rozdział 1
W dniu, kiedy armada wyruszyła na wojnę – w ostatnim dniu życia, do jakiego przywykliśmy – zostałem zaproszony na przyjęcie. Wszędzie odbywały się wtedy przyjęcia, w ponad stu pięćdziesięciu światach Sieci, ale tylko to jedno naprawdę się liczyło.
Za pośrednictwem datasfery potwierdziłem przyjęcie zaproszenia, upewniłem się, że mój najlepszy smoking jest świeżo wyprany, bez pośpiechu wykąpałem się i ogoliłem, ubrałem z wyszukaną elegancją i użyłem jednorazowego klucza w chipie zaproszeniowym, aby o oznaczonej porze przenieść się z Esperance na Centralną Tau Ceti.
Na tej półkuli CTC zapadał zmierzch. Padające niemal poziomo promienie słońca łagodnie oświetlały wzgórza i doliny Jeleniego Parku, szare wieże położonego daleko na południu Centrum Administracyjnego, płaczące wierzby i płomienne paprocie ogniste nad brzegami Tetydy, a także białą kolumnadę samej siedziby rządu. Goście przybywali tysiącami. Pracownicy biura ochrony witali każdego z osobna, porównywali podany na zaproszeniu kod z wzorcem DNA, po czym wdzięcznym gestem wskazywali drogę do baru i bufetu.
– M. Joseph Severn? – spytał uprzejmie mój przewodnik.
– Tak – skłamałem. Tak się teraz nazywałem, nie była to jednak moja prawdziwa tożsamość.
– Przewodnicząca Gladstone chętnie się z panem spotka, dziś wieczorem, ale nieco później. Zostanie pan zawiadomiony, gdy będzie mogła pana przyjąć.
– Znakomicie.
– Jeżeli życzyłby pan sobie innych napojów, przystawek lub rozrywek niż te, które już są do dyspozycji gości, wystarczy, że wypowie pan swoje życzenie na głos. Monitory dołożą wszelkich starań, aby je spełnić.
Skinąłem głową, uśmiechnąłem się i ruszyłem dalej. Zanim zdążyłem zrobić dziesięć kroków, mój przewodnik zwrócił się już do następnych gości schodzących z platformy terminalu.
Z mojego punktu widokowego – znajdowałem się na niewielkim wzniesieniu – widziałem kilkutysięczny tłum gości: kłębili się na setkach akrów wypielęgnowanej trawy, a niektórzy spacerowali po zagajnikach ozdobnie przyciętych drzew i krzewów. Powyżej rozległego trawnika, na którym stałem, tonącego już w cieniu nadrzecznych drzew, rozciągały się reprezentacyjne ogrody, za nimi zaś wznosił się majestatyczny gmach rządowy. Na patio grała orkiestra, a ukryte głośniki niosły muzykę do najdalszych zakątków Jeleniego Parku. Spod zawieszonego w górze transportalu na ziemię spływał spiralą nieprzerwany strumień EM-ów. Przez chwilę obserwowałem kolorowo odzianych pasażerów, wysiadających na platformie obok terminalu dla pieszych. Fascynowała mnie różnorodność pojazdów: wieczorne słońce odbijało się nie tylko w lśniących karoseriach standardowych vikkenów, altzów i sumatso, ale błyszczało też na rokokowych pokładach barek lewitacyjnych i metalowych kadłubach zabytkowych śmigów, które uchodziły za staromodne jeszcze w czasach, gdy istniała Stara Ziemia.
Długim łagodnym zboczem zszedłem nad samą Tetydę, nieopodal przystani, gdzie pasażerowie szerokimi strumieniami wylewali się z wprost niewiarygodnej zbieraniny pojazdów pływających. Tetyda była jedyną rzeką przecinającą Sieć: przepływając przez zbudowane specjalnie dla niej transportale, łączyła ponad dwieście planet i księżyców, a zamieszkujący na jej brzegach ludzie należeli do najbogatszych w całej Hegemonii. Pojazdy, którymi przybywali na Centralną Tau Ceti, jednoznacznie to potwierdzały – potężne krążowniki z blankowanymi kasztelami; powiewające mnóstwem żagli barkentyny; pięciopoziomowe barki, niejednokrotnie zaopatrzone w generatory lewitacyjne; ozdobne łodzie mieszkalne z własnymi transportalami na pokładzie; małe ruchome wyspy przeniesione z oceanów Maui-Przymierza; sportowe ślizgacze i łodzie podwodne pochodzące z czasów przed hidżrą; ręcznie rzeźbione wodne pojazdy EM z Renesansu; przybyło też kilka nowoczesnych jachtów terenowych – ich kadłuby kryły się pod jajowatymi, lustrzanymi, idealnie gładkimi powłokami pól siłowych.
Goście, którzy z nich wysiadali, prezentowali nie mniej barwny i imponujący przekrój gustów i stylów: od pochodzących sprzed hidżry konserwatywnych strojów wieczorowych okrywających ciała nietknięte kuracjami Poulsena, po najnowsze twory projektantów mody z Centralnej Tau Ceti, drapowane na sylwetkach rzeźbionych przez najsłynniejszych ARNistów Sieci.
Ruszyłem dalej i zatrzymałem się przy podłużnym stole, by nałożyć sobie na talerz plaster rostbefu, sałatkę, filet z podniebnej kałamarnicy, curry z Parwati i świeży, jeszcze ciepły chleb.
Zanim znalazłem w pobliżu ogrodu miejsce do siedzenia, blask zachodzącego słońca przybladł, nastał zmierzch i pojawiły się pierwsze gwiazdy. Światła miasta i Centrum Administracyjnego zostały na ten jeden wieczór przyćmione, by ułatwić podziwianie armady. Niebo nad Centralną Tau Ceti od wieków nie było tak czyste i pogodne.
Siedząca nieopodal kobieta zerknęła z uśmiechem w moją stronę.
– My się chyba znamy...
Odpowiedziałem uśmiechem, chociaż wiedziałem, że się myli. Była niezwykle atrakcyjna i – na oko – dwukrotnie starsza ode mnie: miała około pięćdziesięciu lat standardowych, wyglądała jednak młodziej niż ja, dwudziestosześciolatek, a wszystko dzięki pieniądzom i Poulsenowi. Skórę miała tak białą, że niemal przezroczystą, włosy zaplecione w warkocz i upięte do góry, piersi – które delikatna jak mgiełka suknia bardziej odsłaniała niż ukrywała – idealne. W jej oczach czaiło się okrucieństwo.
– Być może – odparłem. – Wydaje mi się to jednak mało prawdopodobne. Nazywam się Joseph Severn.
– Naturalnie! Jest pan artystą!
Nie byłem artystą. Kiedyś, dawno temu, byłem... poetą. Ale rzeczywiście, z danych persony Severna, którą przejąłem przed rokiem, po stracie mojej pierwotnej tożsamości, wynikało, że jestem artystą. Wszystko zostało zapisane w moim pliku we Wszechrzeczy.
– Pamiętam pana! – Roześmiała się.
Kłamała. Za pomocą drogiego komlogu wszczepionego w ciało połączyła się z datasferą.
Ja nie musiałem się z niczym „łączyć”... Cóż to było za niezręczne i niepotrzebne określenie; gardziłem nim mimo jego starożytnej proweniencji. Wystarczyło, że w wyobraźni zamknąłem oczy – i już byłem w samym środku datasfery. Omijałem symboliczne zabezpieczenia Wszechrzeczy i nurkowałem w powierzchniowych falach informacji, podążając za świetlistą pępowiną dostępową w głąb mrocznej toni „bezpiecznego” strumienia danych.
– Nazywam się Diana Philomel – powiedziała. – Mój mąż jest zarządcą transportu regionalnego na Sol Draconi Septem.
Skinąłem głową i uścisnąłem podaną mi dłoń. Ani słowem nie wspomniała o tym, że jej mąż był kiedyś naczelnym palantem w związku zawodowym skrobaczy pleśni na Wrotach Niebios, zanim polityczni protektorzy awansowali go na Sol Draconi; ani że dawniej nazywała się Dinee Cycatka i zarabiała na życie jako kelnerka i kurewka obsługująca czyścicieli przewodów wentylacyjnych Środkowego Zbiornika; ani że dwa razy aresztowano ją za nadużywanie czaru wspomnień – przy drugiej okazji poważnie poharatała niedoszłego lekarza rodzinnego; ani że w wieku dziewięciu lat otruła swojego przyrodniego brata, po tym, jak zagroził, że powie jej ojczymowi o schadzkach Dinee z górnikiem z Błotniska, który nazywał się...
– Miło mi panią poznać, M. Philomel – powiedziałem.
Miała ciepłą dłoń. Odrobinę zbyt długo przytrzymała moje palce.
– Czy to nie ekscytujące? – wyszeptała.
– Co takiego?
Zamaszystym gestem ogarnęła noc, zapalające się żarkule, tłumy w ogrodach.
– Ach, to przyjęcie, ta wojna... Wszystko.
Uśmiechnąłem się, pokiwałem głową i spróbowałem rostbefu. Był krwisty i całkiem niezły, choć lekki słonawy posmak zdradzał, że pochodzi z kadzi klonowniczych na Lususie. Za to kałamarnica wydała mi się najzupełniej prawdziwa. Kelnerzy podali szampana, napiłem się trochę; smakował podle. Dobre wino, szkocka whisky i kawa – tych trzech towarów nie dało się niczym zastąpić po śmierci Starej Ziemi.
– Myśli pani, że ta wojna jest konieczna? – zapytałem.
Diana Philomel otworzyła usta, żeby mi odpowiedzieć, ale mąż ją uprzedził.
– Ależ naturalnie, do licha!
Podszedł od tyłu i dołączył do nas na sztucznej kłodzie drewna, na której zasiedliśmy do kolacji. Był wysokim mężczyzną, dobre półtorej stopy wyższym ode mnie. Chociaż trzeba uczciwie przyznać, że ja jestem raczej niski. Pamięć podpowiada mi, że kiedyś napisałem wiersz, w którym zadrwiłem z siebie tymi słowy: „Pan John Keats, co ma pięć stóp wzrostu”. W rzeczywistości mierzę całe pięć stóp i jeden cal, ale już za życia Wellingtona i Napoleona nie było to dużo, bo średni wzrost mężczyzny kształtował się w granicach pięciu i pół stopy; w czasach współczesnych zaś, gdy ludzie z planet o przeciętnej sile ciążenia dorastają do sześciu, siedmiu stóp, jest to wręcz rozpaczliwie mało. Nie miałem ani grubych kości, ani potężnej muskulatury, które sugerowałyby, że wywodzę się z któregoś ze światów o większej grawitacji, dla przeciętnego obserwatora byłem więc zwyczajnie niski. (Kiedy cytuję tu swoje przemyślenia, odruchowo używam miar, w których myślę... Ze wszystkich zmian, jakie zaszły od czasu moich ponownych narodzin w Sieci, zdecydowanie najwięcej trudności sprawia mi myślenie w systemie metrycznym. Czasem staram się tego w ogóle nie robić).
– Dlaczego wojna miałaby być konieczna? – zwróciłem się do Hermunda Philomela, męża Diany.
– Bo tamci się o nią prosili, do diabła – odburknął.
Miał masywną żuchwę, na której (kiedy zaciskał zęby) wyraźnie rysowały się wszystkie mięśnie, i kiełkujący zarost, skutecznie opierający się próbom depilacji i golenia. Prawie nie miał szyi, za to jego dłonie były półtora raza większe – i wielokrotnie silniejsze – od moich.
– Rozumiem – powiedziałem.
– Ci przeklęci Wygnańcy. Sami się o nią prosili – powtórzył, po czym postanowił przywołać (na mój użytek) co ważniejsze argumenty: – Podskoczyli nam na Bressii, a teraz znowu podskakują na... na tym, no... jakże on się nazywa...
– W układzie Hyperiona – podpowiedziała mu żona, nie odrywając ode mnie oczu.
– No właśnie – przytaknął jej pan i małżonek. – W układzie Hyperiona. Próbują fikać, więc musimy tam polecieć i pokazać im, że u nas, w Hegemonii, nie będziemy tego tolerować. Rozumiesz pan?
Pamięć podszeptuje mi, że w dzieciństwie zostałem posłany do akademii Johna Clarke’a w Enfield, do której uczęszczało całkiem sporo byczków o ptasich móżdżkach i łapach jak bochny, takich jak ten tutaj. Z początku schodziłem im z drogi lub starałem się ich udobruchać. Po tym, jak moja matka umarła i cały mój świat wywrócił się do góry nogami, rzucałem się na nich z kamieniami, zaciskając na nich drobne piąstki, a kiedy po ciosach ruszały mi się zęby i krwawiłem z rozbitego nosa, wstawałem z ziemi i zamierzałem się do następnego uderzenia.
– Rozumiem – przytaknąłem cicho.
Mój talerz był pusty. Resztką szampana wzniosłem toast na cześć Diany Philomel.
– Niech mnie pan narysuje.
– Słucham?
– Proszę mnie narysować, M. Severn. Jest pan artystą.
– Malarzem. – Bezradnie skinąłem pustą dłonią. – Przykro mi, nie mam piórka.
Sięgnęła do kieszeni męża i podała mi wyjęte z niej pióro świetlne.
– Niech mnie pan narysuje, bardzo proszę.
Narysowałem ją. Portret nabierał kształtów w powietrzu pomiędzy nami; linie wznosiły się, opadały, zakrzywiały i zawijały jak neonowe włókna w rzeźbie z drutu. Wokół nas zebrał się tłumek gapiów, który nieśmiałymi oklaskami powitał ukończenie dzieła. Rysunek nie był wcale taki zły: udało mi się uchwycić zmysłową krzywiznę długiej szyi, łuk podpiętego warkocza, wydatne kości policzkowe... nawet ten delikatny, dwuznaczny błysk w oku. Lepiej nie mogłem jej narysować, bazując na kuracji RNA i lekcjach, które przygotowały mnie do przejęcia nowej persony. Prawdziwy Joseph Severn poradziłby sobie lepiej... Naprawdę był niezły. Pamiętam, jak mnie rysował, kiedy umierałem.
M. Diana Philomel rozpromieniła się, zachwycona. M. Hermund Philomel spochmurniał.
– Są! – krzyknął ktoś. – Tam, patrzcie!
Tłum zaszemrał i ludzie zaczęli z zapartym tchem uciszać się nawzajem. Żarkule i lampy ogrodowe pociemniały, a potem całkiem pogasły. Tysiące gości wzniosły oczy ku niebu. Zmazałem rysunek i odłożyłem pióro na miejsce, do kieszeni Hermunda.
– To armada – powiedział nobliwy starszy pan w czarnym mundurze ARMII. Kieliszkiem wskazywał coś towarzyszącej mu młodej damie. – Właśnie otworzyli bramę. Pierwsze przejdą przez nią okręty zwiadu, później eskortowce.
Z tej odległości nie widzieliśmy samego transportalu; przypuszczam, że nawet oglądany z bliska, z kosmosu, byłby widzialny zaledwie jako prostokątna nieregularność na gwiaździstym niebie. Doskonale widoczne były za to płomienie z dysz okrętów zwiadowczych: najpierw przypominały stado świetlików albo lśniących muślinków, później, kiedy uruchomiły główne silniki i pomknęły przez układ Tau Ceti, upodobniły się do roju komet. Pojawienie się eskortowców wyrwało z piersi gości zbiorowe westchnienie; dysze olbrzymich statków pluły ogniem na sto razy większą odległość niż silniki jednostek zwiadowczych. Czerwonozłote smugi pocięły całe nocne niebo nad CTC, od zenitu po widnokrąg.
Ktoś gdzieś zaczął klaskać i kilkanaście sekund później wszystkie ogrody i trawniki Jeleniego Parku rozbrzmiały szaleńczym aplauzem i hałaśliwymi wiwatami; elegancki tłum miliarderów, urzędników rządowych i arystokratów ze stu różnych planet dał się porwać zapomnianemu szowinizmowi i żądzy wojowania, rozbudzonymi na nowo po trwającym ponad półtora wieku uśpieniu.
Ja nie klaskałem. Samotnie wzniosłem kolejny toast – już nie za lady Philomel, lecz za trwałą głupotę mojej rasy. Dopiłem szampana, który przez ten czas stracił resztkę bąbelków.
Nad naszymi głowami pojawiały się tymczasem najważniejsze okręty floty. Musnąwszy przelotnie datasferę (jej powierzchnia, wzburzona falami informacji, coraz bardziej upodabniała się do sztormowego morza), dowiedziałem się, że trzon armady ARMII: kosmos stanowi ponad setka ogromnych okrętów liniowych: czarnych, matowych lotniskowców, które w tej chwili, ze złożonymi wyrzutniami myśliwców, musiały przywodzić na myśl włócznie w locie. Towarzyszyły im okręty flagowe klasy 3K, równie piękne – i równie niezgrabne – jak meteory z czarnego kryształu; pękate niszczyciele, trochę przypominające przerośnięte liniowce, którymi zresztą w istocie były; wedety obronne, składające się w większym stopniu z czystej energii niż z materii – ich pola siłowe, nastawione na całkowite odbicie, upodabniały je do zwierciadeł, w których przeglądały się Tau Ceti i setki ognistych smug na niebie; szybkie krążowniki, poruszające się jak rekiny w ławicach wolniejszych statków; ociężałe transportowce, wiozące w bezgrawitacyjnych ładowniach tysiące komandosów; oraz dziesiątki okrętów wsparcia – fregat, myśliwców, torpedowców, okrętów łącznościowych i statków przenoszących ruchome transportale – ogromnych, dwunastościennych, zjeżonych baśniowym lasem anten i sond.
Dookoła floty wojennej, posłuszne komunikatom kontroli ruchu i zachowujące bezpieczny dystans, przemykały jachty, klipry słoneczne i prywatne statki międzyplanetarne, łapiąc w żagle światło gwiazd i blask armady.
Goście w ogrodach klaskali i wiwatowali hucznie; mężczyzna w czarnym mundurze cicho szlochał. Dyskretnie ukryte szerokopasmowe holokamery przekazywały ten obraz do wszystkich światów Sieci, a za pośrednictwem hiperłączy także do dziesiątek planet, które do Sieci nie należały.
Pokręciłem głową. Nie wstałem z kłody.
– M. Severn?
Nade mną stała jedna ze strażniczek.
– Tak, to ja. Słucham?
Ruchem głowy wskazała budynek rządowy.
– Przewodnicząca Gladstone przyjmie pana teraz.
rozdział 2
W każdej epoce obfitującej w konflikty i niebezpieczeństwa pojawia się przywódca, będący dla niej wprost stworzonym; polityczny olbrzym, którego brak – z perspektywy czasu, kiedy historycy tę epokę opisują – wydaje się wręcz nie do pomyślenia. Meina Gladstone była takim właśnie przywódcą w naszej Ostatniej Erze, choć wtedy nikt nawet nie przypuszczał, że to właśnie ja, nikt inny, spiszę prawdziwą historię jej samej i czasów, w których żyła.
Tylokrotnie już porównywano ją do klasycznej postaci Abrahama Lincolna, że kiedy w końcu w trakcie przyjęcia uświetniającego wyruszenie armady poznałem ją osobiście, trochę się chyba zdziwiłem, że nie nosi czarnego surduta i cylindra. Przewodnicząca Senatu, kierująca rządem sprawującym pieczę nad stu trzydziestoma miliardami ludzi, przyjęła mnie ubrana w garnitur z szarej wełny, z marynarką dyskretnie obszytą czerwoną lamówką na szwach i przy mankietach. Na mój gust wcale nie przypominała Abrahama Lincolna; nie przywodziła również na myśl Alvarez-Temp, drugiej z popularnych bohaterów starożytnych, którą media często przywoływały jako jej rzekomego sobowtóra. Wyglądała jak zwykła starsza pani.
Była wysoka i chuda, lecz rysy miała bardziej orle niż lincolnowskie: nos jak tępo zakrzywiony dziób; ostre kości policzkowe; szerokie, wyraziste usta o wąskich wargach; siwiejące włosy wznoszące się nad czołem niedbale przystrzyżonymi falami, do złudzenia przypominające pióra. Ale najbardziej zapadały w pamięć oczy Meiny Gladstone – duże, piwne i nieskończenie smutne.
Nie byliśmy sami. Zaprowadzono mnie do długiego pokoju, gdzie w przyćmionym świetle ciągnęły się wzdłuż ścian drewniane regały, wypełnione setkami drukowanych książek. Podłużna holorama udawała okno, z którego roztaczał się widok na ogród. W pokoju właśnie dobiegało końca jakieś spotkanie: tuzin nieznanych mi ludzi, siedzących i stojących, otaczał nierównym półkolem biurko przewodniczącej. Gladstone stała przed nimi w niedbałej pozie, oparta tyłem o biurko, z założonymi na piersi rękami. Spojrzała na mnie, kiedy wszedłem.
– M. Severn?
– Tak.
– Dziękuję, że pan przyszedł.
Znałem jej głos z tysięcy debat Wszechrzeczy: lekko chropowaty ze starości, a zarazem delikatny i płynny jak drogi trunek. Słynęła ze swojego akcentu – precyzyjną składnię łączyła z niemal zapomnianą melodią prehidżryjskiej angielszczyzny, jaką słyszało się już ponoć tylko w rzecznych deltach Patawpha, jej macierzystej planety.
– Panie i panowie, przedstawiam wam M. Josepha Severna – powiedziała.
Kilkoro gości skinęło mi głową, w oczywisty sposób zdumiewając się moją obecnością. Gladstone nie kontynuowała prezentacji, sięgnąłem jednak na mgnienie oka do datasfery, by ich zidentyfikować: troje członków gabinetu, w tym minister obrony; dwóch szefów sztabu ARMII; dwoje asystentów Gladstone; czworo senatorów, w tym niezwykle wpływowy senator Kolczew; oraz projekcja reprezentującego TechnoJądro radcy Albedo.
– Zaprosiłam M. Severna, by odniósł się do naszych obrad z perspektywy artysty – wyjaśniła przewodnicząca.
Generał Morpurgo z ARMII:ląd parsknął śmiechem.
– Z perspektywy artysty? Za pozwoleniem, pani przewodnicząca, ale co to niby ma znaczyć, do diabła ciężkiego?
Gladstone uśmiechnęła się, ale zamiast mu odpowiedzieć, zwróciła się do mnie:
– Co pan myśli o paradzie floty, M. Severn?
– Ładna – odparłem.
Morpurgo wydał z siebie podobny odgłos jak przed chwilą.
– Ładna?! Facet ma przed oczami największą koncentrację sił kosmicznych w historii galaktyki i mówi, że jest ładna?
Spojrzał na drugiego wojskowego w tym gronie i pokręcił głową.
Gladstone nie przestawała się uśmiechać.
– A co pan powie o wojnie? Czy ma pan wyrobioną opinię na temat naszej próby ocalenia Hyperiona przed wpadnięciem w łapy tych barbarzyńskich Wygnańców?
– To głupota – powiedziałem.
W pokoju zrobiło się bardzo, bardzo cicho. Prowadzony na bieżąco sondaż we Wszechrzeczy wykazywał w tej chwili dziewięćdziesięcioośmioprocentowe poparcie dla decyzji Gladstone o obronie Hyperiona przed zakusami Wygnańców. Cała jej polityczna przyszłość zależała od wyniku tego konfliktu. Zebrani w pokoju ludzie odegrali kluczowe role w kształtowaniu takiej polityki, podjęciu decyzji o wysłaniu wojska i organizacji logistycznego aspektu ekspedycji. Cisza się przeciągała.
– Dlaczego? – spytała półgłosem przewodnicząca.
– Hegemonia nie toczyła żadnej wojny od chwili powstania, czyli od siedmiuset lat – mówiłem, gestykulując jedną ręką. – Głupotą jest wystawiać jej stabilność na próbę w taki właśnie sposób.
– Nie toczyła wojny! – Generał Morpurgo podniósł głos. Mocniej zacisnął dłonie na kolanach. – A jak by pan nazwał bunt Glennona-Heighta, hę?!
– Buntem – odparłem. – Rebelią wymagającą akcji policyjnej.
Senator Kolczew odsłonił zęby w uśmiechu, w którym nie było cienia wesołości. Pochodził z Lususa i był jedną wielką górą mięśni.
– Poważna operacja floty – powiedział. – Pół miliona zabitych, dwie dywizje ARMII związane walką na ponad rok. Niezła ta akcja policyjna, synu.
Milczałem.
Leigh Hunt – starszy, wymizerowany mężczyzna, uchodzący za najbliższego współpracownika przewodniczącej – odchrząknął i zabrał głos:
– To, co powiedział M. Severn, jest bardzo interesujące. Na czym, pana zdaniem, polega różnica między bieżącym... konfliktem i buntem Glennona-Heighta?
– Glennon-Height był wcześniej oficerem ARMII – odparłem, stwierdzając oczywisty fakt. – A Wygnańcy od wieków stanowią niewiadomą. O siłach rebeliantów wiedzieliśmy wszystko, ich potencjał był łatwy do oszacowania. Roje Wygnańców od czasów hidżry pozostają poza Siecią. Glennon-Height nie zapuszczał się poza obręb Protektoratu, w swoich najazdach ograniczał się do światów, których odległość od Sieci nie przekraczała dwumiesięcznego długu czasowego. Podróż na Hyperiona z Parwati, najbliższego świata Sieci, oznacza trzyletni dług czasowy.
– Sądzi pan, że nie wzięliśmy tego pod uwagę? – spytał Morpurgo. – Zresztą... Co pan powie o bitwie o Bressię? Walczyliśmy tam z Wygnańcami. I z pewnością nie był to zwykły... bunt.
– Proszę o spokój – wtrącił Hunt. – M. Severn, proszę kontynuować.
Wzruszyłem ramionami.
– Główna różnica jest taka, że tym razem chodzi o Hyperiona.
Jedna z kobiet, senator Richeau, skinęła głową, jakby to wyjaśnienie w zupełności jej wystarczało.
– Obawia się pan Dzierzby – stwierdziła. – Należy pan do Kościoła Ostatecznej Pokuty?
– Nie. Nie jestem członkiem kultu Dzierzby.
– A kim właściwie pan jest? – spytał Morpurgo.
– Artystą – skłamałem.
Leigh Hunt zwrócił się z uśmiechem do Gladstone:
– Zgadzam się, pani przewodnicząca. Opinia artysty pomogła nam nieco otrzeźwieć. – Wskazał na holograficzne okno i widoczny za nim rozentuzjazmowany tłum. – Niemniej jednak wszystkie poruszone przez naszego przyjaciela artystę aspekty zagadnienia dawno zostały przedyskutowane i rozważone.
Senator Kolczew zakaszlał.
– Nad wyraz niechętnie wspominam o rzeczy oczywistej, tym bardziej że najwyraźniej zgodnie usiłujemy ten fakt zignorować, ale czy ten... ehm... dżentelmen... ma stosowne upoważnienie do udziału w tej dyskusji?
Gladstone skinęła głową. Na jej twarzy pojawił się charakterystyczny uśmiech, który starało się uchwycić wielu karykaturzystów.
– Ministerstwo Sztuki zleciło M. Severnowi wykonanie w najbliższych tygodniach kilkudziesięciu szkiców mojej osoby. Jeśli dobrze rozumiem, uznano, że mogą mieć wagę historyczną i posłużyć do sporządzenia mojego oficjalnego portretu. Tak czy inaczej, M. Severn legitymuje się złotą przepustką klasy T i nie musimy mieć przed nim żadnych tajemnic, ja zaś dodatkowo wysoko cenię sobie jego szczerość. Korzystając z jego przybycia, proponuję zakończyć nasze zebranie; spotkamy się jutro rano w sali wojennej. O ósmej, tuż przed tym, jak armada przeniesie się do układu Hyperiona.
Goście natychmiast się rozeszli. Generał Morpurgo posłał mi po drodze mordercze spojrzenie, senator Kolczew popatrzył na mnie z pewnym zainteresowaniem, radca Albedo po prostu rozpłynął się w powietrzu. Zostaliśmy tylko we troje: Gladstone, Hunt i ja. Hunt rozsiadł się swobodniej w zabytkowym, bezcennym fotelu sprzed hidżry, przerzucając nogę przez podłokietnik.
– Usiądźcie – powiedział.
Zerknąłem na przewodniczącą, która zajęła miejsce za biurkiem i skinęła mi głową. Wybrałem krzesło z prostym oparciem, zajmowane wcześniej przez generała Morpurgo.
– Czy naprawdę uważa pan, że obrona Hyperiona to głupi pomysł? – zapytała Gladstone.
– Tak.
Zetknęła dłonie czubkami palców i przysunęła je do warg. Przez okno za jej plecami widziałem ożywiony tłum na przyjęciu.
– Jeżeli żywi pan nadzieję na połączenie się z pańskim... odpowiednikiem, nasza kampania w układzie Hyperiona powinna być panu na rękę.
Nic nie powiedziałem. Obraz za oknem przesunął się i teraz przedstawiał niebo płonące ogniem z silników armady.
– Przyniósł pan przybory do rysowania?
Wyjąłem ołówek i szkicownik, o których nie wspomniałem Dianie Philomel.
– Proszę rysować, kiedy będziemy rozmawiali.
Naszkicowałem ją z grubsza w zrelaksowanej, niedbałej pozie i zacząłem dopracowywać szczegóły twarzy. Zaintrygowały mnie jej oczy.
Kątem oka widziałem, że Hunt przygląda mi się natarczywie.
– Joseph Severn... – powiedział. – Interesujące nazwisko.
Szybkimi, zdecydowanymi ruchami nakreśliłem ostry nos i wysokie czoło przewodniczącej.
– Wie pan, dlaczego ludzie nie przepadają za cybrydami?
– Wiem. Syndrom monstrum Frankensteina. Obawa przed wszystkim, co nie jest do końca człowiekiem, choć ma ludzką postać. Przypuszczam, że to właśnie ten lęk doprowadził do zakazu wytwarzania androidów i wyjęcia spod prawa tych już istniejących.
– Owszem – przytaknął Hunt. – Ale przecież cybrydy są ludźmi, prawda?
– Tylko genetycznie. – Złapałem się na tym, że myślę o matce; przypomniało mi się, jak jej czytałem, kiedy zachorowała. Przed oczami stanął mi Tom, mój brat. – Bo jednocześnie są częścią TechnoJądra, co sprawia, że pasuje do nich określenie „nie do końca ludzie”.
– Pan też stanowi część TechnoJądra? – wtrąciła Gladstone.
Odwróciła się w moją stronę. Zacząłem nowy szkic.
– Niezupełnie. Mogę się swobodnie poruszać po obszarach, do których dano mi wolny dostęp, ale czuję się z tym bardziej jak człowiek łączący się z datasferą niż prawdziwa osobowość rodem z TechnoJądra.
Twarz przewodniczącej najciekawiej prezentowała się z trzech czwartych profilu, ale oczy miały najgłębszy wyraz, gdy patrzyło się w nie wprost, od przodu. Pracowałem nad rozchodzącą się od nich siateczką zmarszczek. Meina Gladstone najwyraźniej nie folgowała swojej próżności i nie poddawała się kuracjom poulsenowskim.
– Gdybyśmy mogli mieć przed TechnoJądrem jakieś tajemnice, głupotą byłoby wpuszczać pana na zamknięte posiedzenia rządu – mówiła dalej. – Ale pan...
Opuściła ręce i wyprostowała się w fotelu. Odwróciłem kartkę w szkicowniku.
– Pan ma informacje, które są mi potrzebne. Czy to prawda, że potrafi pan czytać w myślach swojego poprzednika, pierwszej zrekonstruowanej persony?
– Nie.
Miałem trudności z uchwyceniem złożonego układu zmarszczek i mięśni w kącikach jej ust. Naszkicowałem je, mocniej zarysowałem wydatny podbródek i zacieniowałem obszar pod dolną wargą.
Hunt zmarszczył brwi i spojrzał z ukosa na przewodniczącą, która znowu zetknęła dłonie czubkami palców.
– Proszę to objaśnić.
Podniosłem wzrok znad rysunku.
– Kiedy śnię, wydaje mi się, że moje sny mają związek z wydarzeniami rozgrywającymi się wokół osoby, której przeszczepiono poprzednią personę Keatsa.
– Ma pan na myśli kobietę nazwiskiem Brawne Lamia.
– Tak.
Gladstone pokiwała głową.
– A zatem pierwsza persona Keatsa, ta, o której sądzono, że zginęła na Lususie, nadal żyje.
Zawahałem się.
– Nadal jest... świadoma – odparłem. – Wiecie państwo o tym, że główny składnik tej osobowości został wyizolowany z TechnoJądra, prawdopodobnie przez samego cybryda, a następnie wszczepiony M. Lamii na zwoju Schröna.
– Tak, wiemy – przytaknął Hunt. – Oznacza to, że pozostaje pan w stałym kontakcie z personą Keatsa, a za jej pośrednictwem z pielgrzymami do Dzierzby.
Szybkie ciemne kreski wypełniły tło, przydając portretowi głębi.
– Nie jestem z nią w kontakcie. Ja tylko śnię o Hyperionie, a wasze transmisje stamtąd potwierdzają, że treść moich snów ma związek z zachodzącymi tam wydarzeniami. Nie mogę się komunikować ani z pasywną personą Keatsa, ani z jej nosicielem, ani z pozostałymi pielgrzymami.
Przewodnicząca uniosła brwi.
– Skąd pan wie o transmisjach?
– Konsul poinformował pielgrzymów, że może nadawać meldunki przez swój komlog, za pośrednictwem hiperłączowego nadajnika umieszczonego na statku. Powiedział im o tym, nim zagłębili się w dolinę.
– Jak inni zareagowali na jego słowa? – spytała Gladstone. W jej głosie pobrzmiewało wieloletnie doświadczenie w profesji prawniczej.
Schowałem ołówek do kieszeni.
– Wiedzieli, że jest wśród nich szpieg. Sama im pani o tym powiedziała, każdemu z osobna.
Gladstone zerknęła na Hunta. Jego twarz niczego nie wyrażała.
– Skoro jest pan z nimi w kontakcie, na pewno wie pan o tym, że nie mieliśmy od nich żadnych wiadomości od kiedy opuścili Wieżę Chronosa z zamiarem zejścia w rejon Grobowców Czasu.
Pokręciłem głową.
– Mój wczorajszy sen skończył się, gdy stanęli na skraju doliny.
Gladstone wstała, podeszła do okna i uniosła rękę. Obraz zgasł.
– Zatem nie wie pan, czy nadal żyją?
– Nie wiem.
– A w jakim byli stanie, kiedy ich pan ostatnio... wyśnił?
Hunt wpatrywał się we mnie z napięciem. Gladstone, zwrócona do nas plecami, utkwiła wzrok w czarnym ekranie.
– Wszyscy pielgrzymi żyli – powiedziałem. – Może z wyjątkiem Heta Masteena, Prawdziwego Głosu Drzewa.
– Masteen zginął? – upewnił się Hunt.
– Dwie noce wcześniej zniknął z wiatrowozu przemierzającego Morze Traw, niedługo po tym, jak okręty zwiadowcze Wygnańców zniszczyły Yggdrasilla. Zanim jednak pielgrzymi opuścili Wieżę Chronosa, widzieli jakąś zakapturzoną postać brnącą przez piaski w stronę Grobowców.
– To był Het Masteen? – spytała Gladstone.
– Tak przypuszczali. – Podniosłem rękę. – Ale nie mieli pewności.
– Proszę opowiedzieć nam o pozostałych.
Wziąłem głęboki wdech. Ze snów wiedziałem, że przewodnicząca znała osobiście co najmniej dwoje uczestników ostatniej pielgrzymki do Dzierzby: ojciec Brawne Lamii był, podobnie jak Gladstone, senatorem, a konsul Hegemonii pełnił rolę jej osobistego emisariusza w tajnych rokowaniach z Wygnańcami.
– Ksiądz Hoyt bardzo cierpi – powiedziałem. – Opowiedział im o krzyżokształcie. W ten sposób konsul dowiedział się, że Hoyt też nosi krzyżokształt... a właściwie dwa: swój i ojca Duré.
Gladstone pokiwała głową.
– Czyli nadal ma w sobie tego pasożyta, który go wskrzesza?
– Tak.
– Czy w miarę zbliżania się do leża Dzierzby pasożyt daje mu się we znaki coraz mocniej?
– Tak mi się wydaje.
– Proszę kontynuować.
– Ten poeta, Silenus, prawie cały czas chodzi pijany. Jest przekonany, że jego niedokończony poemat przepowiada i determinuje rozwój wydarzeń.
– Na Hyperionie? – spytała Gladstone, nie odwracając się.
– Wszędzie.
Hunt spojrzał najpierw na przewodniczącą, a potem na mnie.
– Czy Silenus zwariował?
Wytrzymałem jego spojrzenie, milczałem. Prawdę mówiąc, nie miałem pojęcia co odpowiedzieć.
– Proszę mówić – ponagliła mnie znowu przewodnicząca.
– Pułkownika Kassada nadal trawi podwójna obsesja: chce znaleźć kobietę imieniem Moneta i zabić Dzierzbę. Zdaje sobie sprawę, że mogą się okazać jedną i tą samą istotą.
– Jest uzbrojony? – Gladstone zniżyła głos.
– Tak.
– I co dalej?
– Sol Weintraub, naukowiec ze Świata Barnarda, liczy na to, że uda mu się wejść do Grobowca zwanego Sfinksem, gdy tylko...
– Przepraszam – przerwała mi przewodnicząca. – Jego córka, Rachel, nadal z nim jest?
– Tak.
– W jakim jest teraz wieku?
– Pięć dni, jeśli się nie mylę. – Zamknąłem oczy, by sobie przypomnieć szczegóły ostatniego snu. – Tak, pięć dni.
– I nadal starzeje się wstecz?
– Tak.
– M. Severn, chcę usłyszeć o Brawne Lamii i konsulu.
– M. Lamia wypełnia życzenie swojego byłego klienta... i kochanka. Persona Keatsa uważała, że musi stanąć oko w oko z Dzierzbą. M. Lamia w jego zastępstwie dąży do tej konfrontacji.
– M. Severn... – odezwał się Hunt. – Mówi pan o tej „personie Keatsa” w taki sposób, jakby nie miała żadnego związku z pańskim...
– Później, Leigh, bardzo cię proszę – przerwała mu Gladstone. Odwróciła się i spojrzała na mnie. – Ciekawi mnie konsul. Czy i on opowiedział o tym, dlaczego dołączył do pielgrzymki?
– Tak.
Gladstone i Hunt czekali na ciąg dalszy.
– Opowiedział o swojej babce – ciągnął. – O kobiecie imieniem Siri, która przed ponad pół wiekiem wszczęła rebelię na Maui-Przymierzu, i o rodzinie, którą stracił w bitwie o Bressię. Wyjawił także sekret swoich spotkań z Wygnańcami.
– To wszystko? – Przewodnicząca wpatrywała się we mnie uporczywie swoimi piwnymi oczyma.
– Nie. Przyznał się również, że to on uruchomił urządzenie Wygnańców, które przyśpieszyło otwarcie się Grobowców Czasu.
Hunt wyprostował się w fotelu i zdjął nogę z podłokietnika. Gladstone odetchnęła głęboko.
– Czy to już wszystko?
– Tak.
– Jak inni zareagowali na jego przyznanie się do... zdrady?
Znów się zawahałem, starając się uporządkować senne obrazy w bardziej liniowym porządku, niż podsuwała mi je pamięć.
– Niektórzy się oburzyli. Nikt jednak nie czuje w tej chwili przesadnej lojalności wobec Hegemonii. Postanowili kontynuować pielgrzymkę. Chyba są zgodni co do tego, że karę może im wymierzyć tylko Dzierzba, nie człowiek.
Hunt uderzył pięścią w podłokietnik.
– Gdyby konsul był tutaj, szybko by się przekonał, że nie mieli racji.
– Spokojnie, Leigh.
Gladstone wróciła do biurka, przełożyła jakiejś papiery. Wszystkie lampki na centralce mrugały niecierpliwie. Byłem zdumiony, że w takiej chwili poświęciła mi aż tyle czasu.
– Dziękuję panu, M. Severn. Chciałabym, żeby następne kilka dni spędził pan tutaj z nami. Zaraz ktoś zaprowadzi pana do mieszkalnego skrzydła budynku.
Wstałem.
– Wrócę tylko na Esperance po swoje rzeczy.
– Nie ma takiej potrzeby. Wszystko zostało dostarczone tutaj, zanim jeszcze zszedł pan z platformy terminalu. Leigh odprowadzi pana do wyjścia.
Skinąłem głową i w ślad za wyższym ode mnie mężczyzną ruszyłem do drzwi.
– Jeszcze jedno, M. Severn...
– Tak?
Przewodnicząca się uśmiechnęła.
– Wcześniej naprawdę doceniałam pańską szczerość, ale od teraz proszę się uważać tylko i wyłącznie za mojego nadwornego artystę. Nie występuje pan publicznie, nie ma żadnych poglądów, nie wyraża opinii. Rozumiemy się?
– Tak, pani przewodnicząca.
Skinęła głową i przeniosła wzrok na migające lampki.
– Doskonale. Jutro o ósmej spotkanie w sali wojennej. Niech pan nie zapomni szkicownika.
Strażnik, który czekał na nas w westybulu, od razu poprowadził mnie w głąb labiryntu korytarzy i posterunków. Hunt kazał mu się zatrzymać i podszedł do nas; w szerokim holu odgłos jego kroków na terakocie niósł się donośnym echem. Położył mi dłoń na ramieniu.
– Proszę nie mieć złudzeń – powiedział. – My wiemy... Ona wie, kim pan naprawdę jest, a właściwie: czym pan naprawdę jest. I kogo pan reprezentuje.
Spojrzałem mu prosto w oczy i uwolniłem się z jego uścisku.
– To dobrze – odparłem. – Bo w tej chwili ja sam tego nie wiem.
rozdział 3
Sześcioro dorosłych i dziecko w nieprzyjaznym krajobrazie. Rozpalone przez nich ognisko wydaje się maleńkie w zapadających ciemnościach. Nad nimi i za ich plecami wzgórza piętrzą się jak ściany, bliżej zaś, otulone mrokiem doliny, olbrzymie sylwetki Grobowców Czasu wyglądają, jakby się podkradały niczym przedpotopowe gady.
Brawne Lamia jest zmęczona, obolała i bardzo rozdrażniona; zgrzyta zębami na dźwięk płaczu dziecka Sola Weintrauba. Wie, że inni też odczuwają zmęczenie – przez ostatnie trzy noce spali zaledwie po parę godzin, a kończący się dzień upłynął pod znakiem ogromnego napięcia i nieznanych zagrożeń.
Dorzuca do ogniska ostatni kawałek drewna.
– Więcej nie mamy! – warczy na nią Martin Silenus. Płomień oświetla od dołu jego satyrze rysy.
– Wiem – mówi Brawne.
Nie ma dość siły, by przelać w głos złość czy w ogóle jakieś żywsze uczucie. Drewno pochodzi z zapasu zgromadzonego przez poprzednich podróżnych. Trzy małe namioty stoją w miejscu, gdzie pielgrzymi tradycyjnie rozbijają obóz w ostatnią noc przed spotkaniem z Dzierzbą – blisko Grobowca zwanego Sfinksem; czarna połać czegoś, co mogłoby być jego skrzydłem, przesłania część nieba.
– Kiedy się wypali, użyjemy latarni – mówi konsul.
Wydaje się najbardziej wyczerpany ze wszystkich. Migotliwa czerwona poświata kładzie się na jego zasmuconej twarzy. Wystroił się na ten dzień z elegancją godną prawdziwego dyplomaty, ale peleryna i trójgraniasty kapelusz są teraz równie oklapłe i brudne jak ich właściciel.
Wraca pułkownik Kassad. Zsuwa noktowizor wysoko do góry, na hełm. Ma na sobie pełny pancerz bojowy z włączonym maskowaniem, tak że widać tylko jego twarz, unoszącą się dwa metry nad ziemią.
– Nic – mówi. – Żadnego ruchu, śladów cieplnych, dźwięków... Tylko ten wiatr.
Opiera o kamień wielozadaniowy karabin wojskowy i przysiada się do reszty przy ognisku. Polimerowe włókna maskujące dezaktywują się. Pancerz staje się matowoczarny i w ciemności nadal jest praktycznie niewidoczny.
– Myślicie, że Dzierzba przyjdzie w nocy? – pyta ksiądz Hoyt.
Opatulony czarnym płaszczem wtapia się w noc nie gorzej od Kassada. W jego głosie słychać podenerwowanie.
Kassad pochyla się i szturcha pałką żarzące się węgle.
– Trudno powiedzieć. Na wszelki wypadek stanę na warcie.
Nagle cała szóstka zgodnie zadziera głowy – nocne niebo bezgłośnie eksploduje kolorami, rozkwita pomarańczem i czerwienią. Gwiazdy przygasają.
– Dawno już tego nie widzieliśmy – zauważa Weintraub.
Kołysze córeczkę w ramionach. Rachel przestała płakać i próbuje chwycić ojca za krótką bródkę. Weintraub całuje jej drobną dłoń.
– Znowu sondują szyki obronne Hegemonii.
Roztrącony żar ogniska tryska iskrami, które unoszą się pod niebo, jakby chciały dołączyć do płonących na nim większych ogni.
– Kto wygrywa? – pyta Lamia, mając na myśli kosmiczną bitwę, która przez całą poprzednią noc i większą część dnia rozpalała firmament.
– A kogo to obchodzi, do kurwy nędzy? – mruczy Martin Silenus. Grzebie w kieszeniach futrzanego płaszcza, jakby liczył na to, że znajdzie w nich jakąś pełną butelkę. Na próżno. – Kogo to obchodzi...
– Mnie – mówi zmęczonym głosem konsul. – Jeżeli Wygnańcy się przebiją, mogą zniszczyć Hyperiona zanim znajdziemy Dzierzbę.
Silenus parska pogardliwym śmiechem.
– Ach, to dopiero byłaby tragedia, co? Umrzeć, zanim odkryjemy śmierć! Dać się zabić, zanim nadejdzie właściwy czas, żeby zginąć! Zejść z tego świata szybko i bezboleśnie, zamiast w nieskończoność wić się z bólu na kolcach Dzierzby! Rzeczywiście, przerażająca myśl.
– Zamknij się. – Głos Lamii nadal jest wyprany z emocji, ale tym razem pobrzmiewa w nim cicha groźba. Brawne spogląda na konsula. – Gdzie jest Dzierzba? Dlaczego jeszcze go nie spotkaliśmy?
– Nie wiem. – Dyplomata patrzy w ogień. – Skąd miałbym wiedzieć?
– Może odszedł – sugeruje ojciec Hoyt. – Może po wyłączeniu pola antyentropijnego został uwolniony i poniósł rzeź gdzie indziej.
Konsul kręci głową, ale nic nie mówi.
– Nie – odpowiada Sol Weintraub. Rachel śpi z główką opartą o jego ramię. – On przyjdzie. Czuję to.
Brawne Lamia kiwa głową.
– Ja też. Na razie czeka.
Wyjęła z plecaka racje żywnościowe. Teraz wyciąga zawleczki, którymi uruchamia podgrzewanie, i rozdaje posiłki wszystkim po kolei.
– Zdaję sobie sprawę, że frustracja to chleb powszedni w naszym świecie, ale to już jest żenujące – mówi Silenus. – Wszyscy odpicowani jak cię mogę, a nie mamy nawet gdzie wykitować.
Brawne spogląda na niego wilkiem, ale nic nie mówi. Jedzą w milczeniu. Ogień na niebie blednie, znowu pojawiają się gęsto upakowane gwiazdy – ale iskry nadal lecą ku niebu, jakby szukały w nim ucieczki.
***
Brnę przez gąszcz myśli Brawne Lamii (od której dzieli mnie jeszcze jedno ogniwo pośrednie) jak przez mgłę i próbuję odtworzyć przebieg wydarzeń od chwili, kiedy ostatnio śniłem o pielgrzymach.
Przed świtem zeszli w dolinę. Śpiewali. Rzucali wyraźne cienie w światłach toczonej miliard kilometrów nad ich głowami bitwy kosmicznej. Przez cały dzień przetrząsali Grobowce Czasu, w każdej chwili spodziewając się śmierci. Kiedy wzeszło słońce i ziąb piaszczystej wyżyny ustąpił przed palącym żarem pustyni, ich strach i podniecenie osłabły.
Długi dzień upływał w ciszy, którą mąciły tylko rzadkie pokrzykiwania, szmer przesypującego się piasku i nieustanne, rozbrzmiewające na granicy słyszalności zawodzenie wiatru wśród skał i Grobowców. Kassad i konsul zabrali ze sobą przyrządy do pomiaru natężenia pól antyentropijnych, ale to Lamia pierwsza zwróciła uwagę, że nie będą im potrzebne: przypływy i odpływy fal czasu wywoływały delikatne mdłości i wyraźne, niesłabnące poczucie déjà vu.
Najbliżej wylotu doliny znajdował się Sfinks. Następny był Nefrytowy Grobowiec, którego ściany stawały się przezroczyste tylko przy brzasku jutrzenki i w porze zmierzchu. Niespełna sto metrów od nich piętrzył się Grobowiec zwany Obeliskiem. Pielgrzymia ścieżka wiodła dalej w górę, rozszerzającym się wąwozem, do największego ze wszystkich Grobowców, położonego centralnie Kryształowego Monolitu. Monolit był pozbawiony wszelkich ozdób i otworów, a jego płaska górna powierzchnia sięgała na wysokość okalających dolinę wzgórz. Dalej mijało się trzy Grobowce Jaskiniowe, które można by przeoczyć, gdyby nie prowadzące do nich wyraźnie wydeptane ścieżki. Na końcu, w głębi doliny, niemal kilometr od poprzednich budowli wznosił się tak zwany Pałac Dzierzby; jego ostre żebra i sterczące iglice do złudzenia przypominały ciernie stwora, który – jak powiadano – nawiedzał okolicę.
Przez cały dzień chodzili od Grobowca do Grobowca, zawsze w grupie, zatrzymując się na dłużej przed tymi budowlami, do których dawało się wejść. Sol Weintraub nawet nie próbował ukryć wzruszenia, jakie nim owładnęło, gdy ujrzał Sfinksa i przekroczył jego próg. Przecież to właśnie w tym miejscu jego córka przed dwudziestu sześciu laty zaraziła się chorobą Merlina. Pozostawione przez jej zespół badawczy przyrządy trwały nieruchomo na swoich miejscach, ustawione na trójnogach przed wejściem, nikt jednak nie umiał stwierdzić, czy nadal funkcjonują i rejestrują zmiany prądów czasu. Korytarze w Sfinksie były wąskie i kręte, co potwierdzało zapisy w komlogu Rachel. Zainstalowane przez naukowców żarkule i lampy elektryczne wyczerpały zapasy energii i pogasły, musieli więc użyć latarek i noktowizora Kassada, by spenetrować wnętrze. Nie natrafili na pomieszczenie, w którym ściany zamknęły się wokół Rachel i dopadła ją choroba. Potężne niegdyś zmienne prądy temporalne osłabły i stały się ledwie wyczuwalne. Nigdzie nie natknęli się na ślady obecności Dzierzby.
Przy każdym Grobowcu przeżywali chwile grozy i wyczekiwania, strachu i nadziei, ale kiedy w końcu emocje opadały, frustracja dręczyła ich godzinami. Wszędzie witały ich puste zakurzone sale, tak jak wszystkich turystów i pielgrzymów na przestrzeni wieków.
Wreszcie męczący i rozczarowujący dzień dobiegł końca; cień wschodniego zbocza opadł na dolinę i Grobowce niczym kurtyna po nieudanym przedstawieniu. Upał zelżał i szybko powrócił pustynny chłód, niesiony wiatrem wraz z wonią śniegu i wysokich szczytów Gór Brzeżnych, odległych o dwadzieścia kilometrów w kierunku południowo-zachodnim. Kassad zaproponował, żeby rozbili obozowisko. Konsul zaprowadził ich do miejsca, gdzie uczestnicy pielgrzymki do Dzierzby zwykle spędzali ostatnią noc przed spotkaniem z istotą, której poszukiwali. Płaski teren w pobliżu Sfinksa, gdzie walały się jeszcze resztki śmieci po naukowcach i pątnikach, spodobał się Weintraubowi, który wyobrażał sobie, że jego córka również kiedyś tam nocowała. Nikt się nie sprzeciwił.
Teraz, kiedy w ciemnościach dopalała się ostatnia szczapa, poczułem, jak tłoczą się ciaśniej, by znaleźć się nie tylko bliżej ognia, ale także siebie nawzajem... przyciągani kruchymi, lecz pewnymi więzami wspólnoty doświadczeń, zdobytych podczas rejsu w górę rzeki na barce lewitacyjnej Benares i późniejszej przeprawy przez Morze Traw do Wieży Chronosa. Co więcej, wyczułem, że stanowią jedność na jeszcze innym poziomie, bardziej namacalnym niż zwykła więź emocjonalna. Chwilę trwało, zanim rozpoznałem wspólną mikrosferę danych i wyczułem istnienie zmysłosieci. Prymitywna planetarna sieć transmisji danych została poszarpana w strzępy przy pierwszej namiastce bitwy o Hyperiona. Pielgrzymi połączyli swoje komlogi i biomonitory, by swobodnie wymieniać się informacjami i jak najlepiej troszczyć o siebie nawzajem.
Zapory strzegące dostępu do mikrosfery były wprawdzie solidne i oczywiste, ale bez trudu je ominąłem, przenikając nad nimi, pod nimi i poprzez nie w głąb sieci, by wychwycić rozliczne drobne informacje – puls, temperaturę ciała, fale mózgowe, prośby o dostęp do danych – które pozwolą mi się domyślać, co każdy z pielgrzymów myśli, czuje i robi. Kassad, Hoyt i Lamia mieli implanty; ich myśli śledziłem z największą łatwością. Brawne Lamia zmagała się właśnie z wątpliwościami, czy na pewno dobrze zrobiła, wyruszając na poszukiwanie Dzierzby. Coś ją dręczyło, coś, co tkwiło niewidzialne tuż pod powierzchnią myśli, ale nie dawało jej spokoju. Miała wrażenie, że pomija jakąś niesłychanie ważną wskazówkę, stanowiącą rozwiązanie... Czego?
Zawsze gardziła tym co nieznane. Między innymi z tego powodu porzuciła wygodne życie i wybrała zawód prywatnego detektywa. Ale jakie znowu nieznane? Prawie rozwiązała zagadkę morderstwa swojego ostatniego klienta, cybryda... który był także jej kochankiem... a teraz przybyła na Hyperiona, żeby wypełnić jego ostatnią wolę. Czuła, że dręcząca ją wątpliwość ma niewiele wspólnego z Dzierzbą.
Co takiego?
Pokręciła głową i szturchnęła dogasające ognisko. Ciało miała silne, nawykłe do życia w wyższym niż standardowe ciążeniu na Lususie, i wytrenowane do znoszenia jeszcze większych obciążeń, ale od kilku dni nie spała i była bardzo zmęczona. Ledwie do niej dotarło, że ktoś się odezwał...
***
– ...wziąć tylko prysznic i coś przekąsić – mówi właśnie Martin Silenus. – Może przy okazji skorzystać z przekaźnika i dowiedzieć się, kto wygrywa wojnę.
Konsul kręci głową.
– Jeszcze nie teraz. Zostawmy statek na wypadek nagłej potrzeby.
Silenus ogarnia szerokim gestem noc, Sfinksa i nasilający się wiatr.
– Uważasz, że to nie jest nagła potrzeba?
Lamia zdaje sobie sprawę, że rozmawiają o sprowadzeniu statku konsula z Keats.
– Jesteś pewien, że w twoim wypadku tą nagłą potrzebą nie jest brak alkoholu? – pyta.
Silenus piorunuje ją wzrokiem.
– Mały drink nikomu by nie zaszkodził.
– Nie. – Konsul przeciera oczy. Lamia przypomina sobie, że on również jest uzależniony od alkoholu. Mimo to sprzeciwił się sprowadzeniu statku. – Poczekamy do chwili, kiedy będzie to naprawdę konieczne.
– Może użylibyśmy przynajmniej przekaźnika hiperłączowego? – pyta Kassad.
Konsul kiwa głową i z małego plecaka wyjmuje zabytkowy komlog: należał do jego babki Siri, a przedtem do jej dziadków.
– To tylko nadajnik – uprzedza. – Niczego nie odbiera.
Weintraub, położywszy Rachel u wejścia do najbliższego namiotu, odwraca się do ogniska.
– Kiedy nadałeś ostatni meldunek? Po przybyciu do Wieży Chronosa?
– Tak.
– I mamy ci uwierzyć? – Słowa Silenusa ociekają sarkazmem. – Tobie, o którym wiemy, że jesteś zdrajcą...
– Tak. – Głos konsula wyraża wyłącznie wyczerpanie.
Szczupła twarz Kassada unosi się w powietrzu; jego nogi, tułów i ręce są widoczne tylko jako plama czerni na i tak ciemnym tle.
– Ale ten nadajnik wystarczy, żeby w razie konieczności wezwać statek?
– Tak.
Ksiądz Hoyt otula się ciaśniej targanym przez wiatr płaszczem. Piasek zgrzyta o wełnę i płótno namiotu.
– Nie obawiasz się, że administracja kosmoportu albo ARMIA zechcą go gdzieś przestawić? – pyta. – Albo że zaczną przy nim majstrować?
– Nie. – Konsul ledwo zauważalnie kręci głową, jakby był zbyt zmęczony, żeby włożyć w ten gest więcej życia. – Mamy zezwolenie samej Meiny Gladstone. Poza tym gubernator to mój przyjaciel... Były przyjaciel.
Spotkali się ze świeżo mianowanym gubernatorem z ramienia Hegemonii krótko po lądowaniu. Brawne Lamia zapamiętała Theo Lane’a jako człowieka rzuconego w wir wydarzeń, które dalece przekraczają jego kompetencje.
– Wiatr się wzmaga – zauważa Weintraub. Przesuwa się, żeby osłonić śpiące dziecko przed niesionym w powietrzu piaskiem. Mruży oczy i dodaje: – Zastanawiam się, czy gdzieś tam jest Het Masteen...
– Szukaliśmy wszędzie – przypomina mu Hoyt. Głos ma stłumiony, ponieważ pochylił głowę, by skryć ją w fałdach płaszcza.
Martin Silenus parska śmiechem.
– Wybacz, klecho, że to powiem, ale pieprzysz od rzeczy! – Wstaje i oddala się na skraj kręgu światła z ogniska. Wiatr tarmosi jego futrzany płaszcz, wyrywa mu słowa z ust i unosi w mrok. – Wśród tych urwisk są tysiące kryjówek. Kryształowy Monolit pozostaje zamknięty... dla nas. A dla templariusza? Poza tym sam przecież widziałeś schody prowadzące w głąb labiryntu na najgłębszym poziomie Nefrytowego Grobowca.
Hoyt podnosi wzrok. Mruży kąsane piaskiem oczy.
– Myślisz, że tam właśnie jest? W labiryncie?
Silenus odpowiada wybuchem śmiechu. Podnosi ręce. Jedwab luźnej koszuli wydyma się i faluje.
– Kurwa mać, padre! Skąd niby mam to wiedzieć? Wiem tylko, że Het Masteen może gdzieś tam być, obserwować nas i wyczekiwać dogodnej chwili, żeby upomnieć się o swój bagaż. – Wskazuje sześcian Möbiusa, spoczywający w samym środku małego stosu ekwipunku. – Ale równie dobrze może już nie żyć. Albo jeszcze gorzej.
– Gorzej? – powtarza Hoyt.
Przez ostatnie kilka godzin wyraźnie się postarzał. Jego zapadnięte oczy są zwierciadłami bólu, jego uśmiech – makabrycznym grymasem.
Silenus wraca do gasnącego ogniska.
– Gorzej. Może właśnie wije się na stalowym drzewie Dzierzby, tak jak my wszyscy będziemy się wili za kilka...
Brawne Lamia podrywa się ze swojego miejsca. Łapie poetę z przodu za koszulę, podnosi go nad ziemię, potrząsa nim, a potem opuszcza na tyle, by ich twarze znalazły się na tej samej wysokości.
– Jeszcze raz się to powtórzy, a zrobię ci krzywdę – ostrzega półgłosem. – Nie zabiję cię, ale będziesz żałował, że tego nie zrobiłam.
Na twarz Silenusa wypływa jego uśmiech satyra. Lamia puszcza go i odwraca się doń plecami.
– Wszyscy jesteśmy zmęczeni – odzywa się Kassad. – Idźcie spać. Ja stanę na warcie.
***
Moje sny o Lamii mieszają się z jej snami. To całkiem miłe uczucie – dzielić sny i myśli z kobietą, nawet jeśli oddzielają nas otchłań czasu i przepaść kulturalna znacznie większe, niż te wynikające z różnicy płci. W dziwny sposób, jakbym obserwował obraz w lustrze, widziałem, jak śni o swoim nieżyjącym kochanku Johnnym, o jego zbyt drobnym nosie, zbyt wydatnej szczęce, zbyt długich włosach, wywijających się na kołnierzyku, i o jego oczach – zbyt wyrazistych, zbyt wiele odsłaniających i zbyt swobodnie ożywiających twarz, która, gdyby nie one, mogłaby należeć do każdego z tysięcy wieśniaków urodzonych w promieniu dnia drogi od Londynu.
Twarz, którą widziała we śnie, była moją twarzą; głos, który słyszała, należał do mnie. Ale miłości, o której śniła – którą wspominała – nigdy z nią nie dzieliłem. Usiłowałem uciec z jej snu, chociażby po to, żeby odnaleźć swój; jeżeli miałem być podglądaczem, to równie dobrze mogłem nurzać się w plątaninie sfabrykowanych wspomnień, które udawały moje sny.
Nie dane mi jednak było ich śnić. Jeszcze nie czas. Przypuszczam, że się narodziłem, powstałem z martwych tylko po to, by śnić sny mojego dalekiego, nieżyjącego brata bliźniaka.
Zrezygnowany, przestałem walczyć o przebudzenie i śniłem dalej.
***
Brawne Lamia budzi się szybko i gwałtownie, wyrwana z miłego snu przez niespodziewany dźwięk albo ruch. Z początku nie wie, co się dzieje: jest ciemno, słyszy jakiś hałas, nie mechaniczny, ale głośniejszy niż wszystkie odgłosy otaczające ją w Kopcu na Lususie, w którym mieszka. Jest otępiała ze zmęczenia, ale zdaje sobie sprawę, że spała bardzo krótko. Znajduje się w ciasnej, zamkniętej przestrzeni, jakby zamknięta w przerośniętym worku na zwłoki.
Mimo że wychowała się na planecie, na której zamknięta przestrzeń jest dobra, chroni bowiem przed trującym powietrzem, wiatrem i zwierzętami – wielu mieszkańców, znalazłszy się na zewnątrz Kopców, cierpi na agorafobię – a klaustrofobia należy do rzadkości, Lamia reaguje jak klasyczny klaustrofob: zaczyna się dusić, odrzuca śpiwór, gwałtownym gestem rozchyla poły wejścia namiotu i w panice ucieka z plastowłóknowego kokonu. Czołga się, drapie ziemię, wlecze ciało oparta na dłoniach i łokciach, aż wreszcie pod palcami czuje piasek, a nad głową widzi niebo.
To nie jest niebo, uświadamia sobie. Nagle widzi i rozumie, gdzie się znajduje. Piach. Wściekła wichura niesie tysiące drobinek, które kłują ją w policzki niczym szpilki. Piasek przysypał wygasłe ognisko, utworzył również małe kopczyki po nawietrznej stronie wszystkich trzech namiotów; wiatr tarmosi ich poły, trzaski płótna niosą się jak wystrzały z karabinu. Świeżo utworzone wydmy wyrosły zresztą i w innych miejscach obozowiska, porozdzielane zagłębieniami w cieniu namiotów i co większych elementów ekwipunku. Nikt się nie porusza. Namiot, który Lamia dzieli z księdzem Hoytem, ledwie stoi, na wpół zagrzebany w piasku.
Hoyt!
Obudziła się, bo wyczuła jego nieobecność. Nawet przez sen jakąś cząstką świadomości rejestrowała cichy oddech i ledwie słyszalne pojękiwania śpiącego, dręczonego bólem księdza. Musiał wyjść z namiotu w ciągu ostatniej półgodziny, może nawet dosłownie przed paroma minutami. Pamiętała, że śniąc o Johnnym, usłyszała szelest i szuranie, wyróżniające się na tle zgrzytu piasku i skowytu wichury.
Wstaje i osłania dłonią oczy. Jest bardzo ciemno, wysokie chmury i tumany piasku zasłaniają gwiazdy, ale powietrze jest jak naelektryzowane, przesycone słabą poświatą, która wyławia z mroku wydmy i pobliskie skały. Nie, to nie złudzenie – powietrze naprawdę jest naelektryzowane. Kręcone włosy Lamii stają dęba i wiją się jak węże na głowie Meduzy, ładunki prześlizgują się po rękawach jej koszuli i przepływają po powierzchniach namiotów jak ognie świętego Elma. Jej wzrok przyzwyczaja się do ciemności i Lamia zdaje sobie sprawę, że całe ruchome wydmy płoną tym samym bladym ogniem. Stojący czterdzieści metrów na wschód od niej Sfinks odcina się pulsującym, roziskrzonym obrysem na tle nocy. Prąd przepływa falami po krawędziach sterczących na boki wypustek, które często nazywa się skrzydłami.
Lamia rozgląda się, ale nigdzie nie widzi ani śladu księdza. Mogłaby próbować wezwać pomoc, lecz zdaje sobie sprawę, że nie przekrzyczy wyjącego wiatru. Przychodzi jej do głowy, że może Hoyt schronił się w innym namiocie albo udał się do prymitywnej latryny wykopanej dwadzieścia metrów na zachód od obozowiska, intuicja podpowiada jej jednak, że się myli. Spogląda na Sfinksa i przez mgnienie oka wydaje jej się, że na tle elektrostatycznej poświaty Grobowca dostrzega sylwetkę mężczyzny, przygarbionego, zakutanego w czarny płaszcz, trzepoczący jak targany wiatrem proporzec.
Czyjaś dłoń dotyka jej ramienia.
Lamia okręca się na pięcie i błyskawicznie przyjmuje postawę obronną, z lewą dłonią wysuniętą naprzód i prawą cofniętą, sztywną. Rozpoznaje Kassada. Pułkownik jest od niej o połowę wyższy (i o połowę szerszy w ramionach). Miniaturowa błyskawica prześlizguje się po jego szczupłej sylwetce, gdy nachyla się nad nią i krzyczy jej prosto do ucha:
– Poszedł tam!
Przywodzi na myśl stracha na wróble, wskazując Sfinksa długą, chudą ręką.
Lamia kiwa głową. Kiedy odpowiada, również podnosząc głos, sama ledwie się słyszy:
– Budzimy resztę?!
Zapomniała, że Kassad stał na straży. Czy ten człowiek w ogóle nie sypia?
Fedmahn Kassad kręci głową. Ma podniesiony noktowizor, zdemorfowany hełm układa mu się na ramionach niczym kaptur. W widmowej poświacie jego twarz jest trupio blada. Znowu pokazuje na Sfinksa. Pod pachą trzyma wielozadaniowy karabin; granaty, lornetka i inne, bardziej tajemnicze akcesoria zwisają mu z uprzęży i pasów przy pancerzu. Trzeci raz kieruje wyciągniętą rękę w stronę Sfinksa.
Lamia przysuwa się bliżej.
– Dzierzba go porwał?! – krzyczy.
Kassad kręci głową.
– Widzisz go? – Lamia pokazuje na noktowizor i okulary Kassada.
– Nie. Burza zaciera ślady cieplne.
Lamia odwraca się plecami do wiatru; piasek tnie ją w kark jak igiełki z kartaczownicy. Sprawdza informacje z komlogu, ale ten podaje tylko, że Hoyt żyje i się przemieszcza; na wspólnym paśmie nie ma innej transmisji. Przesuwa się i staje obok Kassada. Ich plecy tworzą teraz jeden mur opierający się nawałnicy.
– Pójdziemy za nim?! – krzyczy.
W odpowiedzi Kassad kręci głową.
– Nie możemy zostawić obozowiska bez opieki. Rozmieściłem czujniki, ale ta burza...
Brawne Lamia wraca do namiotu. Wkłada buty, zabiera automatyczny pistolet ojca i pelerynę ochronną. W kieszeni peleryny ma inną, bardziej praktyczną broń: ogłuszacz Giera. Wychodzi z powrotem na dwór.
– Pójdę sama – oznajmia.
W pierwszej chwili odnosi wrażenie, że pułkownik jej nie usłyszał, ale potem widzi w jego oczach, że się pomyliła. Kassad stuka znacząco w wojskowy komlog na nadgarstku. Lamia kiwa głową i ustawia swój implant i komlog na najszersze pasmo.
– Wrócę! – zapowiada jeszcze i zaczyna się piąć na coraz wyższą wydmę.
Nogawki jej spodni lśnią od pełgających po nich iskierek. Piasek wygląda, jakby żył własnym życiem, kiedy jego nierówna powierzchnia pulsuje srebrzystobiałymi wyładowaniami.
Oddaliwszy się na dwadzieścia metrów, traci z oczu obóz. Pokonuje następne dziesięć i wśród tumanów piasku majaczy jej piętrzący się nad nią Sfinks. Księdza Hoyta nie widać, nie ma też jego śladów: piasek zasypałby je w dziesięć sekund.
Szerokie wejście do Sfinksa stoi otworem – jak zawsze, odkąd rodzaj ludzki pierwszy raz zobaczył Grobowce Czasu. Otwór zieje czernią na tle delikatnie lśniącej ściany. Logika podpowiada, że tam właśnie udał się Hoyt, chociażby po to, by schować się przed wiatrem, ale coś silniejszego od logiki podpowiada Lamii, że księdza tam nie znajdzie.
Mija Sfinksa, mozolnie brnąc przez piasek, i na chwilę chroni się w jego cieniu. Ociera piach z twarzy, oddycha z ulgą i rusza dalej ledwie widoczną, ale mocno wydeptaną ścieżką wśród wydm. Widoczny z przodu Nefrytowy Grobowiec lśni mleczną zielenią; gładkie krzywizny i grzebienie emanują złowrogą, oleistą poświatą.
Lamia mruży oczy i przez ułamek sekundy widzi rysującą się na tym zielonkawym tle sylwetkę. Postać natychmiast znika – albo we wnętrzu Grobowca, albo tylko na czarnym tle półkulistej wnęki wejściowej.
Spuszcza głowę i idzie dalej. Wiatr szarpie ją i popycha, jakby ją ponaglał i kierował w jakieś ważne miejsce.
rozdział 4
Odprawa w sali wojennej dłużyła się niemiłosiernie. Zbliżało się południe. Podejrzewam, że wszystkie takie spotkania od wieków wyglądają podobnie: zwięzłe, odczytywane jednostajnym tonem raporty, rozbrzmiewające gdzieś w tle jak buczenie natrętnej muchy; kwaśny posmak wypijanej w nadmiernych ilościach kawy; całun papierosowego dymu; stosy wydruków; przyprawiający o zawroty kory mózgowej zamęt informacji tłoczonych przez implanty. Pewnie za czasów mojego dzieciństwa wszystko było o wiele prostsze: Wellington zwoływał swoich ludzi (których trafnie i beznamiętnie nazywał „szumowinami ludzkości”), nic im nie mówił i posyłał ich na śmierć.
Otrząsnąłem się z zamyślenia i skupiłem na bieżących wydarzeniach. Znajdowaliśmy się w rozległym pomieszczeniu o szarych ścianach, których monotonię przełamywały prostokąty białego światła. Na podłodze leżała szara wykładzina, na środku stał wygięty w podkowę stalowoszary stół z wbudowanymi czarnymi holoekranami i rozstawionymi w paru miejscach karafkami z wodą. Meina Gladstone siedziała pośrodku łuku. Miejsca najbliżej niej zajmowali senatorowie i członkowie gabinetu, nieco dalej zasiedli oficerowie ARMII i drugorzędni decydenci. Za ich plecami, już nie przy stole, zgromadzili się nieuniknieni w takich sytuacjach asystenci i adiutanci; najniższy rangą wojskowy w tej grupie miał stopień pułkownika. Jeszcze dalej, na nieco mniej wygodnych krzesłach, zasiedli asystenci asystentów.
Ja w ogóle nie dostałem krzesła – wraz z garstką innych zaproszonych, lecz w oczywisty sposób zbędnych gości siedzieliśmy na taboretach w kącie, dwadzieścia metrów od przewodniczącej Senatu i jeszcze dalej od prowadzącego odprawę oficera – młodego pułkownika ze wskaźnikiem w ręce i bez cienia wahania w głosie. Za pułkownikiem stał złoto-szary wyświetlacz blokowy, przed nim, nieco wyżej, znajdowała się omnisfera, z rodzaju tych, jakie widuje się we wszystkich holoramach. Od czasu do czasu wyświetlacz matowiał i budził się do życia, ale poza tymi chwilami w powietrzu wirowały skomplikowane hologramy. Ich miniatury wyświetlały się na holoekranach i nad komlogami niektórych gości.
Siedziałem więc na swoim miejscu, obserwowałem Gladstone i od czasu do czasu ją szkicowałem.
Kiedy rankiem obudziłem się w swoim apartamencie w gościnnym skrzydle gmachu rządowego, oślepiające promienie Tau Ceti wciskały się do pokoju pomiędzy brzoskwiniowymi firankami, które automatycznie rozsunęły się o szóstej trzydzieści, bo na taką porę zaplanowałem budzenie. W pierwszej chwili poczułem się całkowicie zdezorientowany, nie na miejscu; wciąż jeszcze szukałem Lenara Hoyta i paraliżował mnie lęk przed Dzierzbą i Hetem Masteenem. Potem, jakby ktoś bardzo potężny spełnił moje życzenie i pozwolił mi śnić własny sen, nastąpiła długa minuta, która dodatkowo spotęgowała moje zagubienie. Usiadłem gwałtownie na łóżku, dysząc spazmatycznie i rozglądając się z przerażeniem, jakbym się bał, że cytrynowy dywan i brzoskwiniowe światło znikną jak gorączkowe majaki, którymi w istocie są, i zostaną tylko ból, flegma, makabryczny krwotok i krew na pościeli; że rozświetlony pokój rozpłynie się w cieniach mrocznego apartamentu przy Piazza di Spagna, a nade mną pojawi się delikatna twarz Josepha Severna, który będzie się pochylał nade mną, pochylał i patrzył. I czekał, aż umrę.
Dwa razy wziąłem prysznic: najpierw spłukałem ciało wodą, potem dodatkowo ultradźwiękami. Włożyłem nowiuteńki szary garnitur, czekający na mnie na świeżo zasłanym łóżku, kiedy wyszedłem z łazienki, i udałem się na poszukiwanie wschodniego skrzydła gmachu, gdzie (jak poinformował mnie leżący obok garnituru służbowy infotek) gościom podawano śniadanie.
Sok pomarańczowy pochodził ze świeżo wyciśniętych owoców, bekon był prawdziwy i chrupiący. Gazeta podawała, że o godzinie 10:30 standardowego czasu sieci przewodnicząca Gladstone wygłosi orędzie za pośrednictwem mass mediów i Wszechrzeczy. Poza tym stronice były zapełnione wiadomościami z wojny. Dwuwymiarowe zdjęcia armady mieniły się kolorami. Z trzeciej strony wyzierała pochmurna twarz generała Morpurgo, którego prasa ochrzciła już mianem „bohatera drugiego buntu Glennona-Heighta”.
Diana Philomel zerkała w moją stronę od pobliskiego stolika, przy którym jadła śniadanie ze swoim mężem-neandertalczykiem. Miała na sobie bardziej oficjalną suknię, ciemnogranatową i znacznie mniej odsłaniającą, ale rozciętą z boku na tyle wysoko i skutecznie, żeby ci, którzy widzieli ją poprzedniego wieczoru, mieli co wspominać. Nie spuszczając ze mnie oczu, chwyciła lakierowanymi paznokciami plasterek bekonu i delikatnie odgryzła kęs. Hermund mruknął coś pod nosem, z zadowoleniem śledząc wiadomości w dziale finansowym.
***
– Nieco ponad trzy lata temu instrumenty wykrywające zaburzenia pola Hawkinga, zainstalowane w układzie Camn, wykryły skupisko migracyjne Wygnanców, powszechnie zwane rojem – mówił młody pułkownik. – Grupa uderzeniowa numer czterdzieści dwa niezwłocznie wyruszyła z Parwati z zadaniem ewakuacji układu Hyperiona i natychmiast przyśpieszyła do prędkości nadświetlnej, mając rozkaz uruchomienia transportalu. Grupa numer osiemdziesiąt siedem dwa, stacjonująca w rejonie Solkova-Tikaty w pobliżu Camn Trzy, otrzymała rozkaz nawiązania kontaktu z oddziałami ewakuacyjnymi w układzie Hyperiona, odszukania skupiska migracyjnego Wygnańców oraz rozpoznania i zniszczenia jego składników o charakterze militarnym... – Wyświetlacz i holoramę wypełniły obrazy armady. Pułkownik poruszył wskaźnikiem i rubinowa krecha przecięła większy hologram, podświetlając jeden z okrętów flagowych. – Grupą uderzeniową osiemdziesiąt siedem dwa dowodzi admirał Nashita z pokładu HS Hebrydy...
– Tak, tak – mruknął Morpurgo. – Wszyscy o tym wiemy, Yani. Do rzeczy.
Pułkownik udał, że się uśmiecha, ledwie zauważalnie skinął głową generałowi i przewodniczącej i z odrobinę mniejszą pewnością siebie kontynuował:
– GU czterdzieści dwa w szyfrowanych meldunkach z ostatnich siedemdziesięciu dwóch godzin standardowych donosi o zaciekłych walkach między jednostkami zwiadowczymi zespołu ewakuacyjnego i awangardą skupiska migracyjnego Wygnańców...
– Roju – poprawił go Leigh Hunt.
– Właśnie, roju.
Yani odwrócił się do wyświetlacza. Pięć metrów litego szkła zmatowiało i ożyło. Dla mnie wypełniający go obraz był jedną wielką plątaniną niezrozumiałych symboli, kolorowych wektorów, kodów i wojskowych skrótowców, które razem tworzyły bałagan nie do opisania. Całkiem możliwe, że znajdujący się w pokoju politycy i wojskowi wysokiej rangi też nic z tego nie rozumieli, ale nikt nie dał tego po sobie poznać. Zacząłem nowy szkic przewodniczącej, z godnym buldoga profilem Morpurgo w tle.
– Pierwsze raporty donosiły o śladach hawkingowskich odpowiadających mniej więcej czterem tysiącom jednostek napędowych, ale wiemy już, że były to szacunki nieprecyzyjne – ciągnął Yani. Zastanawiałem się, czy to jego imię, czy nazwisko. – Jak państwo wiecie, skupiska... to znaczy roje Wygnańców mogą liczyć nawet do dziesięciu tysięcy jednostek z samodzielnym napędem, które jednak w przeważającej większości są niewielkie i albo w ogóle nieuzbrojone, albo pozbawione znaczenia militarnego. Analiza transmisji hiperłączowych, emisji mikrofalowych i innych śladów sugeruje...
– Przepraszam... – wtrąciła Meina Gladstone. Jej chrypka ostro kontrastowała z łagodnym jak przelewający się syrop głosem pułkownika. – Czy mógłby nam pan zdradzić liczbę statków Wygnańców niepozbawionych znaczenia militarnego?
– Ehm... – Pułkownik spojrzał pytająco na swoich przełożonych.
Generał Morpurgo odkaszlnął.
– Sześćset, maksimum siedemset jednostek – odparł. – Nie więcej. Nie ma powodów do zmartwienia.
Zdumiona Gladstone uniosła brwi.
– A jak duże są nasze grupy uderzeniowe?
Morpurgo skinął na pułkownika, żeby stanął w pozycji „spocznij”, i sam mówił dalej:
– GU czterdzieści dwa ma około sześćdziesięciu okrętów, pani przewodnicząca. GU...
– GU czterdzieści dwa to zespół ewakuacyjny, tak?
Generał skinął głową. W jego uśmiechu dostrzegłem cień pobłażliwości.
– Tak, pani przewodnicząca. GU osiemdziesiąt siedem dwa, czyli oddział bojowy, który przed godziną dokonał translacji do układu Hyperiona, liczy...
– Czy sześćdziesiąt okrętów to wystarczająca siła, by stawić czoło sześciuset albo siedmiuset jednostkom wroga?
Morpurgo zerknął na jednego ze swoich oficerów, jakby prosił o jeszcze chwilę cierpliwości.
– Tak, pani przewodnicząca. W zupełności wystarczająca. Musi pani zrozumieć, że choć sześćset czy siedemset napędów Hawkinga brzmi groźnie, nie ma powodu, żeby się nimi przejmować, większość bowiem jest zainstalowana w monostatkach, okrętach zwiadu i pięcioosobowych jednostkach uderzeniowych, które Wygnańcy nazywają lansjerami. GU czterdzieści dwa składa się z niemal dwóch tuzinów dużych okrętów liniowych. W jej skład wchodzą między innymi lotniskowce Cień Olimpu i Stacja Neptuna, z których każdy niesie na pokładzie ponad setkę myśliwców i torpedowców. – Morpurgo wygrzebał z kieszeni rekombinowaną pałeczkę dymną wielkości cygara, a potem chyba przypomniał sobie, że Gladstone za nimi nie przepada, bo schował ją z powrotem. Zmarszczył brwi. – Kiedy GU osiemdziesiąt siedem dwa zajmie pozycje, nasza siła ognia wystarczy do powstrzymania dziesięciu rojów.
Z ponurą miną oddał głos Yaniemu. Pułkownik odchrząknął i wskazał na wyświetlacz.
– Jak państwo widzicie, Grupa Uderzeniowa czterdzieści dwa bez problemu oczyściła dostatecznie duży obszar przestrzeni wokółplanetranej, aby rozpocząć konstruowanie transportalu. Budowa ruszyła sześć standardowych tygodni temu i została zakończona w dniu wczorajszym o godzinie szesnastej dwadzieścia cztery SCS. Pierwsze wypady Wygnańców zostały odparte bez strat, natomiast w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin GU czterdzieści dwa stoczyła walną bitwę z ich głównymi siłami. Walki trwały głównie w tym sektorze... – Yani poruszył wskaźnikiem. Na jego przedłużeniu wybrany fragment obrazu zaczął pulsować niebieskim światłem. – Dwadzieścia dziewięć stopni nad płaszczyzną ekliptyki, trzydzieści jednostek astronomicznych od słońca Hyperiona, mniej więcej trzydzieści pięć setnych j.a. od hipotetycznej krawędzi obłoku Oorta tego układu.
– Straty? – zainteresował się Leigh Hunt.
– Absolutnie do przyjęcia, jak na tak długie starcie – odparł pułkownik. Wyglądał na człowieka, który nigdy nie znalazł się bliżej niż rok świetlny od jakiejkolwiek strefy ostrzału. Jasne włosy miał starannie zaczesane na bok; błyszczały w świetle reflektorów. – Dwadzieścia sześć zniszczonych lub zaginionych myśliwców Hegemonii, dwanaście torpedowców, trzy eskortowce, tankowiec Duma Asquitha i krążownik Draconi Trzy.
– A straty w ludziach? – spytała z naciskiem, choć bardzo cicho przewodnicząca Gladstone.
Yani zerknął na Morpurgo, po czym odpowiedział:
– Około dwóch tysięcy trzystu ludzi. Ale operacja ratunkowa jeszcze się nie zakończyła, wciąż jest nadzieja na odnalezienie żywych rozbitków z Draconi Trzy. – Przygładził kurtkę munduru i dodał pośpiesznie: – Należy pamiętać, że potwierdzone straty nieprzyjaciela wyniosły co najmniej sto pięćdziesiąt statków. Wypady naszych okrętów w głąb skupi... w głąb roju doprowadziły do zniszczenia dalszych trzydziestu do sześćdziesięciu jednostek wroga, w tym farm kometarnych, przetworników rudy i co najmniej jednego klastra dowodzenia.
Meina Gladstone zetknęła sękate palce.
– Czy wyliczenia strat po naszej stronie uwzględniają pasażerów i załogę zniszczonego drzewostatku Yggdrasill, który wyczarterowaliśmy na potrzeby akcji ewakuacyjnej?
– Nie, proszę pani – odparł Yani. – Wprawdzie trwała wtedy bitwa z Wygnańcami, ale z naszych analiz wynika, że Yggdrasill nie padł ofiarą natarcia przeciwnika.
Gladstone uniosła brwi.
– Co się w takim razie stało?
– W tej chwili podejrzewamy sabotaż – powiedział pułkownik i wywołał na wyświetlaczu następny obraz układu Hyperiona.
Morpurgo spojrzał na swój komlog.
– Yani... Przejdź już może do omówienia naziemnych systemów obronnych. Za pół godziny pani przewodnicząca ma wygłosić orędzie.
Skończyłem rysować Gladstone i generała, przeciągnąłem się i zacząłem rozglądać za innym modelem. Leigh Hunt wydał mi się interesujący – miał trudną do narysowania, ściągniętą twarz. Kiedy znów spojrzałem w stronę wyświetlacza, trójwymiarowy Hyperion przestał właśnie wirować i rozpadł się na serię płaskich slajdów: odwzorowanie równokątne w położeniu ukośnym, pseudostożkowe Bonne’a, ortograficzne, rozetowe, Van der Grintena, Goresa, homolosinograficzne Goode’a, gnomoniczne, sinusoidalne, azymutalne równoodległościowe, wielostożkowe, Kuwatsiego z hiperkorekcją, Briesemeistera, Buckminstera, cylindryczne Millera, wielokoligraficzne oraz zwyczajne zdjęcie satelitarne połączyły się w standardową mapę Hyperiona w odwzorowaniu Robinsona-Bairda.
Uśmiechnąłem się, to był najprzyjemniejszy widok od chwili rozpoczęcia odprawy. Podwładni Gladstone wiercili się niecierpliwie. Potrzebowali przynajmniej dziesięciu minut na rozmowę z przewodniczącą, zanim ta wygłosi orędzie.
– Jak państwo wiecie – zaczął pułkownik – porównanie Hyperiona ze Starą Ziemią w skali Thurona-Laumiera daje wynik równy dziewięć koma osiemdziesiąt dziewięć punktów...
– Na litość boską! – burknął Morpurgo. – Niechże pan omówi rozmieszczenie wojsk i miejmy to wreszcie z głowy!
– Tak jest, panie generale. – Yani przełknął ślinę i włączył wskaźnik. Jego pewność siebie nagle gdzieś się ulotniła. – Jak państwo wiecie... To znaczy... – Wskazał północny kontynent, przypominający kiepski szkic końskiej głowy i szyi, kończący się poszarpaną raną w miejscu, gdzie powinny się zacząć mięśnie piersi i grzbietu zwierzęcia. – To jest Equus. Oficjalna nazwa brzmi inaczej, ale tak się go powszechnie nazywa od czasu... No właśnie, Equus. Łańcuch wysp rozciągający się na południowy wschód od niego... tutaj i tutaj... to Kot o Dziewięciu Ogonach. W rzeczywistości w skład archipelagu wchodzi ponad sto... Mniejsza z tym. Drugi duży kontynent nosi nazwę Aquila. Można dostrzec pewne podobieństwo do sylwetki orła ze Starej Ziemi: w tym miejscu, na północnym zachodzie, byłby dziób... A tutaj rozpostarte skrzydło, ciągnące się w stronę północno-wschodniego wybrzeża. Ta część to tak zwany Płaskowyż Skrzydła, praktycznie niedostępny ze względu na porastające go lasy ogniste, ale w tym rejonie, na południowym zachodzie, znajdują się główne plantacje plastowłókników...
– Rozmieszczenie wojsk! – warknął Morpurgo.
Zacząłem szkicować Yaniego – i stwierdziłem, że nie sposób oddać w ołówku połysk potu na skórze.
– Tak jest. Trzeci kontynent, Ursus, trochę przypomina niedźwiedzia. Nie lądowały na nim żadne oddziały ARMII, ponieważ leży daleko na południu, w pobliżu bieguna, i jest prawie niezamieszkany. Tylko Planetarne Siły Samoobrony mają tam placówkę nasłuchową... – Yani chyba zdał sobie sprawę, że bełkocze. Wypiął pierś, wierzchem dłoni otarł górną wargę i mówił dalej, już spokojniejszym tonem: – Główne siły ARMII:ląd są rozlokowane tutaj... tutaj... i tutaj. – Wskaźnikiem podświetlił okolice Keats, wysoko na szyi Equusa. – Oddziały ARMII:kosmos zabezpieczyły kosmoport w stolicy oraz mniejsze lądowiska tutaj... i tutaj. – Wskazał Endymion i Port Romance na Aquili. – ARMIA:ląd zajęła również stanowiska obronne w tych rejonach... – Zapaliło się ponad dwadzieścia czerwonych lampek: większość znajdowała się na szyi i grzywie Equusa, kilka na dziobie Aquili i w okolicy Port Romance. – Marines obsadzili tam naziemne systemy obrony oraz wyrzutnie pocisków ziemia-powietrze i ziemia-kosmos. W odróżnieniu od Bressii, na Hyperionie dowództwo armii nie spodziewa się walk na samej planecie. Gdyby jednak nieprzyjaciel chciał dokonać inwazji, będziemy przygotowani.
Meina Gladstone spojrzała na komlog – do rozpoczęcia transmisji zostało siedemnaście minut.
– Jak wyglądają plany ewakuacji mieszkańców?
Nowo odzyskana pewność siebie Yaniego zniknęła bez śladu. Bezradnie spojrzał na przełożonych.
– Nie będzie ewakuacji – odparł admirał Singh. – Informacja o ewakuacji to przynęta. Miała zmylić Wygnańców.
Gladstone kilka razy zetknęła i rozdzieliła palce.
– Na Hyperionie są miliony ludzi, admirale.
– To prawda. Będziemy ich chronić, ale ewakuacja nawet tych sześćdziesięciu tysięcy, którzy są obywatelami Hegemonii, nie wchodzi w grę. A gdybyśmy dali swobodny dostęp do Sieci całym trzem milionom, zapanowałby chaos. Poza tym to niewykonalne ze względów bezpieczeństwa.
– Chodzi o Dzierzbę? – domyślił się Hunt.
– Względy bezpieczeństwa – powtórzył Morpurgo.
Wstał i wziął wskaźnik od Yaniego. Pułkownik stał jeszcze przez sekundę nieruchomo, nie wiedząc, co ze sobą zrobić – zostać na miejscu czy usiąść. W końcu przeszedł na tył sali, stanął niedaleko mnie w pozycji „spocznij” i zagapił się w sufit. Było całkiem prawdopodobne, że jego wojskowa kariera właśnie się skończyła.
– Grupa Uderzeniowa osiemdziesiąt siedem dwa dokonała translacji do układu Hyperiona – mówił tymczasem generał. – Wygnańcy wycofali się do centrum roju, na odległość około sześćdziesięciu j.a. od planety. Układ jest w pełni zabezpieczony, pod każdym względem. Spodziewamy się kontrataku, ale wiemy, że zdołamy go powstrzymać. Hyperion w praktyce stał się częścią Sieci. Są jakieś pytania?
Nie było. Gladstone wyszła wraz z Huntem, gromadką senatorów i asystentami. Wojskowi skupili się w mniejszych grupkach, łącząc się według hierarchii szarż. Adiutanci się rozproszyli. Nieliczni dziennikarze, którym pozwolono obserwować spotkanie, wybiegli do czekających na zewnątrz ekip z holokamerami. Młody pułkownik Yani, blady jak ściana, stał jak skamieniały, tocząc wokół błędnym wzrokiem.
Siedziałem tak jeszcze chwilę, wpatrując się w mapę Hyperiona. Z tej odległości podobieństwo Equusa do konia było wręcz uderzające. Góry Brzeżne i żółto-pomarańczowa pustynna wyżyna poniżej końskiego „oka” rysowały się niewyraźnie. Na północny wschód od gór nie było żadnych instalacji obronnych; widziałem tam tylko jeden samotny czerwony punkt, prawdopodobnie oznaczający wymarłe Miasto Poetów. Grobowców Czasu nie zaznaczono – tak jakby pozbawione znaczenia strategicznego nie miały żadnej roli do odegrania w nadchodzących wydarzeniach. Coś mi jednak podpowiadało, że przyszłość będzie zupełnie inna; miałem przeczucie, że dalszy przebieg wojny, ruchy tysięcznych rzesz i los milionów, jeśli nie miliardów ludzi, zależy od tego, co zrobi sześcioro pielgrzymów przemierzających ten anonimowy skrawek żółci i pomarańczu.
Zamknąłem szkicownik, schowałem ołówki do kieszeni, rozejrzałem się w poszukiwaniu wyjścia – i wyszedłem z sali.
***
Leigh Hunt czekał na mnie w jednym z długich korytarzy prowadzących do wyjścia.
– Wychodzi pan?
Odetchnąłem głęboko.
– A nie wolno mi?
Hunt się uśmiechnął – o ile można było nazwać uśmiechem skąpe wygięcie kącików ust ku górze.
– Ależ skąd, M. Severn. Przewodnicząca Gladstone prosiła jednak, abym przekazał panu, że chętnie się z panem jeszcze raz spotka, po południu.
– Kiedy dokładnie?
Hunt wzruszył ramionami.
– Po przemówieniu. W dogodnym dla pana momencie.
Skinąłem głową. Miliony lobbystów, ludzi bez zajęcia, niedoszłych biografów, biznesmenów, wielbicieli i potencjalnych zabójców oddałyby niemal wszystko za spotkanie z przywódcą Hegemonii, za kilka chwil sam na sam z Meiną Gladstone, a ja mogłem się z nią umówić „w dogodnym dla mnie momencie”. Nigdy nie twierdziłem, że wszechświat nie oszalał.
Wyminąłem Hunta i skierowałem się do wyjścia.
***
Zgodnie z odwieczną tradycją, w murach gmachu rządowego nie było żadnego publicznego transportalu. Trzeba było wyjść głównym wyjściem, przez bramki ochrony, i przejść przez ogród do niskiego, białego budynku, pełniącego rolę centrum prasowego i terminalu. Dziennikarze skupili się wokół centralnej holoramy, gdzie Lewellyn Drake swoim charakterystycznym głosem (znanym jako „głos Wszechrzeczy”) wygłaszał właśnie wprowadzenie do orędzia przewodniczącej Senatu, które miało mieć „kluczowe znaczenie dla całej Hegemonii”. Skinąłem mu głową, znalazłem sobie wolny transportal, włożyłem do czytnika swą uniwersalną kartę i udałem się na poszukiwanie baru.
***
Promenada była jedynym miejscem w całej Sieci, gdzie za darmo korzystało się z transportali – trzeba było tylko najpierw się na niego dostać. Na każdym świecie Sieci w którymś z miast istniał przynajmniej jeden reprezentacyjny kwartał (na CTC takich kwartałów było łącznie dwadzieścia trzy), w którym znajdowały się najdroższe sklepy i lokale rozrywkowe, najlepsze restauracje i bary. Zwłaszcza bary.
Podobnie jak Tetyda, stukilometrowa Promenada biegła przez zaprojektowane w wojskowej skali – wysokie na dwieście metrów – transportale. Dzięki połączeniu początku Promenady z końcem powstała pętla, olbrzymi, niemający końca torus doczesnych wspaniałości. Kiedy stanęło się na samym jego środku na skąpanej w słońcu Tau Ceti (tak jak ja stanąłem tego ranka), po jednej stronie miało się widok na skrawek nocnego Deneba Drei, rozświetlonego neonami i hologramami, po drugiej zaś na stupoziomowy Główny Pasaż na Lususie; dalej ciągnęły się ocienione butiki na Bożym Gaju, ulokowane przy ceglanych alejkach i obstawione windami na szczyty drzew, do najdroższych knajpek w Sieci.
Nic mnie to wszystko nie obchodziło. Szukałem spokojnego baru.
W lokalach na CTC było za dużo biurokratów, pismaków i biznesmenów, wsiadłem więc do jednego z kursujących po Promenadzie wahadłowców i wysiadłem na głównej ulicy Sol Draconi Septem. Tamtejsza grawitacja zniechęcała do odwiedzin (ja również za nią nie przepadałem), ale dzięki niej bary były mniej zatłoczone, a ich klienci naprawdę przychodzili się napić.
Wybrałem sobie lokal na poziomie gruntu, ginący wśród filarów i szybów serwisowych kratownicy dźwigającej główną dzielnicę handlową. W środku panował półmrok: ciemne ściany, ciemne drewno, ciemna klientela... Bywalcy mieli tu skórę równie czarną, jak ja białą. Miejsce było wymarzone do picia, toteż wziąłem się na serio do roboty: zacząłem od podwójnej szkockiej, zamierzając sięgnąć potem po cięższy kaliber.
Nawet w takim miejscu nie mogłem się uwolnić od Meiny Gladstone. Na płaskim ekranie telewizora umieszczonego pod przeciwległą ścianą rozpoznałem twarz przewodniczącej na niebiesko-złotym tle, jakie towarzyszyło jej zawsze przy wystąpieniach wagi państwowej. Przyciągnęła wzrok także kilku innych klientów baru. Dolatywały mnie urywki jej wystąpienia:
– ...w celu zapewnienia bezpieczeństwa obywatelom Hegemonii... nie możemy dopuścić do tego, by niebezpieczeństwo zagroziło Sieci albo naszym sojusznikom w... dlatego udzielam zgody na operację wojskową z zaangażowaniem wszelkich niezbędnych sił...
– Ściszcie to kurestwo!
Ze zdumieniem rozpoznałem własny głos. Klienci spojrzeli na mnie spode łba, ale posłusznie przyciszyli telewizor. Jeszcze przez chwilę śledziłem ruchy ust Gladstone, a potem skinąłem na kelnera, żeby nalał mi następną szkocką.
Kiedy jakiś czas później – mogło upłynąć nawet kilka godzin – uniosłem głowę znad kieliszka, zorientowałem się, że nie siedzę sam przy stoliku. Zamrugałem. W półmroku nie było mi łatwo rozpoznać gościa i serce zabiło mi żywiej, gdy pomyślałem „Fanny!”, ale potem przetarłem oczy i powiedziałem:
– Lady Philomel.
Miała na sobie tę samą granatową sukienkę, w której widziałem ją przy śniadaniu i której jakimś cudem chyba powiększył się dekolt. Twarz i ramiona lady Philomel jakby lśniły wewnętrznym blaskiem.
– M. Severn... – powiedziała głosem niewiele głośniejszym od szeptu. – Coś mi pan obiecał.
– Ja? Obiecałem? – Przywołałem gestem kelnera. Nie zareagował. Zmarszczyłem brwi. – Co niby?
– Że mnie pan narysuje. Zapomniał pan? Rozmawialiśmy o tym na przyjęciu.
Pstryknąłem palcami, ale ten bezczelny kelnerzyna nawet na mnie nie spojrzał.
– Przecież panią narysowałem.
– Owszem. Ale nie całą.
Z westchnieniem dopiłem szkocką.
– Piję – wyjaśniłem.
Uśmiechnęła się.
– Widzę.
Już dźwignąłem się z miejsca, żeby pójść po kelnera, ale po namyśle porzuciłem ten zamiar i osunąłem się z powrotem na sfatygowaną ławkę.
– Armageddon – stwierdziłem. – Bawią się w Armageddon. – Spojrzałem badawczo na lady Philomel, mrużąc oczy, żeby lepiej zogniskować wzrok. – Zna pani to słowo?
– Nie sądzę, żeby podali tu panu jeszcze coś do picia – odparła. – Zapraszam na drinka do mnie. Napije się pan, rysując.
Znowu zmrużyłem powieki, tym razem w chytrym, przebiegłym grymasie. Może i wypiłem ciut za dużo, ale nie przytępiło to mojej czujności.
– Mąż – powiedziałem.
Uśmiechnęła się promiennie.
– Najbliższe kilka dni spędzi w gmachu rządowym – odparła, tym razem naprawdę szepcząc. – W tak ważnym okresie nie może się oddalać od ośrodka władzy. Proszę za mną, mój pojazd już czeka.
Nie pamiętam, czy płaciłem za drinki. Pewnie tak. A może to lady Philomel za mnie zapłaciła? Nie pamiętam również, żeby pomogła mi wyjść z baru, ale ktoś musiał mi pomóc. Może szofer. Pamiętam mężczyznę w szarym uniformie; pamiętam, jak się na nim wspierałem.
EM miał szklaną kopułę w kształcie bańki – spolaryzowaną i matową od zewnątrz, od środka zaś – gdzie siedzieliśmy zatopieni w miękkich poduszkach – całkowicie przezroczystą. Liczyłem portale: jeden, potem drugi – i wznieśliśmy się ponad Promenadę, lecąc nad niebieskimi łąkami pod żółtym niebem. Bogato zdobione rezydencje, budowane z jakiegoś czarnego drewna, wznosiły się na wzgórzach wśród pól maku i spiżowych jezior. Czyżby to był Renesans? Ta zagadka chwilowo wydała mi się zbyt trudna, oparłem więc głowę o powierzchnię bańki i postanowiłem chwilę odpocząć. Musiałem być wypoczęty, nim zacznę rysować portret lady Philomel... He, he, he.
Pod nami pola umykały w tył.
rozdział 5
Trwa burza piaskowa. Pułkownik Fedmahn Kassad podąża za Brawne Lamią i księdzem Hoytem w stronę Nefrytowego Grobowca. Okłamał Lamię – noktowizor i sensory działają bez zarzutu, wszechobecne wyładowania elektryczne nijak nie zakłócają ich pracy. Idąc śladem tamtej dwójki, ma nadzieję spotkać Dzierzbę. Pamięta polowania na lwy skalne na Hebronie: przywiązywało się kozę i czekało.
Informacje z czujników na obwodzie obozowiska pojawiają się na wyświetlaczu taktycznym i szepczą do niego przez implant. Kassad celowo podejmuje ryzyko i zostawia Weintrauba z córką, Martina Silenusa i konsula bez ochrony, tylko pod opieką automatyki i alarmu. Chociaż, prawdę mówiąc, i tak wątpi, by w razie niebezpieczeństwa udało mu się powstrzymać Dzierzbę. Wszyscy, cała ich siódemka, są jak kozy, uwiązane na postronku i czekające na śmierć. Ale pułkownik zamierza za wszelką cenę odszukać przed śmiercią tę kobietę, zjawę imieniem Moneta.
Wiatr wzmaga się od dłuższego czasu i teraz zawodzi dookoła, ograniczając do zera widoczność w paśmie widzialnym i siekąc pancerz Kassada drobinkami piasku. Wydmy płoną iskrami wyładowań, miniaturowe błyskawice skwierczą mu wokół stóp i przebiegają po nogach, kiedy przyśpiesza, by nie stracić z oczu śladu cieplnego Lamii. Jej komlog wysyła szeroki strumień danych. Z komlogu Hoyta dochodzi tylko informacja o tym, że ksiądz żyje i się przemieszcza.
Kassad przechodzi pod wyciągniętym w bok skrzydłem Sfinksa; czuje jego niewidzialny ciężar, zawieszony nad nim jak obcas olbrzymiego buciora. Skręca w głąb doliny. W podczerwieni Nefrytowy Grobowiec odznacza się jako niewypromieniowująca ciepła pustka, zimny blok, w którego półkolistym otworze wejściowym rysuje się w tej chwili sylwetka Hoyta. Lamię dzieli od niego dwadzieścia metrów. Poza nimi w dolinie nic się nie porusza. Czujniki w obozie, niewidoczne w ciemnościach i tumanach piasku, informują Kassada, że Sol i dziecko śpią, a konsul wprawdzie nie śpi, ale leży nieruchomo. W obozowisku panuje spokój.
Kassad odbezpiecza broń i przyśpiesza; przemierza pustynię długimi krokami. Wiele by dał za to, żeby mieć w tej chwili dostęp do satelity szpiegowskiego i wgląd we wszystkie kanały taktyczne, zamiast polegać na niekompletnym obrazie wycinka rzeczywistości. Wzrusza ramionami pod pancerzem. Nie zwalnia kroku.
***
Niewiele brakuje, żeby Brawne Lamia nie zdołała pokonać ostatnich piętnastu metrów dzielących ją od Nefrytowego Grobowca. Wiatr osiągnął już – i przekroczył – siłę huraganu; miota nią na wszystkie strony, tak że dwa razy traci równowagę i upada na piasek. Błyskawice są coraz większe: całymi pękami rozdzierają niebo, wyławiając z mroku jarzący się Grobowiec. Dwukrotnie próbuje wywołać Hoyta, Kassada i pozostałych, pewna, że nikt nie byłby w stanie spać przy takiej wichurze, ale z komlogu i implantów odpowiada jej tylko szum. Po drugim upadku dźwiga się na kolana i spogląda w przód; nie widziała Hoyta od momentu, kiedy czyjaś postać mignęła jej na tle wejścia.
Ściska w dłoni pistolet ojca i wstaje. Wiatr popycha ją i niesie na ostatnich metrach. Lamia zatrzymuje się tuż przed półkolistym wejściem. Czy to z powodu burzy i wyładowań elektrycznych, czy z innej przyczyny Nefrytowy Grobowiec emanuje wstrętnym zielonym światłem, które barwi okoliczne wydmy i upodabnia jej skórę do skóry trupa. Lamia ostatni raz próbuje nawiązać z kimś łączność, a potem wchodzi do budowli.
***
Ksiądz Lenar Hoyt, członek liczącego tysiąc dwieście lat Towarzystwa Jezusowego, mieszkaniec Nowego Watykanu na Pacem, wierny sługa Jego Świątobliwości papieża Urbana XVI, wrzeszczy i bluźni jak potępieniec.
Zabłądził. Dręczy go okrutny ból. Rozległe pomieszczenia nieopodal wejścia Nefrytowego Grobowca skurczyły się, a korytarz skręcał i zawracał tyle razy, że ksiądz zgubił się w katakumbach, wśród połyskujących zielenią ścian, w labiryncie, którego nie pamięta ani z odbytej za dnia wizyty w Grobowcu, ani z map, które zostawił w obozowisku. A ból – ból, z którym od dawna jest za pan brat, który towarzyszy mu od czasu, gdy Bikurowie wszczepili mu dwa krzyżokształty: jeden jego własny i drugi należący do Paula Duré – przybrał na sile i grozi mu pomieszaniem zmysłów.
Korytarz znów się zwęża. Lenar Hoyt krzyczy. Nie zdaje sobie sprawy z tego, co robi; nie jest świadomy, jakie słowa wykrzykuje – słowa, których nie używał od czasów dzieciństwa. Pragnie wyzwolenia – od bólu i od brzemienia ojca Duré, jego DNA, jego osobowości, jego... duszy, zaklętej we wrośniętym w plecy pasożycie w kształcie krzyża. Ale łaknie także wyzwolenia od ciążącej na nim straszliwej klątwy, od odrażającej perspektywy zmartwychwstania, którą zawdzięcza krzyżokształtowi na piersi.
Jednakże nawet kiedy krzyczy, zdaje sobie sprawę, że to nieżyjący Bikurowie skazali go na ten ból. Zapomniani koloniści, którzy na skutek wielokrotnych wskrzeszeń przez krzyżokształty całkiem zidiocieli, stając się bezrozumnym nośnikiem DNA, własnego i krzyżokształtnych pasożytów, także byli kapłanami... Kapłanami Dzierzby.
Ksiądz Hoyt z Towarzystwa Jezusowego ma ze sobą buteleczkę wody święconej pobłogosławioną przez samego Ojca Świętego, hostię konsekrowaną podczas uroczystej mszy świętej i opis prastarego rytuału egzorcyzmu. Wszystkie te skarby tkwią jednak zapomniane w kieszeni jego płaszcza, bezpiecznie zaspawane w perspeksowej bańce.
Wpada na ścianę i z jego gardła znów dobywa się krzyk. Ból jest nie do opisania, nawet ultramorfina, której pełną ampułkę zaaplikował sobie zaledwie przed kwadransem, jest wobec niego bezradna. Hoyt wyje, szarpie na sobie ubranie, zdziera gruby płaszcz, czarną kurtkę, koloratkę, spodnie, koszulę i bieliznę, aż wreszcie staje nagi w rozjarzonym korytarzu Nefrytowego Grobowca, trzęsąc się z bólu i zimna, i wywrzaskuje przekleństwa w noc.
Brnie dalej. Napotyka przerwę w ścianie i wchodzi do pomieszczenia większego niż wszystkie, które widział tu za dnia. Nagie i przezroczyste ściany wznoszą się na wysokość trzydziestu metrów, okalając pustą przestrzeń. Hoyt potyka się i osuwa na czworaki, a kiedy spogląda w dół, dostrzega, że podłoga również jest przezroczysta: patrzy w głąb pionowego szybu, przykrytego cieniuteńką membraną posadzki – szybu, który opada w dół przez kilometr albo dłużej i kończy się w płomieniach. Całą salę wypełnia pomarańczowo-czerwone pulsowanie odległego ognia.
Hoyt przetacza się na bok i wybucha śmiechem. Jeżeli to ma być przywołana na jego użytek wizja piekła, to jest chybiona. Jego piekło jest namacalne: to ból, który płonie w jego ciele, jakby ktoś przeciągał mu drut kolczasty przez żyły i trzewia. Piekło to także wspomnienie głodujących dzieci w slumsach Armaghastu; piekło to uśmiechy polityków, wysyłających chłopców na śmierć w kolonialnych wojnach; piekło to myśl o śmierci Kościoła, która nastąpi za jego życia, za życia Duré, a ostatnimi wiernymi będą starzy ludzie zapełniający pojedyncze ławki w olbrzymich katedrach na Pacem; piekło to hipokryzja odprawiania porannej mszy świętej, gdy nad sercem pulsuje człowiekowi gorący, ohydny krzyżokształt.
Podmuch gorącego powietrza. Na oczach Hoyta część podłogi odsuwa się w bok, odsłaniając wlot szybu. Pomieszczenie wypełnia odór siarki. Ksiądz śmieje się z tak zgranego motywu, ale śmiech więźnie mu w gardle i przechodzi w szloch. Klęczy, drapiąc zakrwawionymi paznokciami oba krzyżokształty – ten na piersi i ten na plecach. Obrzęki w kształcie krzyży jakby płonęły własnym czerwonym blaskiem. Z dołu dobiega grzmot płomieni.
– Hoyt!
Wstrząsany spazmami płaczu odwraca się i widzi tę kobietę, Lamię, stojącą w progu. Ona nie patrzy na niego, lecz na coś za jego plecami. I celuje w to coś z zabytkowego pistoletu. Oczy ma szeroko otwarte.
Hoyt czuje na plecach powiew żaru, słyszy huk jak z odległego pieca – i przenikający go zgrzyt metalu o kamień. Kroki. Zaciska palce na krwawiącej opuchliźnie na piersi i odwraca się, nie bacząc na pościerane do krwi kolana.
Najpierw widzi cień: dziesięć metrów ostrych krawędzi, cierni, ostrzy; nogi jak stalowe rury, obwiedzione w kostkach i na wysokości kolan rozetami lśniących brzeszczotów. A potem wśród pulsujących świateł i cieni dostrzega oczy. Sto faset, tysiąc... Pałają czerwienią, jak prześwietlone laserem na wskroś rubiny, nad obrożą ze stalowych kolców i lśniącą niczym rtęć piersią, w której odbijają się ogień i cienie...
Brawne Lamia strzela z pistoletu ojca. Wystrzały są krótkie i głośne, słychać je wyraźnie ponad zgiełkiem pożogi. Lenar Hoyt odwraca się ku niej. Podnosi rękę.
– Przestań! – krzyczy. – On spełnia jedno życzenie! Muszę je...
Dzierzba, który jeszcze przed chwilą był tam, pięć metrów od niego, nagle znajduje się tutaj, na wyciągnięcie ręki. Lamia przestaje strzelać. Hoyt podnosi wzrok. Widzi swoje odbicie w lśniącym płomieniście chromowanym korpusie... W tej samej chwili dostrzega w oczach Dzierzby coś jeszcze... A potem Dzierzba znika. Hoyt powoli unosi rękę, w zadumie – można by pomyśleć – dotyka szyi, przez chwilę wpatruje się w kaskadę czerwieni spływającą mu na dłoń, na pierś, na krzyżokształt i na brzuch...
Spogląda w stronę wejścia. Widzi Lamię, która ze zgrozą patrzy już nie na Dzierzbę, lecz na niego, księdza Lenara Hoyta z Towarzystwa Jezusowego – i w tej samej chwili uświadamia sobie, że ból zniknął. Otwiera usta, żeby coś powiedzieć, ale wydostaje się z nich tylko kolejna fontanna czerwieni, cały jej gejzer. Spuszcza wzrok. Dopiero teraz zauważa, że jest nagi; widzi krew ściekającą mu z brody i piersi na ciemną już posadzkę, krew płynącą szerokim strumieniem, jakby ktoś przewrócił wiadro czerwonej farby...
A potem nie widzi już nic. Osuwa się na podłogę, która jest daleko... tak daleko... w dole.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz