Rozdział I
Zimny wiatr przenikał do szpiku kości, od mrozu zdrętwiały jej palce u stóp. Kiedyś złamie się w końcu i kupi porządne buty – o ile nauczy się obywać bez jedzenia.
Anna zaśmiała się do siebie, chowając nos w kołnierz kurtki. Jeszcze tylko niecały kilometr do domu. To prawda, że jako wilkołak była silniejsza i bardziej wytrzymała, także w ludzkiej formie, ale dwunastogodzinna zmiana nawet jej dała się we znaki. A można by sądzić, że w Święto Dziękczynienia ludzie mają lepsze rzeczy do roboty niż przesiadywanie we włoskiej knajpie.
Tim, właściciel restauracji Scorci (wbrew pozorom Irlandczyk, choć to właśnie on robił najlepsze gnocchi w całym Chicago), pozwolił jej wziąć dodatkowe zmiany pod warunkiem, że nie przekroczy pięćdziesięciu godzin tygodniowo. Największym bonusem tej pracy był darmowy posiłek podczas każdej zmiany. Mimo to obawiała się, że będzie musiała wziąć drugi etat, żeby pokryć wydatki. Życie wilkołaka, jak się okazało, problematyczne samo w sobie, wymagało także dużych nakładów finansowych.
Przekręciła klucz w bramie, wchodząc do holu. W skrzynce nie znalazła niczego na swoje nazwisko, zabrała więc gazetę i korespondencję Kary, po czym wspięła się na trzecie piętro. Kiedy weszła do mieszkania, Myszołów – syjam Kary – spojrzał na nią, prychnął z obrzydzeniem i czmychnął za kanapę.
Od pół roku karmiła kota podczas nieobecności sąsiadki, która z racji pracy w biurze turystycznym bardzo często wyjeżdżała, a Myszołów nadal jej nie znosił. Siedząc w kryjówce za kanapą, obrzucił ją stekiem przekleństw, tak jak tylko syjamy to potrafią.
Westchnąwszy, odłożyła pocztę oraz gazetę na niewielki stolik w jadalni, otworzyła puszkę z kocim jedzeniem i postawiła obok miski z wodą. Usiadła przy stole i przymknęła powieki. Wolałaby iść już do swojego mieszkania piętro wyżej, ale musiała dopilnować, żeby kot zjadł. Gdyby go tak zostawiła, rankiem zastałaby nietkniętą puszkę. Myszołów mógł jej nienawidzić, ale jadł tylko przy kimś, nawet jeśli tym kimś był wilkołak, któremu za grosz nie ufał.
Zwykle włączała telewizor i oglądała to, co aktualnie leciało, ale dzisiaj była zbyt zmęczona, by sięgnąć po pilota. Dla zabicia czasu postanowiła przejrzeć wiadomości, tym bardziej że od dwóch miesięcy nie miała w ręku gazety.
Bez większego zainteresowania przesunęła wzrokiem po nagłówkach na pierwszej stronie. Nie przestając psioczyć, Myszołów wychynął zza kanapy i ruszył niechętnie do kuchni.
Przewróciła stronę, pozwalając kotu nabrać pewności, że naprawdę czyta gazetę. Na widok zdjęcia młodego człowieka Annie aż zaparło dech w piersiach. Portretowa fotografia musiała pochodzić ze szkolnego albumu. Obok znajdowała się podobna, przedstawiająca dziewczynę w tym samym wieku. Ponad zdjęciami widniał tytuł: „Na miejscu zbrodni znaleziono krew należącą do zaginionego nastolatka z Naperville”.
Z wypiekami na twarzy przeczytała wprowadzenie umieszczone dla tych, którzy, podobnie jak ona, nie śledzili wcześniejszych artykułów.
Dwa miesiące wcześniej zgłoszono zaginięcie Alana MacKenziego Fraziera, który zniknął podczas szkolnej potańcówki tej samej nocy, kiedy na terenie szkoły znaleziono zwłoki jego dziewczyny. Nie dało się określić dokładnej przyczyny śmierci uczennicy, ponieważ jej ciało rozszarpały zwierzęta. Od kilku tygodni w tamtej okolicy grasowały bezpańskie psy. Przedstawiciele władz nie ustalili, czy zaginiony chłopak jest podejrzanym w tej sprawie. Wyniki identyfikacji krwi przemawiały na korzyść hipotezy, że występuje raczej w roli kolejnej ofiary.
Anna powiodła drżącymi palcami po zdjęciu Alana Fraziera. Wiedziała, że coś jest nie tak. Wiedziała.
Poderwała się z krzesła i ignorując oburzone prychnięcie Myszołowa, puściła strumień zimnej wody na nadgarstki, żeby powstrzymać ogarniające ją uczucie mdłości. Biedny chłopak.
Wyczyszczenie puszki zajęło kotu całą godzinę. W tym czasie Anna zdążyła nauczyć się artykułu na pamięć, a także podjąć decyzję. W zasadzie od początku wiedziała, co musi zrobić, jednakże potrzebowała godziny, aby zebrać się na odwagę i przejść do działania. Jeśli nauczyła się czegoś w ciągu tych trzech lat, od kiedy była wilkołakiem, to tego, że lepiej unikać wzbudzania zainteresowania dominujących wilków swoją osobą. A bezpośredni telefon z pewnością przykuje uwagę Marroka, przywódcy wszystkich wilków w Ameryce Północnej.
Nie miała telefonu, skorzystała więc z tego u Kary. Czekała jeszcze chwilę w nadziei, że ręce przestaną jej się trząść, a oddech uspokoi, lecz kiedy ani jedno, ani drugie nie nastąpiło, wybrała numer zapisany na pomiętej kartce.
Po trzech sygnałach zdała sobie sprawę, że godzina trzynasta w Chicago niekoniecznie oznacza tę samą w Montanie, dokąd, sądząc po kierunkowym, dzwoniła. Dwie czy trzy godziny różnicy? Do przodu czy wstecz? Pospiesznie odłożyła słuchawkę.
Zresztą co miałaby powiedzieć? Że widziała chłopaka, niewątpliwie ofiarę wilkołaka, kilka tygodni po tym, jak zaginął, i to w klatce w domu swojego Alfy? Że podejrzewa przywódcę stada o zlecenie napadu?
Wystarczyło, żeby Leo wyjaśnił Marrokowi, że nie wiedział nic o ataku, a chłopak przyszedł do niego później. A może właśnie tak było? Może interpretowała to źle ze względu na własne przeżycia?
Nie wiedziała nawet, czy Marrok miałby cokolwiek przeciwko temu najgorszemu scenariuszowi. Może wilkołaki mogły atakować kogo chciały bez żadnych konsekwencji? To właśnie przytrafiło się Annie.
Odwróciła się od telefonu, a jej wzrok padł na zdjęcie chłopaka. Wpatrywała się długo w jego twarz, a potem ponownie wybrała numer. Marrok na pewno nie będzie zachwycony, jeśli nie czym innym, to przynajmniej szumem, jaki zrobił się wokół tej sprawy. Tym razem ktoś odebrał już po pierwszym sygnale.
– Bran przy telefonie.
Nie brzmiał groźnie.
– Nazywam się Anna – rzekła, przeklinając się w duchu za niemożność opanowania drżenia w głosie. Z gorzką tęsknotą pomyślała o czasach, kiedy nie bała się własnego cienia. Kto by pomyślał, że przemiana w wilkołaka obróci ją w tchórza... Teraz jednak wiedziała, że potwory istnieją naprawdę.
Była zła, że nie potrafi wydusić z siebie słowa. Jeśli Leo dowie się o tym telefonie, równie dobrze może oszczędzić wszystkim zachodu i od razu strzelić sobie w łeb srebrną kulą, którą kupiła kilka miesięcy temu.
– Dzwonisz z Chicago, Anno? – Zaskoczył ją śmiertelnie, ale szybko zdała sobie sprawę, że pewnie ma w telefonie identyfikację numerów. Nie robił wrażenia rozzłoszczonego, że mu przeszkadza, a do tej pory tylko takie Alfy miała okazję poznać. Może był asystentem albo innym pomocnikiem? Tak, na pewno. W końcu prywatny numer Marroka nie mógł być tak ogólnie dostępny.
Nadzieja, że to nie z samym Marrokiem rozmawia, dodała Annie odwagi. Nawet Leo bał się głównego Alfy. Pominęła odpowiedź na zadane pytanie, skoro była ona oczywista.
– Mam sprawę do Marroka, ale może ty potrafisz mi pomóc.
Zapadła chwila ciszy, a następnie usłyszała odrobinę smutny głos Brana:
– Ja jestem Marrokiem, dziecko.
Wpadła w panikę, ale zanim zdążyła przeprosić i zakończyć połączenie, odezwał się uspokajająco:
– Nie bój się, Anno. Nic się nie stało. Powiedz, z czym dzwonisz.
Nabrała powietrza świadoma, że to ostatni moment na zmianę decyzji, zignorowanie całej sprawy dla własnego bezpieczeństwa.
Jednak opowiedziała mu o wszystkim. O artykule i o tym, że widziała chłopaka u swojego Alfy, w klatce, gdzie trzymano nowe wilki.
– Rozumiem – mruknął wilk na drugim końcu linii.
– Nie wiedziałam, że coś jest nie tak, dopóki nie przeczytałam o tym w gazecie – tłumaczyła.
– Czy Leo wie, że widziałaś chłopaka?
– Tak. – Władzę na terenie Chicago podzieliły między siebie dwa dominujące wilki. Nie zastanawiała się długo, skąd Bran wie, o którego chodzi.
– Jak na to zareagował?
Anna z trudem przełknęła ślinę, usiłując odpędzić od siebie wspomnienia o tym, co działo się później. Kiedy towarzyszka Alfy zainterweniowała, Leo już w zasadzie przestał oddawać Annę innym wilkom wedle swojego widzimisię, ale tego wieczoru uznał, że czyn Justina zasługuje na nagrodę. Chyba nie musiała objaśniać Marrokowi wszystkiego ze szczegółami?
Oszczędził jej upokorzenia, precyzując pytanie.
– Był zły, że widziałaś chłopaka?
– Nie. Był... zadowolony z tego, kto mu go dostarczył.
– Twarz Justina była umazana krwią, nadal cuchnął podnieceniem łowami.
Leo wyglądał na tak samo zadowolonego, kiedy Justin przyprowadził Annę. To Justin się wściekł, nie przypuszczał, że okaże się uległą wilczycą. Uległość oznaczała umiejscowienie Anny na samym dole hierarchii stada. Justin szybko doszedł do wniosku, że popełnił błąd, przemieniając ją. Ona od początku nie miała co do tego wątpliwości.
– Rozumiem.
Miała wrażenie, że naprawdę rozumie.
– Gdzie teraz jesteś, Anno?
– W mieszkaniu przyjaciółki.
– Wilkołaczycy?
– Nie. – Nagle zdała sobie sprawę, że Marrok może podejrzewać ją o wyjawienie obcemu, kim naprawdę jest. To było surowo zakazane. Pospieszyła z wyjaśnieniem: – Nie mam telefonu. Moja sąsiadka wyjechała, a ja karmię jej kota. Skorzystałam z jej telefonu.
– W porządku. Staraj się na razie trzymać z daleka od Leo i swojego stada. Jeśli ktoś się dowie, że do mnie dzwoniłaś, możesz mieć kłopoty.
Oględnie powiedziane.
– Dobrze.
– Tak się składa – ciągnął Marrok – że ostatnio doszły mnie słuchy o pewnych problemach w Chicago.
Ogłuszona świadomością, że niepotrzebnie się narażała, przestała na chwilę rejestrować, co mówi.
– ...w normalnych okolicznościach skontaktowałbym się z najbliższym stadem, ale trudno uwierzyć, że drugi Alfa nie wie o morderstwach na sąsiednim terytorium. Skoro Jaimie nie skontaktował się ze mną, zakładam, że obaj są w to zamieszani, w mniejszym czy większym stopniu.
– To nie Leo przemienia ludzi – przypomniała. – Tylko Justin, jego Drugi.
– Ale to Alfa ponosi odpowiedzialność za swoje stado – odparł Marrok chłodno. – Wysłałem tam swojego... detektywa. Przylatuje do Chicago wieczorem. Jedź na lotnisko i czekaj tam na niego.
W ten właśnie sposób Anna kilka godzin później znalazła się na parkingu lotniskowym, naga, kuląc się pomiędzy samochodami. Nie miała własnego auta ani pieniędzy na taksówkę, ale na szczęście lotnisko znajdowało się tylko trzy kilometry w linii prostej od jej mieszkania. Było już po północy, a wilcza postać Anny ułatwiała sprawę ze względu na niewielkie, jak na wilkołaka, gabaryty oraz smoliście czarną sierść. Istniała spora szansa, że nawet jeśli ktoś ją zobaczy, weźmie za bezpańskiego psa.
Robiło się coraz chłodniej. Zadrżała, naciągając podkoszulek, który ze sobą przyniosła. W małym pakunku nie wystarczyło miejsca na kurtkę. Zapakowała tylko to, co najpotrzebniejsze, czyli dżinsy, buty i koszulkę.
Nie była wcześniej na lotnisku O’Hare, odnalezienie terminalu zabrało jej więc trochę czasu. Kiedy dotarła na miejsce, on już czekał.
Dopiero po odłożeniu słuchawki skojarzyła, że Marrok nie opisał jej detektywa. Gryzła się tym całą drogę na lotnisko, jak się okazało, całkiem niepotrzebnie. Pomyłka nie wchodziła w tym wypadku w grę. Nawet na zatłoczonym terminalu ludzie przystawali, żeby obrzucić go ukradkowym spojrzeniem, choć szybko odwracali wzrok.
Indianie, choć stanowili w Chicago wyjątkowo nieliczną społeczność, nie wzbudzali zazwyczaj swoim widokiem takiego poruszenia. Prawdopodobnie żaden przechodzień, który na niego popatrzył, nie potrafi łby powiedzieć, dlaczego ten człowiek przykuł jego uwagę – Anna wiedziała. Każdy dominujący wilk miał to w sobie. Leo także, choć nieporównywalnie słabsze.
Mężczyzna był wysoki, wyższy nawet od Leo, a jego kruczoczarny warkocz kończył się poniżej skórzanego pasa. Ciemne, sprawiające wrażenie nowych dżinsy kontrastowały ze znoszonymi kowbojkami. Kiedy poruszył głową, światło lamp odbiło się od złotych kolczyków. Dziwne, nie wyglądał bowiem na typ mężczyzny, który przekłułby sobie uszy.
Młoda twarz o barwie drewna tekowego była płaska, szeroka, nienaturalna w swej nieruchomej obojętności. Czarne oczy prześlizgiwały się po tłumie, szukając czegoś. Zawiesił na Annie wzrok tylko na moment, a intensywność doznania zaparła jej dech w piersiach. Jego spojrzenie powędrowało dalej.
***
Charles nienawidził latania. Tym bardziej jeśli to nie on pilotował maszynę. Do Salt Lake latał sam, ale lądowanie małego jeta w Chicago zwróciłoby uwagę jego celu, a wolał wziąć Leo z zaskoczenia. Poza tym odkąd zamknęli Meigs Field, przestał latać do Chicago. Na O'Hare i Midway panował za duży ruch.
Nienawidził też dużych miast. Zbyt wiele zapachów szturmowało jego nos, w zgiełku automatycznie wyłapywał urywki rozmów, jednak łatwo mógł przeoczyć szmer podkradającego się od tyłu napastnika. Podczas wysiadania ktoś na niego wpadł. Musiał przywołać całe opanowanie, żeby nie oddać niezgrabiaszowi podwójnie. Nocny lot uchronił go przed największym ruchem, mimo to było tu jak dla niego zbyt wiele ludzi.
Nienawidził także telefonów komórkowych. Włączywszy swój po lądowaniu, odebrał wiadomość od ojca. Teraz, zamiast iść od razu do wypożyczalni samochodów i jechać do hotelu, musiał odnaleźć jakąś kobietę i zostać z nią, żeby Leo i jego wilki jej nie zabili. W dodatku znał tylko imię, najwyraźniej Bran uznał za zbędne opisanie nieznajomej.
Zatrzymawszy się przy bramkach, rozglądał się, licząc, że instynkt pozwoli mu zlokalizować kobietę. Wyczuwał wilkołaka, ale wentylacja na lotnisku uniemożliwiała określenie źródła zapachu. Początkowo jego wzrok przyciągnęła dziewczyna o bardzo jasnej cerze, kręconych włosach koloru whisky, przygaszona, stłamszona jak ktoś regularnie bity. Robiła wrażenie zmęczonej, wyziębionej i była zdecydowania za szczupła. Jej widok wzbudzał w Charlesie rozdrażnienie, a ponieważ jego napięcie i tak sięgało już zenitu, odwrócił od niej oczy.
Nieopodal stała kobieta w garsonce koloru brązowego, stanowiącego echo jej czekoladowej skóry. Nie wyglądała mu na Annę, ale postawą pasowała do kogoś, kto mógłby sprzeciwić się swojemu Alfi e i zadzwonić do Marroka. Poza tym wyraźnie wypatrywała kogoś w tłumie. Już miał ku niej ruszyć, gdy naraz wyraz jej twarzy zmienił się, jakby dostrzegła tego, na kogo czekała. I nie był to Charles.
Zaczynał właśnie drugą rundę przeczesywania wzrokiem ciżby, kiedy usłyszał cichy, niepewny głos.
– Czy przyleciał pan właśnie z Montany?
Źródłem głosu była bledziutka dziewczyna. Musiała podejść, gdy patrzył w inną stronę, czego nie udałoby jej się zrobić, gdyby nie to koszmarne lotnisko.
Cóż, przynajmniej mógł dać spokój poszukiwaniom. Dziewczyna stała tak blisko, że nawet klimatyzacja nie rozpraszała jej wilkołaczego zapachu. Jednak nie tylko nos powiedział mu, że natknął się w tym wypadku na coś wyjątkowo niespotykanego.
W pierwszej chwili wziął dziewczynę za uległego wilka. Większość wilkołaków wykazywała mniejszą lub większą skłonność do dominacji. Łagodni, słabi ludzie zwykle nie przeżywali brutalnej transformacji w wilkołaka. W wyniku tego uległe wilkołaki były prawdziwą rzadkością.
Szybko zdał sobie sprawę, że gwałtowna zmiana przyczyny rozdrażnienia oraz nieodparta, irracjonalna potrzeba chronienia jej przed tłumem oznacza coś więcej. Na pierwszy rzut oka wielu mogło brać ją za uległą wilczycę – błędnie jednak. Dziewczyna była Omegą.
Charles natychmiast pojął, że bez względu na to, co ma załatwić w Chicago, zabije wszystkich, którzy doprowadzili ją do takiego stanu.
***
Z bliska robił jeszcze większe wrażenie. Czuła, jak jego energia ostrożnie ją bada, smakując, niczym wąż swoją ofiarę. Czekała na odpowiedź ze wzrokiem wbitym w ziemię.
– Nazywam się Charles Cornick – przedstawił się. – Jestem synem Marroka. A ty pewnie jesteś Anna.
Skinęła głową.
– Przyjechałaś tu samochodem czy taksówką?
– Nie mam auta.
Mruknął coś pod nosem tak niewyraźnie, że nie zrozumiała.
– Masz prawo jazdy?
Przytaknęła.
– Świetnie.
***
Okazała się bardzo dobrym kierowcą, może nieco przesadnie ostrożnym, co akurat wcale mu nie przeszkadzało, choć nie powstrzymało też od uczepienia się rączki nad drzwiczkami. Nie odezwała się, kiedy kazał jechać do jej mieszkania, ale nie uszło jego uwadze przerażenie, z jakim przyjęła polecenie.
Mógł wyjaśnić, że ojciec zlecił mu jej ochronę, a do tego musiał być blisko. Nie chciał straszyć Anny jeszcze bardziej, i tak była zalękniona. Mógł zapewnić, że nie ma w planach nawiązywania z nią kontaktu fizycznego, lecz nie chciał jej okłamywać. Siebie również. Dlatego milczał.
Podczas drogi stan jego brata wilka przeszedł z wywołanego podróżą i tłokiem rozdrażnienia w spokojne zadowolenie, jakiego Charles nigdy dotąd nie doświadczył. Podobnie czuł się w obecności dwóch innych Omeg, jakie spotkał w życiu, ale tamte doznania nie były aż tak głębokie.
Tak musi się czuć prawdziwy człowiek.
Agresja i nieustanna czujność łowcy, zwykłe jego wilkowi, ustąpiły przemożnemu pragnieniu zdobycia w Annie partnerki. Coś takiego Charles przeżywał również po raz pierwszy.
Była ładna, choć trzeba by ją podkarmić i zatroszczyć się, aby znikła ta nerwowa sztywność ramion. Wilk chciał posiąść ją natychmiast, przypieczętować swoją własność. Jednak ludzka natura nakazywała cierpliwość, wstrzymanie się z zalotami, dopóki nie poznają się lepiej.
– Moje mieszkanie to nic specjalnego. – Podjęła wysiłek przerwania niezręcznego milczenia. Po delikatnej chrypce poznał, że ma sucho w ustach.
Bała się go. Jako wykonawca wyroków ojca przywykł do wzbudzania lęku, ale nie sprawiało mu to przyjemności.
Oparł się o drzwi, chcąc dać Annie jak najwięcej przestrzeni, i zapatrzył przed siebie, pozwalając spokojnie mu się przyjrzeć. Nie odzywał się z nadzieją, że oswoi się z jego obecnością, pomyślał jednak, że może to nie najlepsza droga do zdobycia jej zaufania.
– Nie przejmuj się – powiedział. – Nie jestem wybredny. Poza tym, i tak na pewno jest wygodniejsze niż wigwam, w którym się wychowałem.
– Wigwam?
– W rzeczywistości jestem starszy, niż wyglądam. – Uśmiechnął się lekko. – Dwieście lat temu wigwamy były dość popularnym lokum w Montanie. – Jak większość wilkołaków, nie lubił mówić o przeszłości, poczuł jednak, że gotów jest zrobić gorsze rzeczy, aby ją uspokoić.
– Zapomniałam, że twój wygląd o niczym nie świadczy – rzekła przepraszająco. Dostrzegł uśmiech, pomyślał, że nie boi się już aż tak bardzo. – Wszystkie wilki z tutejszego stada są od ciebie dużo młodsze.
– Nie aż tak – zaprzeczył, notując jednocześnie w duchu, że powiedziała „tutejsze stado”, a nie „moje stado”. Leo miał jakieś siedemdziesiąt, osiemdziesiąt lat, ale jego żona była dużo starsza, w każdym razie żyli już na tyle długo, że powinni docenić dar posiadania Omegi w stadzie, zamiast sprowadzać ją do roli poniżanego dziecka, które kuli się, gdy tylko ktoś na dłużej zatrzyma na nim wzrok. – Trudno ocenić, ile wilkołak ma naprawdę lat. Większość nie mówi o swojej przeszłości. I bez nieustannego wspominania starych czasów niełatwo przystosować się do teraźniejszych.
Nie odpowiedziała, zaczął więc szukać innego tematu, który mógłby poruszyć. Konwersacje nie były jego mocną stroną, zwykle zostawiał je ojcu i bratu, którzy radzili sobie z tym świetnie.
– Z jakiego pochodzisz plemienia? – zapytała, zanim zdołał znaleźć odpowiedni przedmiot rozmowy. – Niewiele wiem o Indianach z Montany.
– Matka była Saliszką – podchwycił ochoczo. – Ze szczepu Płaskogłowych.
Zerknęła ukradkiem na jego całkowicie normalną czaszkę. Ha, ucieszył się, będę miał dla niej niezłą historyjkę.
– Wiesz, skąd wzięła się nazwa Płaskogłowi?
Pokręciła przecząco z tak poważną miną, że miał ochotę z niej zażartować. Zarzucił szybko ten pomysł, dochodząc do wniosku, że nie znając go prawie, mogłaby nie zrozumieć intencji, i postanowił trzymać się prawdy.
– Wiele szczepów z dorzecza Kolumbii, w większości z plemienia Saliszów, formowało noworodkom czaszki, spłaszczając czoła. Płaskogłowi należeli do szczepów, które tego nie robiły.
– To dlaczego nazywają się Płaskogłowi?
– Ponieważ celem nadania czaszce kształtu nie było spłaszczenie czoła, a utworzenie stożka w górnej części. Dlatego inne szczepy określały nas „płaskimi głowami”. I nie był to komplement.
Im dłużej mówił, tym mniej wyczuwalny stawał się lęk w zapachu Anny.
– Byliśmy dla nich odstręczającymi, barbarzyńskimi kuzynami. – Zaśmiał się. – Jak na ironię, biali traperzy źle zinterpretowali nazwę. Długo posądzano nas o praktyki, których nie stosowaliśmy. Dlatego też biali, podobnie jak nasi kuzyni, także postrzegali nas jako barbarzyńców.
– Twoja matka była Saliszką, czy Marrok też jest Indianinem?
Potrząsnął głową.
– Ojciec jest Walijczykiem. Przybył do Ameryki, żeby polować na zwierzęta w czasie, kiedy kwitł handel skórami. Zakochał się w tutejszych sosnach oraz śniegu i postanowił tu osiąść. – Tak opowiadał to ojciec. Charles poczuł, jak znów się uśmiecha, tym razem prawdziwym uśmiechem, na który Anna zareagowała jeszcze głębszym rozluźnieniem. Co więcej, twarz wcale go nie bolała. Postanowił zadzwonić do brata, Samuela, z wiadomością, że jak się okazuje, twarz mu nie popękała od uśmiechu. I pomyśleć, że żeby się o tym przekonać, wystarczyło jedno spotkanie z Omegą.
Anna skręciła, parkując na niewielkim placu przy jednym z wszechobecnych w starszych dzielnicach czteropiętrowych ceglanych bloków.
– Gdzie jesteśmy? – zapytał.
– W Oak Park. Miasteczku Franka Lloyda Wrighta, Edgara Rice’a Burroughsa i Scorciego.
– Scorciego?
Kiwnęła głową i wysiadła.
– To najlepsza włoska restauracja w Chicago i moje aktualne miejsce pracy.
Ach, to stąd pachnie czosnkiem.
– A więc twoja opinia jest całkiem obiektywna? – Z ulgą stanął na chodniku. Brat zawsze żartował sobie z niechęci Charlesa do samochodów, szczególnie że przecież nie groziła mu śmierć w wypadku. Ale Charles nie lubił pojazdów mechanicznych z innych przyczyn, były po prostu zbyt szybkie. Siedząc w środku, nie czuło się pokonywanej przestrzeni, ponadto w razie drzemki kierowcy samochody nie wracały same do domu. Zdecydowanie wolał konie.
Zabrał torbę z tylnego siedzenia, Anna zaś zamknęła centralny zamek. Auto pisnęło. Drgnął, zaskoczony, spoglądając bykiem na samochód. Kiedy się odwrócił, dziewczyna stała ze wzrokiem wbitym w ziemię.
Gniew, który przygasł w obecności Anny, uderzył z pełną siłą, odzwierciedlając jej strach. Ktoś musiał wyrządzić jej straszną krzywdę.
– Przepraszam – wyszemrała. W wilczej formie cofałaby się teraz, podkulając ogon.
– Za co? – Nie zdołał zapanować nad gniewnym pomrukiem w głosie. – Bo denerwują mnie samochody? Nie twoja wina.
Uświadomił sobie, że ta sytuacja będzie wymagała od niego lepszego panowania nad wilkiem. Zwykle wykonywał zadania dla ojca z zimną krwią. Tym razem, mając u boku skrzywdzoną Omegę, która w dodatku działała na niego tak silnie i na tak wielu płaszczyznach, czekał go nie lada wysiłek, żeby utrzymać w ryzach dziką naturę.
– Anno – zaczął, powściągnąwszy emocje – jestem egzekutorem Marroka. Takie mam obowiązki jako jego Drugi. Ale to nie znaczy, że znajduję w tym przyjemność. Nie zamierzam cię skrzywdzić, masz na to moje słowo honoru.
– Tak, proszę pana. – Nie uwierzyła mu.
Przypomniał sobie, że w dzisiejszych czasach honor nic nie znaczy. Pocieszył się jednak, że w zapachu Anny prócz lęku wyczuwał także gniew. To oznaczało, że nie do końca złamano w niej ducha.
Uznał, że dalsze zapewnienia odniosą przeciwny do zamierzonego skutek. Sama musiała się przekonać, że można wierzyć jego słowu. Postanowił, że tymczasem da jej do myślenia.
– Poza tym – rzekł łagodnie – przy tobie mój wilk jest bardziej zainteresowany zalotami niż potwierdzaniem dominacji.
Minął dziewczynę, zanim na usta wpełzł mu kolejny uśmiech, wywołany zmianą w jej aurze. Dotychczasowy lęk i gniew uleciały, zastąpione zaskoczeniem... oraz czymś, co mogło być iskrą zainteresowania.
Dogoniła Charlesa szybko i unikając jego wzroku, otworzyła bramę, prowadzącą do opustoszałego holu. Na drugim piętrze wszystkie inne nuty jej zapachu stłumiło zmęczenie.
Z trudem dowlokła się na ostatnie piętro. Drżącymi po wysiłku rękami nieporadnie grzebała przy zamku jednych ze znajdujących się tu drzwi. Powinna więcej jeść. Wygłodzony wilkołak mógł stanowić poważne zagrożenie dla otoczenia.
***
Powiedział, że jest egzekutorem wysyłanym przez ojca, aby rozwiązywać problemy w gromadzie wilkołaków. Skoro zajmuje się czymś takim, musi być jeszcze groźniejszy niż Leo. Nie miała wątpliwości, że jest niezwykle silnym wilkiem dominującym, a wiedziała, jacy oni są. Powinna mieć się na baczności, w każdej chwili spodziewać się agresywnego zachowania z jego strony. Powinna być gotowa znieść ból i powściągnąć panikę, aby nie pogorszyć sytuacji ucieczką.
Dlaczego więc z każdą chwilą czuła się przy nim coraz bezpieczniej?
Podążył za nią na górę bez słowa. Przy drzwiach powstrzymała się od kolejnych przeprosin za niewygody mieszkania. W końcu sam się wprosił. Na własne życzenie będzie spał na rozkładanym materacu zamiast na miękkim łóżku hotelowym. Nie miała nawet co podać do jedzenia. Liczyła, że jadł podczas podróży. Rano pójdzie na zakupy, czek z wypłatą wisiał na lodówce, czekając na zrealizowanie.
Na poddaszu znajdowały się niegdyś dwa trzypokojowe lokale, lecz w latach siedemdziesiątych przerobiono je na jeden większy oraz kawalerkę, w której teraz mieszkała.
Jej lokum wyglądało nędznie i pusto. Nie miała mebli poza materacem, niewielkim stolikiem turystycznym i dwoma podniszczonymi składanymi krzesłami. Tylko dębowa, lakierowana podłoga przydawała temu miejscu nieco poloru.
Obserwowała wchodzącego gościa, ale jego nieruchoma twarz nie zdradzała żadnych emocji. Nie miała pojęcia, o czym myśli, założyła jednak, że zwrócił uwagę na niewielki materac, idealny dla niej, lecz sporo za mały dla niego.
– Łazienka jest tam – wskazała niepotrzebnie, gdyż drzwi do drugiego pomieszczenia stały otworem.
Kiwnął głową, przyglądając się jej w słabym świetle żarówki.
– Pracujesz jutro? – zapytał.
– Nie, dopiero w sobotę.
– Świetnie. W takim razie porozmawiamy rano.
Zabrawszy niewielką torbę, zniknął w łazience. Starała się ignorować obce dźwięki drugiej osoby gotującej się do snu, skupiając się na pospiesznym wyciąganiu z szafy koców. W tej chwili żałowała, że zamiast drewna nie ma na podłodze wykładziny. Dębowe deski były piękne, lecz zimne i na pewno niewygodne do spania.
Drzwi otworzyły się, kiedy na klęczkach robiła z koców posłanie, które umieściła jak najdalej się dało od materaca.
– Możesz zająć materac – powiedziała, odwracając się, i zamilkła, stając oko w oko z wielkim rudobrązowym wilkiem.
Pomachał ogonem, szczerząc radośnie zęby, zapewne rozbawiony jej zaskoczeniem. Wyminął Annę, wchodząc na koc, okręcił się kilkakrotnie, zwinął w kłębek i położywszy pysk na łapach, zamknął oczy, według wszelkich oznak natychmiast zapadając w sen. Nie dała się zwieść pozorom, ale nie drgnął nawet, kiedy szła do łazienki ani kiedy z niej wyszła, ubrana w najcieplejszy dres, jaki miała.
Nie zmrużyłaby oka w obecności obcego mężczyzny w mieszkaniu, lecz wilk nie przyprawiał jej o taką nerwowość. W każdym razie nie ten wilk. Porządnie zamknęła drzwi wejściowe, zgasiła światło i wsunęła się pod przykrycie. Niespodziewanie dla niej samej ogarnął ją spokój, jakiego nie czuła od nocy, której przekonała się, że potwory istnieją naprawdę.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz