Coś najpierw powstaje, rozwija się, a w końcu upada. Taką prawidłowość można odnaleźć również na kartach cyklu arkadyjskiego, stworzonego przez Kai Meyera. Ba, żeby tylko... W tle słychać upiorny chichot historii. A ta, jak powszechnie wiadomo, wręcz uwielbia się powtarzać. Czy rzeczywiście zatoczy koło i wydarzenia z przeszłości znów będą miały miejsce? Co znaczą odkryte posągi panter i węży? Tego można dowiedzieć się w "Upadku Arkadii", czyli zamknięciu trylogii.
Jeśli czytaliście poprzednie części, a nie tylko moje recenzje, to doskonale wiecie, że przewijał się przez nie Fundling – mężczyzna grający w zasadzie na wiele frontów. Co zaskakujące – to właśnie on, podrzędna postać, wysuwa się na pierwszy plan. Myśleliście, że dziury w tłumie, o których wspomniał tylko raz, już nigdy więcej nie wypłyną na wierzch? Nic bardziej mylnego. Ale, ale, po kolei.
Fundling nie żyje. Ot, ponoć obudził się ze śpiączki, uciekł ze szpitala i sobie zmarł, wpadłszy wcześniej do skalnej szczeliny. Zgon potwierdzony, sekcja zwłok wykonana, można wyprawić pogrzeb. I to nie byle jaki, bo ze wszystkimi honorami, jakie przysługują członkom rodu Carnevare; pomijając już fakt, że ów mężczyzna nie przynależał do tego klanu, lecz był jedynie pracownikiem. Niemniej, pogrzeby nie kojarzą się z niczym niezwykłym, prawda? A tu proszę – pierwszy zgrzyt, czyli prośba o spotkanie od sędzi Quattrini, mającej najwyraźniej jakieś pojęcie o dynastiach arkadyjskich (rzecz wręcz niesłychana!). Kolejny – zamach na wspomnianą sędzię, w efekcie czego Rosa i Alessandro stają się niemile widzianymi osobami zarówno w oczach policji, jak i rodzin. Co za tym idzie – by przeżyć i odkryć, kto stał za atakiem i wrobieniem ich w morderstwo – muszą uciekać.
Nie, nie z Sycylii w ogóle, bo to tylko obnażyłoby ich słabość i udowodniło, że nie nadają się na szefów swoich klanów. Po prostu muszą kluczyć, by umknąć przedstawicielom prawa (no hej! Mordercy, za kratki ich!) oraz swoim rodzinom (Zdrajcy! Z sędzią rozmawiali, toż to zakazane, gdzie honor mafiosa?!). Żeby tego było mało – jednocześnie próbują rozgryźć, czym tak naprawdę interesował się Fundling. Po cóż mu były katalogi antykwariatów? Czy jego rodzice rzeczywiście spłonęli w hotelu, jak niesie fama? Znów mnożą się pytania. Jednakże, biorąc pod uwagę fakt, iż jest to ostatni tom – na wszystkie (a przynajmniej na wszystkie mnie interesujące) zostały udzielone odpowiedzi.
Główną bohaterką wciąż pozostaje Rosa; Alessandro, jak zwykle, jest nieco marginalizowany, choć w tej części zyskuje niemalże identyczne znaczenie, co dziewczyna. Nastolatka ukazuje twardszą, ciemniejszą stronę swej natury. Niby jest wrażliwa, niby wciąż ma dość wysokie standardy moralności, ale... nagina je, nie zawaha się przed przelaniem krwi, gdy nadepnie się jej na odcisk. Na dobrą sprawę to spostrzeżenie można odnieść również do Alessandra, jednak biorąc pod uwagę jego obeznanie ze światem mafii, nie jest niczym dziwnym. Błędem byłoby niezwrócenie uwagi na Danai Thanassis – młodą kobietę, nieprzynależącą w pełni ani do świata ludzi, ani do świata dynastii arkadyjskich. Wydaje mi się, że Meyer całkiem wiarygodnie przedstawił tę postać, ukazując niebezpodstawne i rozpaczliwe pragnienie bycia zaakceptowaną.
Historia wciąż zaskakuje. Wciąga, przeżuwa i na końcu bezlitośnie wypluwa. Fabuła jest zgrabnie poprowadzona, sięga po wątki, które wydawały się być skazane na zapomnienie. Nie miałam wrażenia, by akcja zwalniała, przyprawiając o ziewanie. Zakończenie w pełni mnie satysfakcjonuje, i choć sprawia wrażenie otwartego, to mam nadzieję, że dalszego ciągu nie będzie – co za dużo, to jednak niezdrowo. Koliduje to wprawdzie z moją chęcią poznania dalszych losów Rosy i Alessandra, wychodzę jednak z założenia, że nie ma co na siłę dopisywać dalszego ciągu.
Wydanie – jak zwykle – utrzymano na wysokim poziomie. Wprawdzie okładka nie przypadła mi do gustu tak, jak poprzednie, lecz jest to już kwestia indywidualnego poczucia estetyki. Błędów nie znalazłam – wielka pochwała dla korekty. Całość zamyka się w 452 stronach, co tym samym czyni ją najobszerniejszą częścią cyklu. Właściwie to jestem zaskoczona, że w tylko 452 stronach, bowiem rozwinięcie marginalnych, zdawałoby się, wątków z poprzednich tomów, teoretycznie powinno zająć więcej miejsca na papierze.
Niezwykle trudno wypunktować minusy, jednakże w ostatecznym rozrachunku jest to możliwe. Przede wszystkim chętnie poczytałabym więcej o genezie dynastii arkadyjskiej. Wprawdzie wszelkie niezbędne informacje zostały podane, ale pozostał pewien niedosyt. W ostatecznym rozrachunku irytuje także wątek miłosny – niby daleko mu do tych znanych z romansideł, ale... Podejrzewam, że można to złożyć na karb mojej niechęci do tego typu tematów.
Podsumowując: nie tyle "Upadek Arkadii", co cała trylogia jest warta uwagi. Co zaskakujące, bo z reguły bywa inaczej, wydaje mi się, iż każda następna pozycja jest lepsza od poprzedniej. Kai Meyer nie tyle wspaniale opisał zdarzenia i otoczenie, co wręcz namalował je słowami, przez co miałam wrażenie, że znajdowałam się na słonecznej Sycylii, nie w domowym zaciszu. A to, że w trakcie lektury wędruje się z bohaterami, nie zaś obok nich, jest niesamowitym plusem, za co należy się głęboki ukłon w stronę autora. Do tego trzeba doliczyć naprawdę niezłe zwroty akcji oraz bohaterów z tła, potrafiących nieźle namieszać.
I choć na pierwszy rzut oka wydaje się, że autor nieznacznie nagiął mity o Lykaonie, to wszelkim malkontentom od razu mówię: przedstawiona przez niego wersja historii o królu Arkadii na dobrą sprawę jest jedną z wielu. Oczywiście nie ustrzegła się pewnych modyfikacji umożliwiających poprowadzenie fabuły, jednakże raczej nie zaliczę ich do drastycznych. No, wyłączywszy może umiejscowienie mitycznej krainy. Więc, by nie przedłużać, stwierdzę, co następuje: "Upadek Arkadii" (oraz pozycje poprzedzające ten tom) są doskonałą odskocznią od problemów życia codziennego.
Dziękujemy wydawnictwu Media Rodzina za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Dodaj komentarz