„W kole stań, dziewczyno”, pióra Nalo Hopkinson, kupiłem na wyprzedaży. Jak też dowiedziałem się z pierwszej strony, jest to literacki debiut tejże autorki. Szybki rzut okiem na opis z tyłu okładki wystarczył, bym udał się do kasy. W domu zarezerwowałem sobie trochę czasu – książka nie należy do grubych, więc miałem nadzieję na intensywny, ale ciekawy wieczór przy lekturze.
Początki mogą być dla czytelnika nieco trudne. Sam dopiero po kilkudziesięciu stronach w miarę poukładałem sobie świat, w którym osadzono akcję książki. Mieszkańcy, jak i cały przemysł, porzucili zatłoczone centrum Toronto na rzecz przedmieść. Obszary te odgradzają się od miasta szczelnym kordonem. Większość mieszkańców przeniosła się w te bezpieczne rejony, uciekając przed szalejącą przestępczością i brakiem perspektyw, które czekają na nich w Toronto. Nieco poboczny wydaje się być wątek premier Uttley, która rozpaczliwie potrzebuje nowego serca. W normalnych okolicznościach mogłaby liczyć na przeszczep organu zwierzęcego, ale tym razem pacjentka życzy sobie ludzkiego narządu, które ma zdobyć dla niej szpital Anioła Miłosierdzia. Ten ostatni zleca to zadanie niejakiemu Rudy’emu, szefowi posse, czyli swoistej mafii z Toronto. Na dodatek autorka postanowiła główną bohaterką książki uczynić Ti-Jeanne.
Ktoś mógłby zapytać, czemu akurat jej trafiła się taka „fucha”. Rodzina Ti-Jeanne od pokoleń zajmuje się tajemną magią, zwaną obeah. Leczą choroby, opatrują rannych – swoiste znachorki i czarownice w jednym. Problem polega na tym, iż większość ludzi nie rozumie tej delikatnej siły, do jakiej odwołuje się rodzina głównej bohaterki. Nalo Hopkins popisała się tu pewną znajomością karaibskich kultów, dzięki czemu mamy zarazem szansę poznać wiele imion i sposobów na rozwiązanie różnych problemów – rzecz jasna z pomocą duchów. Dzięki tym akcentom książka nie jest kolejną wizją przyszłości, w której ludzkość powoli się degeneruje, ale staje się zarazem światem z odrobiną mistycyzmu, który potrafi czytelnika wciągnąć.
Nie da się jednak ukryć, iż cała ta magiczna otoczka przykrywa dość schematyczny wątek Ti-Jeanne oraz jej rodziny. Znów mamy bohaterkę, która musi ratować siebie i przy okazji ocali także świat. W książce znajdują się jednak pewne dość drastyczne momenty, dlatego pozycji tej nie polecałbym młodszym czytelnikom. W końcu centrum Toronto to miejsce, gdzie niebezpieczeństwo czyha na każdym kroku, gdzie codziennie walczy się o przetrwanie.
Wspominałem już o dość trudnym początku – potem autorka zrehabilitowała się nieco, dawkując informacje w strawniejszy, i co najważniejsze, dużo bardziej chronologiczny sposób. Ciekawostką wydania były także fragmenty sztuki Dereka Walcotta „Ti-Jean i jego bracia”. Pisarka wspomina o tym dziele także w podziękowaniach, dzięki którym możemy poznać inspiracje do napisania „W kole stań, dziewczyno”.
Podsumowując, ta dość skąpa objętościowo książka potrafi wciągnąć. Nie jest to co prawda dzieło wybitne, ale początek kariery pisarskiej, którego potem nie trzeba się wstydzić. Dawka karaibskiej magii sprawi, iż czytelnik powinien przeczytać „W kole stań, dziewczyno” dwa razy – za pierwszym skupiając się na fabule, zaś drugi poświęcając wczuciu się w dość interesujący świat. Później spokojnie książkę będzie mógł odłożyć na półkę.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz