Darynda Jones po raz kolejny zabiera nas do świata kostuchy, gdzie trzeba zmierzyć się ze złoczyńcami, rozwiązać zagadkę morderstwa, no i nie dać się przy tym zabić. Zadanie jest jeszcze trudniejsze niż wcześniej, gdyż Charley Davidson od dwóch tygodni nie sypia, a jej partner i syn Szatana w jednym jest na nią wściekły. Trudno mu się w sumie dziwić, skoro przywiązała go do ciała, a tym samym utknął w więzieniu.
Pewien szanowany doktor zatrudnia Charley, żeby znalazła jego żonę. Niby nic takiego skoro ma opinię świetnego detektywa, ale kobieta posiada jeszcze inne przydatne umiejętności, a mianowicie wyczuwa uczucia innych. Jej klient aż bucha poczuciem winy, więc panna Davidson szybko przypisuje mu odpowiedzialność za śmierć żony, bo jeśliby dobrze poszukać, to jego przeszłość nie jest wcale aż tak kryształowa. Jakby tego było mało, Reyes ucieka z więzienia, porywa Charley i przekonuje, że człowiek, którego rzekomo zamordował, żyje i ma się świetnie. Kostucha musi go tylko odnaleźć, unikając jednocześnie dołączenia do grona jego licznych ofiar. Bułka z masłem.
Darynda Jones ponownie stawia bardziej na wątki kryminalne niż erotyczne, co zdecydowanie stanowi dobrą decyzję. Oczywiście nadal mamy wątki miłosne, ale na szczęście nie są już tak nachalne i męczące. Problem polega na tym, że tym razem kryminał pozostawia wiele do życzenia. Charley jest tak samo sympatyczna, przebojowa i pyskata jak zawsze, ale brakuje jej zdecydowania oraz logiki. Przez dużą część powieści miota się w tę i we w tę, jakby nie za bardzo wiedziała, co i jak powinna zrobić. Z tego względu czytelnikowi także trudno zrozumieć jej postępowanie. Mimo chęci nie potrafiłam identyfikować się z bohaterką oraz współczuć jej z powodu całej gamy przeróżnych, często sprzecznych emocji. Przez to także książka napisana dla rozrywki, która ma, jak sądzę, wciągnąć czytelnika, a w konsekwencji sprawić, iż na kilka godzin zapomni o otaczającej go rzeczywistości, wyszła bardzo letnio. Niby czytałam, niby współczułam, niby coś się działo i to „niby” zaczęło mnie w pewnym momencie strasznie irytować. Jedna z tych książek, które można przeczytać, ale nie potrafię znaleźć w zasadzie żadnego sensownego argumentu, żeby kogokolwiek do tego przekonać.
Za to po raz kolejny mam poważne zastrzeżenia do przekładu. Znowu dostałam czas zaprzeszły, sporo literówek, powtórzone słowa i parę błędów językowych, co wygląda tak, jakby po przetłumaczeniu nikt tego porządnie nie przeczytał i nie sprawdził. Najbardziej jednak przeszkadzała mi mysz, a raczej powinnam napisać przeszkadzał, bo mysz to według tłumaczki on. "Z nagłym rozbłyskiem przerażenia uświadomiłam sobie, że mój mysz przepadł. Po prostu… przepadł. Co za człowiek zabrałby biednego, bezbronnego mysza? Popatrzyłam na jego moduł USB – mój mysz uwielbiał ten moduł – i dałam sobie chwilę na to, by opłakać mysza, którego nazbyt często nie doceniałam". Może to jest żart, którego najwyraźniej nie zrozumiałam, ale biorąc pod uwagę fakt tłumaczenia angielskiego past perfekt na polski czas zaprzeszły, który w naszym języku już od dawna nie funkcjonuje, niekiedy bardzo grafomańskie wyrażenia i kalki, dochodzę do wniosku, że to nie jest dowcip. Mouse to w języku angielskim on, więc tłumaczka zrobiła z niego tego mysza, a ja zaczynam się poważnie zastanawiać nad tym, czy ta pani na pewno zna język polski.
"Trzeci grób na wprost" to powieść, którą można przeczytać, ale nic się nie stanie, jeśli tego nie zrobicie. Zabrakło tej iskry, która już zaczynała błyszczeć w poprzednim tomie. Pisarka zgasiła ją, więc całość wyszła bardzo średnio.
Dziękujemy wydawnictwu Papierowy Księżyc za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz