Szlak doprowadził Arlena na grzbiet górski, po czym opadł stromo w dolinę. Złoto Brayana oraz stanica pozostały po drugiej stronie zbocza. Obity policzek pulsował tępym bólem na mrozie, a nastrój Posłańca pogarszał się z każdą chwilą. Nie po raz pierwszy zawiódł się na bliźnim, na pewno też nie po raz ostatni, ale przyczyna tego zawodu zawsze pozostawała taka sama. Strach. Strach przed otchłańcami. Strach przed nocą. Strach przed śmiercią.
„Strach to dobra rzecz – mawiał ojciec Arlena. – Dzięki niemu żyjemy.”
Ojciec mylił się jednak w tej sprawie, podobnie jak w wielu innych. Jeph Bales pogodził się ze swoim strachem i uznał nawet, że wypływa zeń mądrość. Pozwolił, by strach rządził jego życiem, co na pewno przedłużyło żywot Jepha o dobrych parę lat, ale to brzemię było tak ciężkie, iż zdaniem Arlena owej egzystencji nie można było naprawdę nazwać życiem.
„Będę szanował otchłańce – pomyślał Arlen. – Ale nigdy nie przestanę z nimi walczyć.”
Na godzinę przez zachodem słońca zatrzymał się i rozbił obozowisko. Rozłożył kręgi, spętał Porannego Śmigacza i starannie przykrył go kocami. Zerknął na skrzynkę z patyczkami i zadecydował, że nie ma sensu dłużej czekać. Niedawno minął wąski wąwóz, który idealnie nadawał się do jego celów. Uzbroiwszy się w dwie włócznie, dwa wybuchowe patyki oraz tarczę, Arlen ruszył ponownie w górę. Szybko odnalazł wąwóz, nad którym wznosiła się skarpa przypominająca tamtą, przy której Sandar zaczaił się na niego i na Curka.
Posłaniec przeszedł jeszcze kawałek szlakiem w górę i rozrzucił na śniegu kilka polakierowanych płytek z runami światła – na przypuszczalnej trasie Jednorękiego. Następnie młodzieniec wrócił do wąwozu i wdrapał się na skarpę, skąd z niecierpliwością zerkał w dół, czekając na zmierzch.
Ciemności nadeszły szybko, a w chwilę później z ziemi zaczęła się sączyć ohydna mgła, powietrze zaś przepełnił smród demonów. Niewiele ich tu było, ale zaledwie trzy stopy od Arlena na skarpie zaczął się materializować skalny demon, przysadzisty, ciężki potwór o pancerzu barwy skały.
Chłopak wiedział, że stworzenie zauważy go dopiero po całkowitej materializacji, ale nie uciekł ani też nie rozłożył kręgu. Miast tego przysiadł i czekał na koniec procesu. Gdy demon stał się materialny, Arlen rzucił się na niego pod osłoną tarczy. Wokół jej krawędzi wyryto ciąg runów ochrony, które rozbłysły w chwili zderzenia. Demon zachwiał się i runął z urwiska.
Arlen uśmiechnął się, słysząc cichnący ryk otchłańca. Potwór z łoskotem uderzył w ziemię, wzbudzając niewielką, śnieżną lawinę, która go zasypała. Chłopak nie wierzył, by upadek mógł wyrządzić skalnemu demonowi większą krzywdę, ale z satysfakcją przyglądał się jego ślepej furii.
Zapadła już noc. Niebo było bezchmurne i światło księżyca oraz gwiazd mieniło się na śniegu. Łoskot kroków Jednorękiego młodzieniec usłyszał na długo przed tym, jak zobaczył demona.
Czekał, trzymając patyk w wolnej ręce i zapałkę w tej, do której przytroczył tarczę. Obie włócznie, wbite ostrzami w śnieg, znajdowały się w zasięgu. Gdy zapłonęły runy porozrzucane na szlaku i szczelinę wypełniło światło, Arlen potarł paznokciem kciuka o czubek zapałki, zapłonęła z cichym syknięciem. Przytknął ją do lontu, który z trzaskiem zajął się ogniem. Chłopak natychmiast wziął zamach i cisnął, a potem zasłonił się tarczą i tylko wyglądał zza jej krawędzi.
Jednoręki zatrzymał się i z zainteresowaniem popatrzył na pocisk, lecz jego zdrowe ramię wystrzeliło z zaskakującą dla Arlena prędkością i odbiło lecący patyk. Ten zniknął chłopakowi z oczu, a potem eksplodował z siłą, która zatrzęsła górą i rzuciła ogłuszonego chłopaka na kolana. W oddali poniosło się echo wybuchu. Jednoręki wydawał się przez chwilę oszołomiony, ale nie poniósł żadnego uszczerbku.
– Niech to Otchłań – mruknął Arlen, gdy gigantyczny demon skupił na nim uwagę. Chłopak pogratulował sobie w duchu decyzji, by wziąć zapasowe patyczki.
Szybko wyciągnął drugi i zaczął szukać zapałki, podczas gdy Jednoręki rzucił się do szarży. Posłańcowi udało się podpalić i rzucić drugi patyk, ale demon znów okazał się niewyobrażalnie szybki. Wyhamował, złapał patyczek w locie i przyjrzał mu się z bliska.
Arlen skrył się za tarczą, a patyk eksplodował tuż przed pyskiem demona. Noc zapłonęła, powietrze zadrżało od ryku, a gorąca fala uderzeniowa niemalże strąciła młodzieńca ze skarpy. Padł na śnieg i wpił się w niego kurczowo, walcząc o życie.
W chwilę później wybuchnął śmiechem i uniósł głowę, spodziewając się, że ujrzy łeb demona oderwany od reszty ciała, ale Jednoręki stał nadal nieruchomo. Nie wyglądał na draśniętego.
– Nie! – wrzasnął Arlen, a potwór wydał z siebie ryk i znów rzucił do ataku. – Nie! Nie! Nie! Złapał za jedną z włóczni, wziął zamach i rzucił z całej siły. Pocisk uderzył demona w sam środek klatki piersiowej, lecz pękł na drobne kawałki, nie czyniąc mu krzywdy.
– Czego trzeba, żeby cię zabić? – krzyczał chłopak, ale demon nie zwracał na niego uwagi. Wiedząc, że przegrał to starcie, Arlen zaklął, rzucił tarczę i stanął w jej środku, chroniony wyrysowanym na niej kręgiem.
I wtedy ziemia zadrżała pod nogami pędzącego demona. Rozległ się łomot przypominający długi, niecichnący grzmot i pod Arlenem ugięły się kolana. Nagły wstrząs zrzucił go z tarczy i młodzieniec zrozumiał, że tej nocy jego życia nie ochronią wyryte na niej runy.
Pospiesznie podniósł i przypiął tarczę, po czym pochwycił zapasową włócznie. Zbroja stanowiła pewną ochronę i może zdołałby jakoś dotrzeć do kręgu Porannego Śmigacza, ale oczekiwał go długi bieg przez śnieg w środku nocy, tym trudniejszy z siedemdziesięcioma funtami stali na grzbiecie. Potwór zaryczał i zdawało się, że cała góra zadygotała.
Jednoręki dotarł pod skarpę i wyskoczył, by chwycić jej krawędź. Wielkie szpony zdrowego ramienia wbiły się w kamień i potwór zaczął się podciągać. Arlen bez skutku dźgał demonią łapę, tylko ryk przybrał na sile do tego stopnia, iż stał się ogłuszający. Niespodziewanie chłopak zdał sobie sprawę, że hałas nie wydobywa się z gardzieli Jednorękiego. Uniósł głowę i ujrzał wszechogarniającą biel, która gnała ku niemu niczym gigantyczna fala.
Nie zastanawiając się, Arlen zeskoczył ze skarpy, to zjeżdżając na pośladkach, to turlając się ze zbocza. Nie zwracał uwagi na ostre ukłucia bólu – przywarł do stoku i zasłonił się tarczą.
Uwolniona przez eksplozje lawina uderzyła w Jednorękiego i zmiotła go z klifu w ten sam sposób, w jaki Arlen strącił jego mniejszego kuzyna. Posłaniec dostrzegł jeszcze, jak demon spada, a potem śnieg ogarnął i jego.
Śnieg okazał się zaskakująco ciężki i Arlen z trudem wytrzymywał jego napór, ale udało mu się zatrzymać go na tyle, by utworzyć małą nieckę. Gdy grzmot ucichł, wygrzebał się z trudem, choć lawina dalej pędziła po zboczu.
Podszedł do krawędzi klifu, ale w ciemnościach nie było śladu Jednorękiego, nie było też słychać jego ryków. Posłaniec zaśmiał się ponownie, a jego pięść wystrzeliła w powietrze w geście tryumfu. Może i nie udało mu się demona zabić, ale ponownie stawił mu czoła i przeżył, by o tym opowiedzieć. Niewykluczone, że upłynie wiele dni, nim Jednoręki ponownie złapie trop swego dręczyciela.
Od strony zbocza dobiegł naraz głuchy pomruk i uśmiech zamarł na twarzy Arlena.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz