Fragment książki

4 minuty czytania

W moim salonie siedział nieżywy klaun. Nie przepadam za klaunami, a poza tym było o wiele za wcześnie, bym mogła się zdobyć na jakąś sensowną wypowiedź, toteż udawałam, że go nie widzę. Zamiast tego uległam impulsowi, by głośno ziewnąć, i udałam się w stronę kuchni. Wtedy nagle poczułam przypływ paniki. Zerknęłam w dół, żeby się upewnić, czy nie naraziłam swoich wdzięków na kompromitację, i westchnęłam z ulgą. Miałam na sobie białą koszulkę na ramiączkach oraz spodnie w kratę. Moje dziewczęta, znane jako Uwaga i Awaria, były bezpieczne.

Skreśliłam w myślach znak krzyża i przeczłapałam przez swoje skromne domostwo. Starając się nie zwracać na siebie uwagi. Rozważając, czy bacznie śledzący mnie wzrokiem nieżywy klaun mnie spostrzegł. Moje mieszkanie łączyło przymioty wypchanego poduszkami składziku oraz schowka na miotły, więc moja podróż nie była długa. Ani też specjalnieodkrywcza. Choć doszłam po drodze do dość makabrycznego wniosku: lepszy w domu klaun nieżywy niż cały i zdrów.

Nazywam się Charlotte Davidson. Niektórzy mówią na mnie Charley, inni Karolica Latawica, ale to raczej głównie w gimnazjum. W zestawie miałam przyzwoite krągłości, zdrowy szacun dla męskiej anatomii i lekko niepokojące uzależnienie od jadalnych rzeczy w kolorze brązu. Poza tym jednym faktem – oraz tym, że z urodzenia byłam kostuchą – byłam zupełnie typową, opryskliwą panną z licencją prywatnej detektyw.

Maszerowałam w stronę Pana Kawci z żądzą w oczach. Od jakiegoś już czasu coś nas łączyło – Pana Kawcię i mnie – a jemu wystarczało na jeszcze jeden kubek. Nie było potrzeby parzyć nowego dzbanka, rozgrzewać go do czerwoności. Wsadziłam kubek do mikrofalówki, ustawiłam atomowe wypalanie wszystkich nieszczęśników w polu rażenia na trzydzieści sekund, po czym splądrowałam lodówkę w poszukiwaniu pożywienia. Jedzenie sprawi, że nie zasnę jeszcze przez przynajmniej pięć minut, a w ciągu ostatnich kilku tygodni przyświecał mi jeden jedyny cel: za wszelką cenę nie zasnąć. Alternatywa była nazbyt wyczerpująca.

Przetrząsnąwszy lodówkę, znalazłam wreszcie coś, co nie było ani zielone, ani włochate. Było to pęto kiełbasy. Nazwałam je Peter, głównie dlatego że lubiłam nazywać rzeczy, a poza tym wydawało mi się to słuszne. Jak tylko moja kawa się podgrzała, wsadziłam Petera do mikrofalówki. Liczyłam na to, że to radioaktywne środowisko go wysterylizuje. Nie ma powodu, by małe Peterki poniewierały się wszędzie i siały zamęt.

Kiedy tak stałam, rozważając pokój na świecie, wyśrubowane ceny eleganckiej bielizny oraz kwestię życia bez guacamole, Peter piknął. Zawinęłam go w czerstwy chleb i zjadłam, jednocześnie sypiąc do kawy tyle produktów instant, że przeistoczyła się w zagrożenie dla zdrowia. Upiłam długi łyk, opadłam na wypchaną kanapę, zatopiłam się w niej i spojrzałam na nieżywego klauna. Siedział sobie w fotelu stojącym pod kątem do mojej kanapy i cierpliwie czekał, aż go zauważę.

– Wiesz co, nie przepadam za klaunami – powiedziałam, upiwszy kolejny łyk.

Widok nieboszczyka w salonie to dla mnie nic nowego. By- łam ponoć super-ekstra światła – jak jaśniejąca soczewka latarni morskiej w czasie burzy. Zmarli, którzy w chwili śmierci nie przeszli na drugą stronę, widzieli mnie z każdego miejsca na Ziemi i jeśli chcieli, mogli przejść przeze mnie. W skrócie na tym polegała fucha kostuchy. Żadnych kos. Żadnego zbierania dusz. Żadnego przewożenia zmarłych dzień w dzień przez jezioro, co prawdopodobnie szybko stałoby się nudne.

– Często to słyszę – rzekł klaun. Wydawał się młodszy, niż pierwotnie sądziłam – wyglądał na jakieś dwadzieścia pięć lat, lecz głos miał chrapliwy od zbyt wielu wypalonych papierosów oraz nieprzespanych nocy. Ten wizerunek stał w sprzeczności z jaskrawymi malunkami na jego twarzy i rudymi, kędzierzawymi włosami. Ratował go jedynie brak wielkiego, czerwonego nosa. Naprawdę nie znosiłam wielkich czerwonych nosów, zwłaszcza tych piszczących. Z całą resztą sobie poradzę.

– To co, masz jakąś historię?

– Niespecjalnie – wzruszył ramionami. – Chciałem tylko przejść.

Zamrugałam oczami z zaskoczeniem, przyswoiłam informację i spytałam:

– Chcesz tylko przejść?

– Jeśli można.

– Pewnie, że można – parsknęłam. Bez wiadomości dla opuszczanych bliskich. Bez konieczności rozwikłania tajemnicy jego morderstwa. Bez tropienia pamiątki pozostawionej dla potomnych w jakimś miejscu, gdzie nikt przy zdrowych zmysłach by jej nie szukał. Takie sytuacje miały wszelkie walory „bułki z masłem”, a były bezkaloryczne.

Wtedy ruszył w moją stronę. Nie wstałam – nie sądziłam, że w ogóle udałoby mi się wstać, bo kawa nie zaczęła jeszcze działać – ale chyba mu to nie przeszkadzało. Kiedy się zbliżył, zauważyłam, że dżinsy miał znoszone, a trampki popisane kolorowym mazakiem.

– Czekaj – powiedział wpół kroku.

No nie.

Podrapał się po głowie – zupełnie nieuświadomiony nawyk z poprzedniego życia.

– Możesz przekazać komuś wiadomość?

Szlag. Zmora mojej egzystencji.

– Uhm, nie. Przykro mi. Próbowałeś z firmą kurierską?

– Serio? – zapytał, bo tego nie kupił. A było nawet na wyprzedaży.

Westchnęłam i zarzuciłam ramię na czoło, by zademonstrować, jak bardzo nie chcę być jego posłańcem, po czym zerknęłam na niego spod rzęs. Stał i czekał niewzruszenie.

– No dobra – poddałam się. – Wydrukuję liścik albo coś.

– Nie musisz. Idź tylko do Super Doga zaraz obok i porozmawiaj z dziewczyną, która ma na imię Jenny. Powiedz jej, że Ronald przekazuje, żeby się goniła.

Otaksowałam jego strój klauna, żółto-czerwoną bluzę.

– Masz na imię Ronald?

– Widzę w tym ironię, słowo – odparł z uśmiechem.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...