu i bez szalika. Pomimo to podnosił mnie i całował, a matka tylko cicho wzdychała: który rodzic martwiłby się kilkoma takimi wadami u dziewczyny urodzonej w smoczych miesiącach?
Ostatnie lato przed wyborem było długie, ciepłe i pełne łez. Kasia nie płakała, ale ja tak. Siedziałyśmy do późna w lesie, usiłując rozciągać cudowne godziny dnia, a potem wracałam do domu głodna i zmęczona, żeby od razu pójść do łóżka i leżeć w ciemnościach. Matka przychodziła i głaskała mnie po głowie, cicho śpiewając, gdy zasypiałam zapłakana. Zostawiała przy moim łóżku talerz z jedzeniem, żebym miała co jeść, kiedy obudzę się głodna w środku nocy. Nie próbowała mnie pocieszać, no bo jak? Obie wiedziałyśmy, że obojętnie, jak bardzo kocha Kasię i jej matkę Wensę, mimo woli czuje w głębi serca ulgę – Smok nie weźmie mojej córki, nie mojej jedynej. I oczywiście nie chciałabym, żeby czuła co innego.
Przez prawie całe tamto lato byłyśmy tylko my dwie, Kasia i ja. Tak było od dawna. W dzieciństwie bawiłyśmy się z innymi dziećmi z wioski, ale kiedy podrosłyśmy i Kasia wypiękniała, jej matka powiedziała: „Lepiej nie pokazuj się chłopcom, to będzie najodpowiedniejsze dla ciebie i dla nich”. Ja jednak trzymałam się jej, a moja matka naprawdę kochała Kasię i Wensę, więc nie próbowała nas rozdzielić, chociaż wiedziała, że przez to w końcu będę bardziej cierpieć.
Ostatniego dnia znalazłam dla nas polankę w lesie, gdzie drzewa wciąż miały liście, złote i ognistoczerwone, które szeleściły nam nad głowami, a wszędzie na ziemi leżały dojrzałe kasztany. Rozpaliłyśmy ognisko z gałązek i suchych liści, żeby upiec w nim garstkę. Nazajutrz był pierwszy października i miał się odbyć wielki festyn dla uhonorowania naszego patrona i pana. Jutro przybędzie Smok.
– Miło byłoby być trubadurem – oznajmiła Kasia, leżąc na plecach z zamkniętymi oczami. Nuciła cicho; wędrowny minstrel przybył na festyn i tego ranka ćwiczył piosenki na błoniu. Wozy z daniną przyjeżdżały cały tydzień. – Przejechać całą Polnię i śpiewać dla króla.
Powiedziała to w zadumie, nie jak rozmarzone dziecko, lecz jak ktoś, kto naprawdę myśli o opuszczeniu doliny i wyjeździe na zawsze. Wyciągnęłam rękę i uścisnęłam jej dłoń.
– I przyjeżdżałabyś do domu w każde zimowe święta – powiedziałam – i śpiewałabyś nam te wszystkie piosenki, których się nauczyłaś.
Mocno ściskałyśmy sobie dłonie i starałam się nie pamiętać o tym, że dziewczęta zabrane przez Smoka nigdy nie chciały wrócić.
Oczywiście w tym momencie żarliwie go nienawidziłam. Nie był jednak złym panem. Po drugiej stronie północnych gór baron z Żółtych Moczarów miał pięciotysięczną armię walczącą w wojnach prowadzonych przez Polnię, zamek z czterema wieżami i żonę, która nosiła klejnoty koloru krwi i futro z białych lisów, a wszystko to z lenna nie bogatszego od naszej doliny. Ludzie musieli przez jeden dzień w tygodniu pracować na polach barona, który miał najlepsze ziemie i zabierał ich synów do wojska, a przy tylu kręcących się wokół żołnierzach dorosłe dziewczęta musiały siedzieć w domach lub chodzić pod eskortą. A nawet on nie był złym panem.
Smok miał tylko jedną wieżę i ani jednego zbrojnego czy choćby sługi poza dziewczyną, którą zabierał. Nie musiał trzymać armii: był winien królowi tylko swoje usługi, swoją magię. Czasem musiał udać się na dwór, żeby odnowić przysięgę wierności, i zapewne król mógł wezwać go na wojnę, lecz przeważnie musiał przede wszystkim być tutaj, pilnować Boru i bronić króla przed jego złowrogim wpływem.
Jego jedyną ekstrawagancją były książki. Wszyscy byliśmy oczytani jak na wieśniaków, ponieważ płacił złotem za każdy zdobyty tom, tak więc handlarze ciągnęli tu zewsząd, chociaż nasza wieś znajdowała się na samym krańcu Polnii. A dopóki przyjeżdżali, napełniali juki swoich mułów wszelkimi używanymi lub tanimi książkami, jakie mieli, i sprzedawali je nam za grosze. Tylko naprawdę ubogi dom w dolinie nie miał co najmniej dwóch lub trzech książek dumnie stojących na półce.
Komuś, kto nie mieszkał dostatecznie blisko Boru, mogłoby się to wydawać trywialne i nieistotne, na pewno nie skłaniałoby do oddawania córki. Ja jednak przeżyłam Zielone Lato, gdy gorący wiatr przynosił pyłki z zachodniej części Boru aż w dolinę, na nasze pola i ogrody. Wszystko rosło bujnie, ale było dziwne i zdeformowane. Każdy, kto zjadł te plony, wpadał w szał, atakował bliskich, a w końcu uciekał do Boru i znikał, jeżeli go nie związano.
Miałam wtedy sześć lat. Rodzice próbowali mnie chronić, najlepiej jak mogli, ale mimo to doskonale pamiętam nastrój zgrozy, ogólny strach i nigdy niekończące się głodowe skurcze żołądka. Do lata zjedliśmy wszystkie zapasy z poprzedniego roku, licząc na to, że odnowimy je wiosną. Jeden z naszych sąsiadów, ogłupiały z głodu, zjadł trochę zielonego groszku. Pamiętam, że tamtej nocy słyszałam krzyki dobiegające z jego domu, a przez okno zobaczyłam, jak mój ojciec biegnie z pomocą i chwyta widły oparte o ścianę stodoły.
Pewnego dnia tamtego lata, za mała, żeby w pełni zrozumieć niebezpieczeństwo, wymknęłam się spod opieki zmęczonej, chudej matki i pobiegłam do lasu. W dolince osłoniętej od wiatru znalazłam kępę na wpół uschniętych jeżyn. Przedarłam się przez twarde suche pnącza do chronionego przez nie środka i zerwałam garść cudownych jeżyn, zupełnie niezdeformowanych, całych, soczystych i doskonałych. Każda była eksplozją smaku w ustach. Zjadłam dwie garście i napełniłam podołek, po czym z sukienką przesiąkającą i poplamioną na fioletowo ich sokiem pospieszyłam do domu, gdzie matka załkała ze zgrozy na widok mojej usmarowanej twarzy. Nie zachorowałam: jeżyny jakoś uniknęły przekleństwa Boru i ich owoce były dobre. Łzy matki jednak bardzo mnie przestraszyły i później przez kilka lat nie zbierałam jeżyn.
Tamtego roku Smok został wezwany na dwór. Wrócił wcześnie, od razu pojechał na pola i wezwał czarodziejski ogień, którym spalił wszystkie skażone uprawy i zatrute plony. To był jego obowiązek, ale później odwiedził każdy dom, w którym ktoś zachorował, i dał chorym napić się magicznego eliksiru przywracającego im rozum. Wydał rozkaz, żeby leżące dalej na zachód wioski, które ominęła plaga, podzieliły się z nami zbiorami, i nawet całkowicie zrezygnował w tamtym roku ze swojej daniny, żeby nikt z nas nie głodował. Następnej wiosny tuż przed siewami ponownie wyszedł na pola i spalił nieliczne pozostałe skażone rośliny, zanim zdążyły się na nowo zakorzenić.
Chociaż nas uratował, nie kochaliśmy go. Nigdy nie wychodził ze swej wieży, żeby wystawić napoje dla ludzi w porze żniw, tak jak robił to baron z Żółtych Moczarów, ani nie kupił żadnego drobiazgu na odpuście, jak to często robiły baronowa i jej córki. Czasem wędrowne trupy aktorskie dawały przedstawienia lub minstrele przechodzili przez przełęcz z Rusji. Nigdy nie przychodził posłuchać. Kiedy lennicy przywozili mu daninę, drzwi wieży same się otwierały i zostawiali wszystko w piwnicy, nawet się z nim nie spotkawszy. Nigdy nie zamienił więcej niż kilka słów z sołtysem naszej wioski ani nawet burmistrzem Olszanki, największej miejscowości w dolinie, leżącej bardzo blisko jego wieży. Wcale nie próbował zdobyć naszej miłości; nikt z nas go nie znał.
I oczywiście był też mistrzem czarnej magii. W pogodne noce jego wieżę oświetlały błyskawice, nawet zimą. Białe pasma, które wypuszczał z okien, unosiły się nocami nad drogami i rzeką, zmierzając w kierunku Boru, żeby go pilnować. I czasem, kiedy Bór kogoś schwytał – pasterkę, która ze swoim stadem podeszła za blisko jego skraju, myśliwego, który napił się z niewłaściwego strumienia, pechowego podróżnego, który przeszedł górską przełęcz, nucąc urywek piosenki zapadającej w pamięć – no cóż, Smok i dla nich schodził z wieży, a ci, których ratował, też nigdy nie wracali.
Nie był zły, ale chłodny i straszny. I miał zabrać Kasię, więc nienawidziłam go przez długie lata.
Tamtej ostatniej nocy moje uczucia się nie zmieniły. Zjadłyśmy z Kasią resztę kasztanów. Słońce zaszło, a nasze ognisko przygasło, ale zostałyśmy na polance, dopóki się żarzyło. Rano nie czekała nas daleka droga. Dożynki zwykle odbywały się w Olszance, ale w roku wyboru zawsze urządzano je w wiosce, w której mieszkała przynajmniej jedna z dziewcząt, żeby rodziny nie musiały daleko jechać. A w naszej wiosce była Kasia.
Nienawidziłam Smoka jeszcze bardziej, gdy następnego dnia wkładałam zieloną szatę. Mojej matce drżały ręce, gdy zaplatała mi warkocz. Wiedziałyśmy, że to będzie Kasia, ale to nie oznaczało, że wcale się nie bałyśmy. Uniosłam jednak kraj sukienki i weszłam na wóz, najostrożniej jak mogłam, uważając na drzazgi i pozwalając, żeby ojciec mi pomógł. Postanowiłam szczególnie się postarać. Wiedziałam, że to nic nie da, ale chciałam, by Kasia wiedziała, że kocham ją tak bardzo, że dam jej szansę. Nie zamierzałam zrobić z siebie czupiradła, zezowatej czy garbatej, jak to czasem robiły dziewczyny.
Zebrałyśmy się na błoniu. Wszystkie jedenaście stanęłyśmy w szeregu.
Stoły biesiadne były ustawione w czworobok i przeładowane, ponieważ nie były na tyle duże, żeby mieściły daninę całej doliny. Mieszkańcy zebrali się za nimi. Worki z pszenicą i owsem piętrzyły się na trawie, ułożone w piramidy. Tylko my stałyśmy na trawie z naszymi rodzinami i sołtyską Danką, która nerwowo przechadzała się przed szeregiem i bezgłośnie poruszała wargami, ćwicząc przemówienie powitalne.
Słabo znałam pozostałe dziewczyny. Nie były z Dwiernika. Wszystkie byłyśmy milczące i sztywne, w najlepszych ubraniach i z zaplecionymi warkoczami, obserwowałyśmy drogę. Jeszcze nie było na niej widać Smoka. Najdziksze myśli przychodziły mi do głowy. Wyobrażałam sobie, że kiedy przybędzie, zasłonię sobą Kasię i powiem, żeby zamiast niej zabrał mnie, albo oznajmię, że ona nie chce z nim iść. Wiedziałam jednak, że nie jestem na tyle odważna, żeby zrobić coś takiego.
A on przybył nagle, nieoczekiwanie. Wcale nie przyszedł drogą, po prostu nagle się zjawił. Akurat patrzyłam w tym kierunku: najpierw w powietrzu pojawiły się palce, potem ręka i noga, a później pół człowieka, co było tak niewiarygodne i niewłaściwe, że nie mogłam oderwać od tego oczu, choć skręciło mnie na ten widok. Inni mieli więcej szczęścia. Zauważyli go dopiero wtedy, gdy zrobił pierwszy krok w naszą stronę, i wszyscy wokół starali się nie okazywać zdziwienia.
Smok był niepodobny do żadnego mężczyzny z naszej wioski. Powinien być stary, zgarbiony i siwy, bo mieszkał w tej wieży od stu lat, ale w rzeczywistości był wysoki, trzymał się prosto, nie nosił brody i miał gładką skórę. Gdybym minęła go na ulicy, wzięłabym go za młodego człowieka, tylko trochę starszego ode mnie, kogoś, do kogo mogłabym uśmiechać się nad biesiadnym stołem i kto mógłby poprosić mnie do tańca. Jego twarz wyglądała jednak nieco nienaturalnie: miał siateczkę zmarszczek wokół oczu, jakby czas nie mógł go dotknąć, ale zmęczenie i owszem. Pomimo wszystko nie była to brzydka twarz, tylko chłodny wyraz czynił ją nieprzyjemną; wszystko w nim mówiło: „Nie jestem ani nie chcę być jednym z was”.
Oczywiście nosił drogie szaty: za brokat jego żupana cała rodzina miałaby co jeść przez rok, nawet bez złotych guzików. Był jednak chudy niczym człowiek, który na każde cztery lata ma trzy nieurodzajne. Choć sztywny, tryskał nerwową energią jak ogar, jakby niczego bardziej nie pragnął, niż wynieść się stąd jak najszybciej. Dla nas był to najgorszy dzień w życiu, lecz on nie miał do nas cierpliwości. Gdy nasza sołtyska Danka skłoniła się i powiedziała: „Panie, pozwól, że przedstawię ci te...”, on przerwał jej:
– Tak, załatwmy to.
Na ramieniu czułam ciepłą dłoń stojącego obok ojca, który się skłonił, a dłoń matki mocno uścisnęła moją z drugiej strony. Niechętnie cofnęli się razem z innymi rodzicami. Instynktownie wszystkie jedenaście przysunęłyśmy się do siebie. Kasia i ja stałyśmy prawie na końcu szeregu. Nie odważyłam się wziąć jej za rękę, ale stałam tak blisko, że dotykałyśmy się ramionami. Obserwowałam Smoka i nienawidziłam go, nienawidziłam, gdy szedł wzdłuż szeregu i kładąc palec pod brodę, lekko unosił twarz każdej dziewczyny, żeby się jej przyjrzeć.
Nie rozmawiał ze wszystkimi. Nie odezwał się słowem do dziewczyny stojącej obok mnie, tej z Olszanki, chociaż jej ojciec Borys był najlepszym hodowcą koni w dolinie, a ona miała wełnianą suknię ufarbowaną na jasnoczerwono i długie czarne włosy zaplecione w piękne warkocze przetykane czerwonymi wstążkami. Gdy przyszła moja kolej, ze zmarszczonymi brwiami spojrzał na mnie – zimnymi czarnymi oczami, wydymając blade usta – po czym rzekł:
– Jak masz na imię, dziewczyno?
– Agnieszka – powiedziałam, albo spróbowałam powiedzieć; odkryłam, że zaschło mi w ustach. Przełknęłam ślinę. – Agnieszka – powtórzyłam szeptem. – Panie.
Piekła mnie twarz. Spuściłam oczy. Zauważyłam, że chociaż uważałam, na mojej spódnicy są trzy duże plamy błota pełznące od rąbka w górę.
Smok poszedł dalej. Nagle przystanął, patrząc na Kasię, choć wcześniej nie zatrzymał się przy żadnej z nas. Stał tak, trzymając palce pod jej brodą, z nikłym uśmiechem zadowolenia wyginającym jego cienkie okrutne wargi, a Kasia patrzyła na niego odważnie i nawet nie drgnęła. Kiedy zadał jej pytanie, nie próbowała mówić chrapliwie lub piskliwie, lecz spokojnie i melodyjnie odpowiedziała:
– Kasia, panie.
Uśmiechnął się do niej znowu, nie miło, lecz jak zadowolony kot. Tylko z obowiązku dotarł do końca szeregu, ledwie zerkając na dwie dziewczyny, które stały za nią. Za plecami usłyszałam głośny oddech Wensy, bardziej przypominający szloch, gdy Smok zawrócił i podszedł ponownie do Kasi, wciąż z tym uśmiechem zadowolenia. Nagle znów zmarszczył brwi, obrócił głowę i spojrzał na mnie.
Zapomniałam się i jednak wzięłam Kasię za rękę. Ściskałam ją z całej siły, a ona moją. Po chwili puściła mnie, a ja splotłam dłonie przed sobą, zarumieniona i przestraszona. On tylko jeszcze przez chwilę patrzył na mnie, mrużąc oczy. Potem podniósł rękę i w jego palcach pojawiła się kula błękitno-białego płomienia.
– Ona nie chciała – powiedziała Kasia, po trzykroć dzielna, nie tak jak ja w jej obronie. Jej głos był drżący, lecz wyraźny, a ja zastygłam jak przerażony królik, wpatrując się w tę kulę. – Proszę, panie...
– Milcz, dziewczyno – rzekł Smok i wyciągnął do mnie rękę. – Weź ją.
– Mam... co? – odezwałam się, bardziej zaskoczona, niż gdyby rzucił mi ją w twarz.
– Nie stój jak idiotka – powiedział. – No, weź ją.
Ręka mi drżała, więc kiedy ją podniosłam, mimowolnie musnęłam jego palce, usiłując wyjąć z nich kulę. Nie spodobało mi się to; jego skóra była nienaturalnie gorąca. Ognista kula była jednak zimna jak marmur i nic mnie nie zabolało, gdy ją dotknęłam. Przyjemnie zaskoczona, trzymałam ją w palcach, gapiąc się na nią. On spojrzał na mnie ze zirytowaną miną.
– Cóż – powiedział z niezadowoleniem – zatem to chyba ty. – Wyjął kulę z mojej ręki i na moment zacisnął pięść; kula znikła równie nagle, jak się pojawiła. Obrócił się i powiedział do Danki: – Przyślijcie daninę, kiedy będziecie mogli.
Nadal nic nie rozumiałam. Chyba nikt nie zrozumiał, nawet moi rodzice; wszystko potoczyło się tak szybko i byłam zaszokowana tym, że w ogóle zwrócił na mnie uwagę. Nie zdążyłam nawet się odwrócić i pożegnać, zanim się obrócił i chwycił moją rękę w przegubie. Tylko Kasia się poruszyła: obejrzałam się i zobaczyłam, że próbuje mnie złapać, żeby zaprotestować, ale Smok niecierpliwym i gwałtownym szarpnięciem pociągnął mnie za sobą i zniknęliśmy.
Kiedy znów się pojawiliśmy, przyciskałam wolną rękę do ust, krztusząc się. Gdy mnie puścił, opadłam na kolana i zwymiotowałam, nawet nie patrząc, gdzie się znajduję. Wydał nieartykułowany pomruk obrzydzenia, bo opryskałam długi szpic jego eleganckiego skórzanego buta.
– Bezużyteczna – mruknął. – Przestań dyszeć, dziewczyno, i sprzątnij to.
Odszedł, stukając obcasami o kamienne płyty posadzki.
Pozostałam tam drżąca, aż nabrałam pewności, że już nic się nie zdarzy, a wtedy otarłam usta wierzchem dłoni i uniosłam głowę, żeby się rozejrzeć. Klęczałam na kamiennej posadzce, nie z byle jakiego kamienia, ale z białego marmuru przetykanego zielonymi żyłkami. Komnata była mała i owalna, z wąskimi oknami, umieszczonymi zbyt wysoko, żeby przez nie wyjrzeć, lecz strop nad moją głową był mocno wygięty. Znajdowałam się na samym szczycie wieży.
W komnacie nie było żadnych mebli ani niczego, czym mogłabym wytrzeć podłogę. W końcu użyłam mojej spódnicy – i tak już była brudna. Potem, posiedziawszy tam chwilę, coraz bardziej przerażona, kiedy nic się nie zdarzyło, wstałam i ostrożnie wyszłam na korytarz. Wybrałabym każdą drogą, byle nie tę, którą on wybrał – gdyby było stamtąd jakieś inne wyjście. Nie było.
Jego jednak też już nie było. Krótki korytarz był pusty. Pod nogami miałam ten sam zimny twardy marmur, oświetlony nieprzyjaznym bladym światłem tkwiących pod sufitem lamp. Właściwie to nie były lampy, tylko wielkie bryły jasnego polerowanego i jarzącego się kamienia. Zobaczyłam zaledwie jedne drzwi, a na końcu korytarza łukowate przejście prowadzące na schody.
Pchnęłam drzwi i nerwowo zajrzałam do środka, ponieważ to było lepsze, niż przejść obok, nie wiedząc, co tam jest. Za nimi jednak był tylko pusty pokoik z wąskim łóżkiem i umywalką. Naprzeciw było duże okno, przez które zobaczyłam niebo. Podbiegłam tam i wychyliłam się.
Wieża Smoka wznosiła się u podnóża gór na zachodnim krańcu jego ziem. Cała nasza długa dolina z jej wioskami i zagrodami rozpościerała się na wschód od niej i z tego okna widziałam srebrzysto-błękitną wstęgę Wrzeciona, płynącego jej środkiem, a obok niej ciemnobrązową nitkę drogi. Ta droga i rzeka biegły razem aż na drugi koniec ziem Smoka, zanurzając się w lesie i ponownie wychodząc zeń w wioskach, aż droga kończyła się w oddali tuż przez wielkim i ciemnym gąszczem Boru. Rzeka płynęła dalej sama i znikała w głębi lasu, z którego już nie wypływała.
Była tam Olszanka, miasteczko znajdujące się najbliżej wieży, w którym w niedziele był wielki targ, na który ojciec dwukrotnie mnie zabrał. Poniec i Radomsko obejmowały brzegi niedużego jeziora, a dalej był mój Dwiernik z rozległym zielonym placem. Widziałam nawet duże białe stoły rozstawione do biesiady, na której Smok nie chciał zostać. Osunęłam się na kolana, oparłam czoło o parapet i zapłakałam jak dziecko.
Matka jednak nie przyszła, żeby pogładzić mnie po głowie; ojciec nie podniósł mnie i nie rozśmieszył. Szlochałam, aż głowa rozbolała mnie tak, że nie mogłam dłużej płakać, a potem byłam zziębnięta i zesztywniała od klęczenia na tej twardej posadzce, ciekło mi z nosa i nie miałam czym go wytrzeć.
Zrobiłam to suchym kawałkiem spódnicy i usiadłam na łóżku, próbując wymyślić, co robić. Pokój był pusty, ale wywietrzony i czysty, jakby dopiero zwolniony. Zapewne tak było. Jakaś inna dziewczyna mieszkała tu dziesięć lat, zupełnie sama, spoglądając na dolinę. Teraz poszła do domu, żeby się pożegnać z rodziną, i pokój był mój.
Na ścianie naprzeciw łóżka wisiał obraz w wielkiej złoconej ramie. Wyglądał bezsensownie, zbyt okazały do takiego małego pomieszczenia, i właściwie nie był obrazem: zwykły kawał bladozielonego płótna, szarobrązowego na brzegach, z jedną lśniącą błękitno-srebrzystą linią wijącą się przez środek łagodnymi skrętami i węższymi liniami wychodzącymi jej na spotkanie od brzegów. Patrzyłam nań i zastanawiałam się, czy on też jest zaczarowany. Nigdy nie widziałam czegoś takiego.
Jednak w różnych miejscach wzdłuż tej srebrnej linii były namalowane kółeczka w znajomych odległościach i po chwili zrozumiałam, że to malowidło przedstawia dolinę, tylko w taki sposób, w jaki mógłby ją widzieć lecący wysoko ptak. Tą srebrną linią było Wrzeciono płynące z gór do Boru, a kółeczka były wioskami. Kolory były żywe, a płótno lśniące i pofalowane w maleńkie górskie szczyty. Niemal widziałam fale na rzece i słońce odbijające się w wodzie. Obraz przykuwał wzrok, tak że chciałam patrzeć na niego bez końca. A jednocześnie nie podobał mi się. Był jak ramka nakreślona wokół żyjącej doliny i zamykająca ją, więc kiedy na niego patrzyłam, też czułam się zamknięta.
Oderwałam od niego wzrok. I tak nie mogłam zostać w tej komnacie. Nie zjadłam ani kęsa podczas śniadania i kolacji poprzedniego wieczoru; wszystko smakowało mi jak popiół. Teraz tym bardziej nie powinnam mieć apetytu, skoro przydarzyło mi się coś gorszego, niż sobie wyobrażałam, a jednak byłam okropnie głodna i w wieży nie było służby, więc nikt nie mógł mi podać obiadu. Potem przyszła mi do głowy nieprzyjemna myśl: a jeśli Smok spodziewa się, że ja mu ugotuję?
A potem jeszcze gorsza: co po obiedzie? Kasia zawsze mówiła, że wierzyła wracającym kobietom, które mówiły, że Smok żadnej z nich nie tknął.
– Zabiera dziewczęta już od stu lat – powtarzała stanowczo. – Któraś z nich powiedziałaby, gdyby to robił, i wieść by się rozeszła.
Kilka tygodni temu jednak w tajemnicy poprosiła moją matkę, żeby powiedziała jej, co się dzieje, kiedy dziewczyna wychodzi za mąż – aby powiedziała jej to, co matki mówią swoim córkom przed ślubem. Usłyszałam ich rozmowę przez okno, ponieważ akurat wracałam z lasu, i wysłuchałam tego ze łzami spływającymi po twarzy, rozgniewana, tak bardzo rozgniewana losem Kasi.
Teraz to miało przydarzyć się mnie. A ja nie byłam dzielna – nie sądziłam, że potrafię głęboko oddychać i rozluźnić się, jak moja matka radziła Kasi, żeby nie bolało. Przez jeden okropny moment wyobrażałam sobie twarz Smoka tak blisko mojej, jeszcze bliżej niż wtedy, kiedy oglądał mnie, dokonując wyboru – jego czarne oczy zimne i lśniące jak kamień, te twarde jak z żelaza i dziwnie ciepłe palce ściągające ze mnie ubranie, a wszystko to z tym nikłym uśmiechem satysfakcji. A jeśli cały był taki rozpalony jak w gorączce, że poczułabym go jak rozżarzone węgle na moim ciele, gdy ległby na mnie i...
Zadrżałam, otrząsając się z tych myśli, i wstałam. Popatrzyłam na łóżko, na cały ten pokoik, w którym nie było się gdzie ukryć, po czym pospiesznie wyszłam z powrotem na korytarz. Na jego końcu były schody, które opadały ciasną spiralą, więc nie widziałam, co jest za ich zakrętem. Wydaje się to głupie, bać się zejść po schodach, ale byłam przerażona. Już chciałam wrócić do mojego pokoju. W końcu jednak zaczęłam powoli schodzić, przytrzymując się jedną ręką gładkiej kamiennej ściany, stając na każdym stopniu i nasłuchując, zanim zeszłam na następny.
Kiedy w ten sposób minęłam pierwszy zakręt i nic na mnie nie skoczyło, poczułam się jak idiotka i zaczęłam schodzić szybciej. Potem jednak minęłam kolejny zakręt i jeszcze jeden, a tam nadal nie było podestu i znów zaczęłam się bać, że te schody są zaczarowane i będę tak szła całe wieki, aż... no cóż. Szłam coraz szybciej, aż przeskoczyłam trzy stopnie, wylądowałam na podeście i wpadłam prosto na Smoka.
Byłam chuda, ale mój ojciec był najwyższym mężczyzną w wiosce, a ja sięgałam mu do ramienia, Smok zaś nie był duży. O mało razem nie stoczyliśmy się ze schodów. Jedną ręką błyskawicznie złapał poręcz, a drugą moje ramię i jakoś zdołał uchronić nas przed upadkiem. Uwiesiłam się na nim, chwytając za okrycie i patrząc z bliska w jego zdziwioną twarz. Przez moment był zbyt zdumiony, żeby trzeźwo myśleć, i wyglądał jak zwykły człowiek zaskoczony zderzeniem z drugą osobą, z trochę głupawą miną, z rozchylonymi ustami i wytrzeszczonymi oczami.
Ja byłam tak zaskoczona, że znieruchomiałam i tylko gapiłam się na niego bezradnie. Szybko doszedł do siebie, ze złością szorstko oderwał mnie od siebie, stawiając na nogi. Wtedy uświadomiłam sobie, co zrobiłam.
– Szukam kuchni! – wypaliłam w panice, zanim zdążył coś powiedzieć.
– Naprawdę? – wycedził.
Jego twarz nie była już łagodna, ale stężała i gniewna, i nie puścił mojego ramienia. Jego uścisk był mocny, bolesny; czułam jego ciepło przez rękaw koszuli. Szarpnięciem przyciągnął mnie – myślę, że chciał groźnie się nade mną pochylić, a ponieważ nie zdołał, rozgniewał się jeszcze bardziej. Gdybym miała czas pomyśleć, odchyliłabym się i skuliła, ale byłam zbyt zmęczona i przestraszona. Tak więc jego twarz znalazła się tuż przy mojej, tak blisko, że czułam jego oddech na wargach i tyleż poczułam, co usłyszałam, jego zimny zjadliwy szept:
– Może lepiej cię tam zaprowadzę.
– Mogę... mogę... – próbowałam powiedzieć, drżąc i usiłując się odsunąć.
Odwrócił się na pięcie i pociągnął mnie za sobą po schodach. Kręciliśmy się w kółko i dopiero po pięciu takich skrętach dotarliśmy do następnego podestu, a potem zatoczyliśmy jeszcze trzy i robiło się coraz ciemniej, zanim w końcu wyprowadził mnie na parter wieży, do dużej i pustej komnaty o kamiennych ścianach i z ogromnym kominkiem w kształcie obróconych w dół ust, pełnym szaleńczo tańczących płomieni.
Powlókł mnie ku niemu i z przerażeniem pojęłam, że zamierza mnie tam wrzucić. Był silny, o wiele silniejszy, niż na to wyglądał, i bez trudu ciągnął mnie za sobą po schodach. Nie zamierzałam mu jednak pozwolić na to, żeby wrzucił mnie w ogień. Nie byłam cichą i wychuchaną panienką; przez całe życie biegałam po lesie, wspinałam się na drzewa i przedzierałam przez chaszcze, a strach dodał mi sił. Kiedy zaciągnął mnie bliżej, wrzasnęłam, a potem zaczęłam się wić, szarpać go i drapać, tak że tym razem naprawdę go przewróciłam.
Upadłam razem z nim. Oboje uderzyliśmy głowami o posadzkę i przez moment leżeliśmy nieruchomo, zaplątani. Płomienie skakały i trzaskały obok nas, i gdy trochę ochłonęłam, zauważyłam w ścianie przy kominku żelazne drzwiczki piekarnika, obok nich rożen do pieczenia, a nad nimi szeroką półkę z garnkami. To była tylko kuchnia.
– Jesteś wariatką? – zapytał mnie po chwili niemal z zaciekawieniem.
– Myślałam, że zamierzasz wrzucić mnie do pieca – powiedziałam, wciąż oszołomiona, a potem zaczęłam się śmiać.
To właściwie nie był śmiech, bo byłam bliska histerii, wymęczona i głodna, z kostkami i kolanami posiniaczonymi na schodach, a głowa bolała mnie tak, jakbym miała pękniętą czaszkę, ale nie mogłam się powstrzymać.
On jednak tego nie wiedział. Wiedział tylko, że jakaś głupia wiejska dziewucha, którą wybrał, śmieje się z niego. Smoka, największego czarodzieja w królestwie, jej pana i władcy. Nie sądzę, żeby ktoś śmiał się z niego w ciągu ostatnich stu lat. Podniósł się, odrywając swoje nogi od moich, a potem spojrzał na mnie, zjeżony jak kot. Ja roześmiałam się jeszcze głośniej, a wtedy gwałtownie się odwrócił i odszedł, zostawiając mnie na posadzce, jakby nie miał pojęcia, co ze mną zrobić.
Kiedy sobie poszedł, powoli przestałam chichotać i poczułam się nieco mniej odrętwiała i przestraszona. W końcu nie wrzucił mnie do pieca ani nawet nie spoliczkował. Wstałam i rozejrzałam się wokół: trudno było coś zobaczyć, ponieważ ogień płonął tak jasno i nie było innego źródła światła, ale kiedy stanęłam plecami do kominka, zaczęłam dostrzegać szczegóły. To wielkie pomieszczenie jednak było podzielone na wnęki i części niskimi ściankami oraz stojakami pełnymi błyszczących szklanych butelek – zapewne z winem. Mój wujek przyniósł kiedyś butelkę do domu mojej babki, na święta.
Wszędzie były zapasy: beczki z jabłkami zapakowanymi w siano, worki z ziemniakami, marchewką i pasternakiem, długie wianki cebuli. Na stole pośrodku sali znalazłam książkę obok niezapalonej świeczki, kałamarza i gęsiego pióra, a kiedy ją otworzyłam, odkryłam, że to księga inwentarzowa ze spisem wszystkich zapasów, prowadzona zdecydowanym charakterem pisma. Na dole pierwszej strony była notatka napisana bardzo małymi literkami; kiedy zapaliłam świeczkę, nachyliłam się i wytężyłam wzrok, ledwie zdołałam ją odczytać.
Śniadanie o ósmej, obiad o pierwszej, kolacja o siódmej. Zostaw posiłek na stole w bibliotece, pięć minut wcześniej, a nie będziesz musiała go widzieć – nie trzeba mi było wyjaśniać kogo – przez cały dzień. Odwagi!
Bezcenna rada, a ten dopisek „Odwagi!” był jak dotyk przyjacielskiej dłoni. Przycisnęłam książkę do piersi, czując się mniej osamotniona niż wcześniej. Wyglądało na to, że zbliża się południe, a Smok nic nie zjadł w naszej wiosce, więc zabrałam się do przygotowywania obiadu. Nie byłam dobrą kucharką, ale matka dopilnowała, żebym umiała przygotować znośny posiłek, i robiłam to przy wszystkich rodzinnych okazjach, więc potrafiłam odróżnić świeże od zepsutego i dojrzałe owoce od kwaśnych. Nigdy nie miałam aż tylu produktów do dyspozycji; były tu nawet szuflady z przyprawami pachnącymi jak świąteczne ciasto oraz beczka pełna drobnej szarej soli.
Na końcu pomieszczenia było dziwnie zimne miejsce, gdzie znalazłam zawieszone mięso, całą sarnę i dwa duże zające, oraz wyłożoną sianem skrzynkę z jajkami. Obok pieca leżał świeżo upieczony bochenek chleba zawinięty w lnianą serwetę, a obok niego odkryłam garnek z potrawką z królika z kaszą gryczaną i zielonym groszkiem. Skosztowałam: potrawa była godna dzisiejszej biesiady, słona, a zarazem słodka, rozpływająca się w ustach. Następny prezent od anonimowej autorki notatki w książce.
Nie umiałam gotować takich przysmaków i przerażała mnie myśl, że Smok będzie tego oczekiwał. Pomimo to cieszyłam się, że mam tę przygotowaną potrawkę. Odstawiłam ją z powrotem na półkę nad kominkiem, żeby ją podgrzać – przy czym ochlapałam sobie sukienkę – włożyłam do piekarnika garnek z dwoma jajkami, a potem znalazłam tacę, głęboki i płytki talerz oraz łyżkę. Kiedy potrawka była gotowa, postawiłam ją na tacy i odkroiłam kawałek chleba – musiałam to zrobić, ponieważ urwałam piętkę i zjadłam, czekając, aż gulasz się podgrzeje – a obok postawiłam masło. Nawet upiekłam jabłko z cynamonem; matka nauczyła mnie to robić na niedzielne obiady w zimie, a ponieważ tutaj było tyle piekarników, mogłam podgrzewać w innym potrawkę. Kiedy wszystko już było ustawione na tacy, poczułam się dumna z siebie: to wyglądało jak wakacyjna uczta, chociaż nieco dziwna i tylko dla jednej osoby.
Ostrożnie zaczęłam nieść to po schodach, ale za późno uświadomiłam sobie, że nie wiem, gdzie jest biblioteka. Gdybym zastanowiła się chwilę, może wpadłabym na to, że nie będzie się znajdowała na najniższej kondygnacji, i istotnie jej tam nie było, ale odkryłam to, dopiero przeszedłszy z tacą przez ogromną owalną salę z zasłoniętymi oknami i wielkim, podobnym do tronu fotelem na końcu. Na samym końcu sali były następne drzwi i kiedy je otworzyłam, zobaczyłam tylko sień oraz wielką bramę wieży, trzykrotnie wyższą ode mnie i zaryglowaną grubą drewnianą belką w żelaznych obejmach.
Zawróciłam i poszłam z powrotem przez salę do schodów, weszłam na następne piętro i znalazłam tam marmurową posadzkę nakrytą miękkim jak futro materiałem. Nigdy wcześniej nie widziałam dywanu. Dlatego nie słyszałam kroków Smoka. Z lękiem przekradłam się przez tę salę i uchyliłam pierwsze drzwi. Pospiesznie cofnęłam się: w tej komnacie było mnóstwo długich stołów, dziwnych butli, bulgoczących wywarów oraz przedziwnych kolorowych płomieni, które nie buchały z paleniska; nie chciałam spędzić tu ani chwili dłużej. Pomimo to zdążyłam zaczepić suknią o drzwi i rozedrzeć ją.
W końcu za następnymi drzwiami po drugiej stronie sali natknęłam się na pokój pełen książek; drewniane półki wznoszące się od podłogi po sufit były nimi zapchane. W pomieszczeniu unosił się zapach kurzu, a nieliczne wąskie okienka wpuszczały niewiele światła. Tak się ucieszyłam, że znalazłam bibliotekę, że w pierwszej chwili nie zauważyłam, że Smok tam jest; siedział w masywnym fotelu z jakąś księgą rozłożoną na pulpicie, który trzymał na kolanach, tak wielką, że każda kartka miała szerokość mojego przedramienia, a z jej otwartej okładki zwisała wielka złota kłódka.
Zastygłam, patrząc na niego, i poczułam się tak, jakby autorka rady mnie zdradziła. Nie wiedzieć czemu założyłam, że Smok będzie uprzejmie trzymał się ode mnie z daleka, dopóki nie zostawię mu posiłku. Nie podniósł głowy, żeby na mnie spojrzeć, ale zamiast spokojnie podejść z tacą do stołu na środku pokoju, postawić ją tam i uciec, powiedziałam w progu:
– Przy...przyniosłam obiad.
Nie chciałam odchodzić, dopóki mi nie każe.
– Naprawdę? – spytał zjadliwie. – Nie wpadłaś po drodze w jakieś bagno? Jestem zdumiony. – Dopiero wtedy spojrzał na mnie i zmarszczył brwi. – A może jednak wpadłaś?
Popatrzyłam na siebie. Na spódnicy miałam wielką plamę wymiocin, którą w kuchni wytarłam, jak mogłam najlepiej, ale wcale nie zeszła – i drugą w miejscu, w które wytarłam nos. Były też trzy czy cztery zacieki po potrawce oraz mokre ślady powstałe podczas wycierania naczyń. Rąbek ubłociłam jeszcze rano, a kilka dziur wydarłam, nawet tego nie zauważając. Matka rano rozczesała mi włosy, zaplotła je w warkocz i upięła, ale prawie zsunął mi się z głowy i zmienił w wielki splątany węzeł zwisający prawie na kark.
Nie zauważyłam tego, gdyż nie było to dla mnie niczym niezwykłym, jeśli nie liczyć tego, że pod tym wszystkim miałam ładną sukienkę.
– Ja... gotowałam i czyściłam... – próbowałam wyjaśnić.
– Najbrudniejsza w tej wieży jesteś ty – powiedział, słusznie, ale nieuprzejmie.
Zaczerwieniłam się i ze spuszczoną głową podeszłam do stołu. Rozstawiłam naczynia, popatrzyłam na nie i nagle z przygnębieniem uświadomiłam sobie, że podczas mojej długiej wędrówki wszystko wystygło, poza masłem, które zmieniło się w maselnicy w papkę. Nawet moje ładnie upieczone jabłko stwardniało.
Gapiłam się na to stropiona, nie wiedząc, co robić; zabrać wszystko z powrotem na dół? A może nie przeszkadza mu to, że wszystko wystygło? Odwróciłam się, żeby na niego spojrzeć, i o mało nie wrzasnęłam – stał tuż za mną, patrząc mi przez ramię na jedzenie.
– Teraz rozumiem, dlaczego się bałaś, że mogę cię upiec – powiedział, nachylając się, żeby nabrać łyżkę potrawki. Przedarł się przez warstwę zastygłego tłuszczu na powierzchni i zrezygnował. – Byłabyś lepszym daniem niż to.
– Nie jestem wspaniałą kucharką, ale... – zaczęłam, chcąc wyjaśnić, że nie jestem taka okropna, tylko nie wiedziałam, gdzie jest biblioteka, ale prychnął, przerywając mi.
– Czy coś w ogóle umiesz robić? – spytał drwiąco.
Gdyby nauczono mnie lepiej służyć, gdybym przypuszczała, że mogę być wybrana, i lepiej się przygotowała na taką ewentualność, gdybym nie była taka przygnębiona i zmęczona, a wcześniej trochę dumna z siebie w kuchni, gdyby nie wyśmiewał mojej podartej sukni złośliwie zamiast czule, jak robili to wszyscy, którzy mnie kochali – gdyby nie to i gdybym nie wpadła na niego na schodach i nie odkryła, że jednak nie zamierza wrzucić mnie w ogień, zapewne tylko zaczerwieniłabym się i uciekła.
Zamiast tego gniewnie rzuciłam tacę na stół i zawołałam:
– Zatem dlaczego mnie wziąłeś? Dlaczego nie wybrałeś Kasi?
Zaraz jak to powiedziałam, ugryzłam się w język, zawstydzona i przerażona. Już miałam otworzyć usta i pospiesznie odwołać te słowa, powiedzieć mu, że przepraszam, że nie chciałam tak powiedzieć, wcale nie uważam, że powinien był zamiast mnie wziąć Kasię, że pójdę i przygotuję mu drugą tacę...
– Kogo? – zapytał ze zniecierpliwieniem.
Rozdziawiłam usta.
– Kasi! – powiedziałam. On tylko popatrzył na mnie, jakbym dała mu kolejny dowód mojego zidiocenia, i zbita z tropu zapomniałam o moich szlachetnych intencjach. – Miałeś zabrać ją! Ona... ona jest mądra, odważna, wspaniale gotuje i...
Z każdą chwilą był bardziej zagniewany.
– Tak – rzucił, przerywając mi. – Przypominam sobie tę dziewczynę. Nie miała końskiej twarzy, nie była niechlujna i zapewne nie wrzeszczałaby na mnie teraz. Dość tego. Wy, wiejskie dziewczyny, wszystkie z początku jesteście bardziej lub mniej męczące, ale ty stanowisz naprawdę nadzwyczajny przykład nieudolności.
– Zatem nie musisz mnie tu trzymać! – wypaliłam, zła i zraniona, bo ta uwaga o końskiej twarzy mnie ubodła.
– Ku mojemu ogromnemu ubolewaniu – rzekł – tu się mylisz.
Złapał mnie za przegub i okręcił, po czym stanął tuż za mną i wyciągnął moją rękę nad rozłożonym na stole jedzeniem.
– Lirintalem – powiedział, a to obce słowo gładko wypłynęło z jego ust i głośno zadźwięczało w moich uszach. – Powtórz za mną.
– Co? – powiedziałam.
Nigdy nie słyszałam tego słowa. On jednak przycisnął mnie mocniej, przyłożył wargi do mojego ucha i szepnął groźnie:
– Mów!
Zadrżałam i pragnąc tylko tego, żeby mnie puścił, powtórzyłam za nim, gdy on wciąż trzymał moją rękę nad jedzeniem.
– Lirintalem.
Powietrze nad stołem zafalowało, okropny widok, jakby cały świat był stawem, do którego może wrzucać kamyki. Kiedy się uspokoiło, jedzenie zupełnie się zmieniło. W miejscu jajek na twardo pojawił się pieczony kurczak, zamiast potrawki z królika sterta młodej wiosennej fasolki, chociaż sezon na nią skończył się siedem miesięcy temu, a zamiast pieczonego jabłka był placek z cienkimi jak papier plasterkami jabłka, nadziewany rodzynkami i glazurowany miodem.
Puścił mnie. Zatoczyłam się, pozbawiona oparcia, i złapałam krawędzi stołu, bez tchu, jakby ktoś usiadł mi na klatce piersiowej; czułam się jak wyciśnięta cytryna. Gwiazdy zawirowały mi w oczach i pochyliłam się, na pół omdlała. Ledwie widziałam, jak spogląda na tacę z dziwnym grymasem na twarzy, jakby jednocześnie zaskoczony i rozgniewany.
– Co mi zrobiłeś? – wyszeptałam, kiedy znów złapałam oddech.
– Przestań jęczeć – zbył mnie. – To zwykły urok, nic więcej. – Jeśli naprawdę był zdziwiony, to już mu przeszło; machnięciem ręki wskazał mi drzwi, siadając przy stole do obiadu. – No dobrze, wynoś się. Widzę, że będziesz marnować ogromną ilość mojego czasu, ale na dziś mam już tego dość.
W końcu chętnie go posłuchałam. Nie próbowałam zabrać tacy, tylko powoli wymknęłam się z biblioteki, przyciskając rękę do piersi. Nogi wciąż się pode mną uginały. Potrzebowałam prawie pół godziny, żeby wejść po tych wszystkich schodach na sam szczyt wieży, a potem poszłam do tego pokoiku, zamknęłam drzwi, zastawiłam je komodą i upadłam na łóżko. Jeśli Smok próbował otworzyć drzwi, kiedy spałam, ja nic nie słyszałam.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz