Fragment książki

6 minut czytania

Rozdział 1

Dziś w nocy pobiegną tytany.

Z mojego z trudem zdobytego miejsca za ogrodzeniem widzę ich połyskujące czerwienią oczy. Rośli mężczyźni trącają mnie z obu stron, rozlewając piwo, i jeden przez drugiego wykrzykują ostatnie zakłady. Księżyc wisi nisko na niebie, zwabiony burczącymi przekleństwami, walką na gołe pięści i papierosami wystającymi spomiędzy brudnych palców.

Rodzice nie wiedzą, że tu jestem. Godzinę przed północą, godzinę przed początkiem gonitwy, wymknęłyśmy się z Magnolią przez okno sypialni. W zeszłym roku oglądałam wyścig maszyn na lokalnym kanale sportowym – jednym z niewielu, na jakie moja rodzina mogła sobie pozwolić. Bracia Gambini powinni być zachwyceni. Pierwszy rok, a już mają kamerzystę i są obecni w domach całego Detroit.

Tym razem jednak nie będę oglądała gonitwy spod rąk mojej mamy, której palce pracowicie zajmują się moimi włosami. Wdycham gryzący zapach potu i moczu i mocniej przytulam się do płotu. Magnolia stoi obok mnie ze wzrokiem wbitym w tor. Bierze moją dłoń w swoje i mocno ściska. Odwzajemniam uścisk i mrużę oczy, spoglądając w kierunku tytanów.

Za bramką startową stalowe konie grzebią w suchej ziemi i potrząsają łbami. Dostrzegam kolorowe koszulki dżokejów i ich niecierpliwe dłonie obsługujące panele kontrolne. Przeczytałam w internecie, że ręcznie wysyłają instrukcje do centrum kontroli konia, ustawiają prędkość, wyliczają kąty nachylenia i decydują, jak bardzo zbliżą swoje konie do strefy śmierci.

Konie są mieszanką prawdziwych zwierząt i samochodów wyścigowych. Dlatego uczyłam się o obu. Na przedmieściach Detroit nie ma wiele do roboty, szczególnie jeśli się mieszka nie tyle na przedmieściach, ile w slumsach. Właśnie wtedy, gdy warunki pracy w fabryce mojego ojca się pogorszyły i rodzice rozpoczęli swoje kłótnie, konie przeniesiono w głąb lasu, który przylegał do mojego domu. Świetlista obietnica w postaci żelaznych śrub i gładkiej stali.

Światło startowe w centrum toru zapala się, rzucając na ziemię czerwoną poświatę. Na widok szczególnego odcienia wiśni tytany, na co dzień łagodne, tracą głowę. Może nie mają prawdziwych umysłów czy prawdziwych myśli, ale jak każdy komputer mają zdolność rozpoznania i reakcji. Dżokeje wsuwają stopy w strzemiona, pochylają się do przodu w czarnych, skórzanych siodłach i mocno chwytają kierownice, a ich konie miotają się.

Widzę to wszystko przez pręty bramki startowej.

A potem światło zmienia kolor.

Miga na żółto – włączone, wyłączone, włączone, wyłączone.

Żółte.

Tłum napiera, czuję na plecach mocny nacisk ciał, aż mój nos zostaje wepchnięty w siatkę.

Żółte.

Serce dudni mi w piersi tak, że czuję jego uderzenia w gardle. Magnolia ściska mocniej moją rękę.

Żółte.

Wreszcie, wreszcie, gapie milkną. Brak dźwięku jest irytujący. To najgłośniejsze, co słyszałam – gwałtowne oddechy wszystkich mężczyzn, otwierające się szeroko oczy, dłonie ściskające karty z zakładami.

Zielone!

Bramka rozsuwa się. Słychać wystrzał z pistoletu.

I tytany biegną.

Biegną, a ziemia drży pod moimi stopami. Para bucha z ich nozdrzy, oczy wyznaczają szkarłatną ścieżkę, a ciała uderzają o siebie nawzajem, stal o stal. Gdy tytany z łoskotem przetaczają się obok mnie, twarz rozciąga mi się w uśmiechu. Obserwowanie ich przypomina całowanie rozpędzonego pociągu. Taniec z huraganem. Konie są przerażające i jednocześnie piękne. To bezmyślne bestie, ale w światłach stadionu, gdy ich ciała przemierzają tor jak duchy, są wspaniałe.

W dniu gdy po raz pierwszy oglądam gonitwę tytanów, mam trzynaście lat.

Tego samego dnia widzę, jak umiera człowiek.

Rozdział 2

Cztery lata później

Jest pierwszy poniedziałek wakacji. Koniec z pobrudzonymi kredą palcami pani Finchelli i jej wypracowaniami z historii. Koniec ze styropianowymi tackami, z paluszkami rybnymi i podejrzanym sosem. A przede wszystkim koniec z lekcjami wuefu, podczas których dzieciaki różnią się przywdzianymi na kolana siatkarskimi ochraniaczami: śnieżnobiałe dla tych z zamożnych rodzin i buroszare dla tych, którzy wygrzebią je ze stosu używanych.

Na co to komu, skoro jest wreszcie lato? Skoro niebo rozciąga się nad okolicą tak głębokim błękitem, że można by go siorbać przez słomkę. Wpycham ręce do kieszeni, odchylam do tyłu głowę i otwieram usta, jakby część tego błękitu mogła opaść w dół niczym płatki śniegu. Powędrowawszy wzrokiem w górę, łapię się na tym, że liczę puchate obłoki, porządkuję je w kategorie w zależności od rozmiaru i kształtu, widzę, jak działania matematyczne tańczą na ich białych brzuszkach.

Liczby, rzecz jasna, widzę wszędzie – w liściach, w rosnącej trawie, a nawet w liniach przecinających moje dłonie.

Nogi niosą mnie między dwa domy pokryte sidingiem, podczas gdy mózg nadal porządkuje wzory, aż moją uwagę przykuwają ostre dźwięki rapu. To Magnolia macha ze swojego okna. Przesuwa szybę do góry i ciepłe powietrze wypełnia się rykiem muzyki, jakby ktoś zwolnił ją z bycia więźniem pokoju.

– Czego tu szukasz, Astrid? – pyta ze znaczącym uśmieszkiem.

– Niczego – odpowiadam. – Nie ten dom, nie to okno.

Śmieje się.

– Mimo to masz dziś szczęście, bo zamierzam się trochę rozerwać. – Wyłazi przez okno. Kościste kolana utykają we framudze, ale udaje się jej wyswobodzić. Moja najlepsza przyjaciółka ma na sobie czarne szorty i czarną koszulkę bez rękawów. Nawet sandały na nogach są czarne. Mogłoby się wydawać, że ma alergię na kolor, ale na tym jeszcze nie koniec.

– Podoba ci się moje nowe dzieło? – pyta, prostując się.

Podziwiam pomarańczową opaskę na jej długich blond włosach. Przypięła do niej zwisającą z tyłu woalkę, która aż prosi się o to, by lekki powiew zdmuchnął ją do przodu i zakrył trójkątną twarz. Teraz czerń ma sens. Magnolia twierdzi, że to strój należy dostosować do dodatków, a nie na odwrót. A swój ulubiony dodatek Magnolia nosi na czubku głowy.

– Zrobiłam ją dziś rano. – Poprawia opaskę. – Muszę jeszcze naszyć na dole rządek cekinów.

– Nieee, żadnych cekinów.

– Nie?

– Nie.

Krzywi się.

– Co ty tam wiesz.

Uśmiecham się.

– Nic. Po prostu lubię cię wkurzać.

Białe zęby Magnolii błyskają spomiędzy czerwonej szminki. Kolor gryzie się z pomarańczową opaską, ale nie powiem jej tego. Jedyną rzeczą, jaką Magnolia lubi bardziej od robionych przez siebie opasek, jest jej czerwona szminka Revlon numer 22.

– Na co masz ochotę?

Wzruszam ramionami.

– Na spacer?

– Tak? – Już kieruje kroki w stronę ulicy, przemierzając tę samą ścieżkę, którą przecinałyśmy niezliczoną ilość razy. – Myślisz, że ktokolwiek będzie tam tak wcześnie?

– Może…

Nie musimy wymieniać nazwy miejsca, żeby odbyć tego rodzaju rozmowę. To dlatego spędzamy tak znaczną część lata w lesie koło parku Candlewick – by podejrzeć je w świetle dziennym, choć większość nie pojawia się nawet przed zapadnięciem zmroku. Na samą myśl o tytanach biegnących wzdłuż toru wyścigowego Cyklon serce zaczyna mi szybciej bić.

– Jak poszła twojemu tacie rozmowa o pracę? – pyta Magnolia.

Wzdrygam się na to pytanie. Parę miesięcy temu obaj nasi ojcowie stracili pracę w elektrowni. Prasa nazwała zwolnienia „strategiczną restrukturyzacją”, co tylko jeszcze bardziej rozzłościło mojego ojca. Prawda jest taka, że fi rma zastąpiła ludzi maszynami wyprodukowanymi na Tajwanie. Wiem to, ponieważ w tygodniach, które nastąpiły po „restrukturyzacji”, tata przetrząsnął dom w poszukiwaniu wszystkiego o tajwańskim pochodzeniu. Wśród winowajców znalazło się kilka pluszaków mojej młodszej siostry, mikrofalówka i jedna z ulubionych szufelek mojej mamy. Wszystko wyrzucił, z wyjątkiem mikrofali.

– Dziś idzie – mówię.

– A, myślałam, że miał w zeszły piątek.

Przekraczam krawężnik i wchodzę na szeleszczące liście.

– Przełożona.

Magnolia kiwa głową, jakby właśnie tego się spodziewała.

– Tata mówi, że może też złoży tam papiery, jeśli twojemu ojcu spodoba się to miejsce i drań, który będzie przeprowadzał rozmowę.

– Nie ma sensu, żeby składał je wcześniej – odpowiadam. Ale obie wiemy, że tata Magnolii prawdopodobnie już to zrobił. Ci dwaj starzy przyjaciele przeszli przez wszystkie elektrownie i fabryki, jakie miało do zaoferowania Detroit. Tata Magnolii ukończył nawet biblioteczny kurs tworzenia CV. Słuchając, jak chełpi się szarą kartką papieru, można by pomyśleć, że odkrył jakąś planetę.

Na niewiele mu się to zdało.

Magnolia musi dostrzegać nieobecny wyraz mojej twarzy, bo głaszcze mnie po plecach. Uśmiecham się jednym kącikiem ust i robię to samo. To nasz rytuał. Nasz taniec dwa na jeden pod tytułem „damy radę”. W jakiś pokręcony sposób miło wiedzieć, że nie tylko ja jestem w tej sytuacji. Że obie z Magnolią czekamy, aż wszystko w naszych domach runie. Ale jest to też podwójnie przerażające, ponieważ istnieje jedna szczególna rzecz, którą robotnicy z Detroit robią, wyczerpawszy wszelkie dostępne możliwości.

Żołądek skręca mi się na myśl o tym, jak moja rodzina pakuje manatki i wyjeżdża do innego miasta, do innego domu. Nie mam siły na powtórkę. Nie przeżyję nocy w brudnych motelach, a co gorsza dni w zatłoczonym samochodzie, podczas gdy tata szuka pracy „gdzie indziej”.

Ostatnim razem, kiedy straciliśmy dom, moja rodzina niemal się rozpadła. Ale tym razem będzie jeszcze gorzej, bo oznaczałoby to opuszczenie Magnolii. Oczywiście ona może wyjechać pierwsza.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...