Fragment książki

22 minuty czytania

Rozdział 1

ZANIM OSTATNIE KROPLE ULEWY przestały ciężko spadać na ziemię, wędrowiec schował mapę do kieszeni, poprawił plecak na zmęczonych ramionach i wyszedł na drogę spod wielkiego kasztanowca, pod którym znalazł schronienie w czasie burzy. Jaskrawożółty blask zachodzącego słońca przedarł się przez szczelinę między chmurami, lecz tam, dokąd on szedł, nad wzgórzami niebo wciąż miało kolor ciemnoszarego łupku. Drzewa i wysokie trawy ociekały wodą, a droga lśniła jak potok. Nie tracił czasu na rozglądanie się po okolicy, lecz od razu ruszył w drogę zdecydowanym krokiem wędrowca, który zbyt późno spostrzegł, że tego dnia będzie musiał przejść więcej, niż zamierzał. Tak właśnie było. Gdyby spojrzał za siebie – czego nie zrobił – zobaczyłby strzelisty szczyt Much Nadderby i z pewnością wyrwałoby mu się z ust przekleństwo na wspomnienie niegościnnego hoteliku, w którym – mimo że był bez wątpienia pusty – odmówiono mu noclegu. To miejsce zmieniło właściciela od czasu, gdy ostatnio przemierzał te okolice. Miłego, starego gospodarza, na którego gościnność dzisiaj liczył, zastąpił ktoś, kogo bufetowa nazwała „panią”. „Pani” ta najwidoczniej należała do owej ortodoksyjnej szkoły angielskich właścicieli hoteli, którym goście sprawiają wyraźny kłopot.

Jego ostatnią szansą było teraz miasteczko Sterk, położone po drugiej stronie wzgórz, czyli o dobre sześć mil marszu. Według mapy powinna tam być gospoda. Wędrowiec miał zbyt duże doświadczenie, by wiązać większe nadzieje z czarnym znaczkiem na mapie, ale i tak wszystko wskazywało na to, że przed nadejściem nocy nie zdoła dojść do żadnej innej miejscowości.

Maszerował zdecydowanym, szybkim krokiem, nie rozglądając się wiele wokół siebie, jak człowiek próbujący skrócić sobie drogę zajmującym rozmyślaniem.

Był to wysoki, lecz niezbyt szeroki w ramionach mężczyzna, zapewne dobiegający czterdziestki, a jego ubiór odznaczał się owym szczególnym rodzajem zaniedbania, który często zdradza inteligenta na urlopie. Na pierwszy rzut oka mógłby uchodzić za lekarza lub nauczyciela, choć brakowało mu pewnej światowości pierwszego i nieokreślonej dziarskości drugiego. W rzeczywistości był filologiem, wykładowcą w jednym z kolegiów Cambridge. Nazywał się Ransom.

Kiedy opuszczał Nadderby, miał nadzieję, że może uda mu się znaleźć nocleg na jakiejś gościnnej farmie i nie będzie musiał wędrować aż do Sterk. Po tej stronie wzgórz okolica wyglądała jednak na prawie niezamieszkaną. Była to odludna, monotonna kraina, w której między rzadkimi żywopłotami i pojedynczymi drzewami ciągnęły się pola kapusty i rzepy. Nic tu nie przyciągało turystów, którzy zwykle wybierali ciekawsze okolice leżące na południe od Nadderby. Ponure wzgórza oddzielały ją od uprzemysłowionych rejonów położonych za miasteczkiem Sterk. W miarę jak zapadał zmrok i milkły głosy ptaków, robiło się coraz bardziej cicho – prawdę mówiąc, bardziej niż w przeciętnym krajobrazie angielskiej wsi. Odgłos jego własnych kroków po kamienistej drodze zaczynał mu działać na nerwy.

Przeszedł ze dwie mile, gdy zobaczył przed sobą światło. Wzgórza były już blisko i powoli zapadał zmrok. Ożyła w nim nadzieja na nocleg na jakiejś zasobnej farmie. Dotarł do źródła światła i stwierdził, że stoi przed niewielkim domkiem z brzydkiej, dziewiętnastowiecznej cegły. Kiedy podszedł do drzwi, otworzyły się raptownie i wypadła z nich starsza kobieta, prawie się z nim zderzając.

– Och, bardzo przepraszam – powiedziała. – Myślałam, że to mój Harry.

Ransom zapytał, czy przed Sterk znajdzie dom, w którym by go przenocowano.

– Nie, proszę pana. Dopiero w Sterk. Ośmielam się zauważyć, że można było znaleźć coś w Nadderby.

W jej głosie, prócz uniżoności, wyczuł pewne zdenerwowanie, jakby coś jeszcze ją niepokoiło. Wyjaśnił, że już próbował w Nadderby.

– No to naprawdę nie wiem, proszę pana – odparła. – Przed Sterk nie ma żadnego domu, nic, co by panu odpowiadało. Jest tylko „The Rise”, gdzie pracuje mój Harry. Myślałam, że pan właśnie stamtąd idzie i dlatego wyszłam na dwór. To znaczy, usłyszałam kroki i pomyślałam, że to może on. Już dawno powinien wrócić.

– „The Rise” – powtórzył Ransom. – Co to takiego? Jakaś farma? Czy tam by mnie nie przenocowali?

– O nie, proszę pana. Widzi pan, od czasu jak pani Alice umarła, nie ma tam nikogo, tylko ten profesor i jakiś pan z Londynu. Oni się tym zajmują. Nie trzymają nawet żadnej służby, tylko mój Harry pali im w piecu. Ale on nie jest tam na stałe.

– Jak się nazywa ten profesor? – zapytał z nikłą nadzieją Ransom.

– Nie wiem, proszę pana. Ten drugi pan to się nazywa Devine, a Harry mówi, że tamten to jakiś profesor. Pan rozumie, Harry nie ma do tego głowy, a w ogóle to on nie jest za mądry i dlatego się niepokoję, kiedy tak późno wraca. Oni mówią, że zawsze wysyłają go do domu o szóstej. Ale to nie znaczy, że się dobrze nie narobi przez cały dzień.

Monotonny głos i dość ubogi zasób słów nie zdradzały napięcia, lecz mimo to Ransom odczuł, że kobieta drży i jest bliska płaczu. Przyszło mu do głowy, że powinien pójść do owego tajemniczego profesora i poprosić, by odesłał chłopca do domu, a ułamek sekundy później pomyślał, że jak już znajdzie się w tym „The Rise”, wśród ludzi podobnych sobie, może z powodzeniem liczyć na zaproszenie do spędzenia tam nocy.

Jakkolwiek przebiegał ten proces myślowy, po chwili mglista wizja siebie samego pukającego do drzwi „The Rise” przybrała bardziej konkretną postać decyzji. Powiedział kobiecie, co zamierza zrobić.

– Och, bardzo panu dziękuję, proszę pana, naprawdę. I gdyby pan był taki dobry, żeby z nim wyjść z domu i odprowadzić do drogi, pan rozumie. On tak się boi tego profesora, że gdy tylko pan zawróci, nie ruszy się z miejsca, chyba że oni sami każą mu iść.

Ransom uspokoił kobietę, jak tylko potrafił, a potem pożegnał ją, upewniwszy się, że znajdzie „The Rise” po lewej stronie drogi, po pięciu minutach marszu. Kiedy zaczął iść, poczuł, jak boleśnie zesztywniały mu mięśnie, podczas gdy stał, rozmawiając z kobietą.

Po lewej stronie drogi nie dostrzegał żadnego światła – nic prócz płaskich pól i jakiejś ciemnej masy, którą wziął za zagajnik. Minęło chyba więcej niż pięć minut, zanim do niego doszedł i stwierdził, że się mylił. Zobaczył ogrodzenie z gęstego żywopłotu, a w nim białą bramę. Wznoszące się nad jego głową drzewa nie były brzegiem zagajnika, prześwitywało przez nie niebo. Teraz był już prawie pewien, że to brama do willi „The Rise” i że drzewa są częścią otaczającego dom ogrodu. Spróbował otworzyć bramę, lecz okazało się, że zamknięto ją od wewnątrz. Stał przez chwilę niezdecydowany, nagle zniechęcony ciszą i narastającą ciemnością. Pomimo zmęczenia najchętniej poszedłby do Sterk, gdyby nie kłopotliwe zobowiązanie wobec tej starszej kobiety. Wiedział, że jeśli się uprze, może się przedrzeć przez żywopłot, ale nie miał na to wielkiej ochoty. Ładnie by wyglądało, gdyby natknął się przypadkiem na jakiegoś emeryta-dziwaka – z rodzaju tych, co to mieszkając na wsi, zamykają na klucz bramę swego domu – i zaczął mu opowiadać tę głupią historyjkę o rozhisteryzowanej matce pogrążonej we łzach, bo jej przygłupiego synalka zatrzymano w pracy pół godziny dłużej niż zwykle! Było jednak oczywiste, że musi tam wejść. Przez żywopłot od biedy się przeciśnie, ale z całą pewnością nie zrobi tego z plecakiem na grzbiecie. Zdjął go więc, przerzucił przez bramę i nagle uświadomił sobie, że aż do tej chwili nie bardzo wiedział, co robi. Teraz musi już włamać się do cudzego ogrodu, choćby tylko po to, aby odzyskać plecak. Ogarnęła go złość na ową kobietę i na siebie, ale ukląkł i zaczął się przedzierać na czworakach przez gęsty żywopłot.

Operacja okazała się trudniejsza, niż się spodziewał. Minęło kilka dobrych minut, zanim stanął w wilgotnej ciemności po drugiej stronie żywopłotu, boleśnie podrapany kolcami i poparzony pokrzywami. Doszedł po omacku do bramy, podniósł plecak i po raz pierwszy rozejrzał się uważnie dookoła.

W szerokiej alei było o wiele jaśniej niż pod drzewami i nie miał najmniejszych trudności w rozpoznaniu kształtów dużego, kamiennego domu, od którego oddzielał go zaniedbany, dawno nie strzyżony trawnik. Niedaleko przed nim aleja rozwidlała się: prawa droga prowadziła łagodnym łukiem pod frontowe drzwi domu, podczas gdy lewa biegła prosto, bez wątpienia do pomieszczeń gospodarczych. Na tej drugiej drodze zauważył głębokie koleiny, teraz pełne wody, jakby często po niej przejeżdżały ciężarówki. Droga, po której szedł do domu, zarośnięta była mchem. W domu nie paliło się żadne światło; niektóre okna zakryte były okiennicami, inne, bez okiennic i zasłon, ziały ciemną pustką. Całe to miejsce sprawiało wrażenie martwego, opuszczonego i niegościnnego. Jedyną oznaką, że ktoś tu jednak mieszka, był słup dymu unoszący się spoza budynku. Jego wielkość i kształt sugerował bardziej jakąś fabryczkę czy pralnię niż kuchnię. W każdym razie nie ulegało wątpliwości, że „The Rise” jest ostatnim miejscem na ziemi, w którym obcy przybysz może liczyć na nocleg. Ransom, straciwszy już sporo czasu na odkrycie tej smutnej prawdy, ruszyłby mimo to dalej w drogę, gdyby nie owa nieszczęsna obietnica dana starszej kobiecie.

Wszedł po trzech schodkach na obszerny ganek, pociągnął za dzwonek i czekał. Po jakimś czasie zadzwonił ponownie i usiadł na drewnianej ławce z boku ganku. Siedział tak długo, że chociaż noc była ciepła i rozgwieżdżona, pot wyschnął mu na twarzy, a po plecach przebiegały słabe dreszcze. Ogarnęło go tak wielkie zmęczenie, że nie chciało mu się nawet wstać, aby zadzwonić po raz trzeci. Siedział, chłonąc kojącą ciszę ogrodu, piękno letniego nieba i pohukiwanie sowy gdzieś w pobliżu, jeszcze bardziej pogłębiające spokój tego miejsca. Poczuł senność i chyba już zapadał w drzemkę, gdy nagle usłyszał coś, co przywróciło mu czujność.

Były to dość dziwne, nieregularne odgłosy, jakieś szuranie i głośne przyspieszone oddechy, przywodzące na myśl odgłosy wydawane przez graczy w piłkę nożną. Wstał. Teraz był prawie pewien – jacyś ludzie w ciężkich butach bili się, siłowali lub uprawiali dziwny rodzaj sportu. Usłyszał urywane okrzyki, monosylabiczne, krótkie wrzaski zadyszanych i rozwścieczonych mężczyzn. Pakowanie się w awanturę było ostatnią rzeczą, na jaką Ransom miał ochotę, ale narastało w nim przekonanie, że powinien sprawdzić, co się tam właściwie dzieje. Nagle mocniejszy głos zawołał wyraźnie: „Zostawcie mnie!”, a chwilę później: „Nie pójdę tam! Chcę iść do domu!”

Ransom zbiegł ze schodków ganku, zrzucając plecak, i popędził naokoło domu tak szybko, jak mu na to pozwalały zesztywniałe mięśnie i obtarte stopy.

Pożłobiona koleinami, pełna kałuż, błotnista droga zawiodła go na coś w rodzaju podwórza otoczonego niezwykłą liczbą szop i przybudówek.

Uchwycił spojrzeniem wysoki komin, niskie drzwi wypełnione czerwonym odblaskiem kominka lub pieca i jakiś olbrzymi kształt czerniejący na tle rozgwieżdżonego nieba. Przemknęło mu przez myśl, że przypomina to kopułę niewielkiego obserwatorium astronomicznego, lecz w tej samej chwili jego uwagę całkowicie przykuło trzech mężczyzn szamoczących się ze sobą tak blisko niego, że niewiele brakowało, by na nich wpadł. Już od pierwszej chwili Ransom nie miał wątpliwości, że młodym chłopakiem, wyraźnie wyrywającym się dwóm mężczyznom, jest syn owej starszej kobiety, Harry. Czuł, że powinien zagrzmieć: „Co wy robicie temu chłopcu?!”, ale zamiast tego zawołał tylko słabym głosem:

– Hej! Proszę panów!

Walczący raptownie odpadli od siebie. Chłopiec wybuchnął płaczem.

– Czy mogę zapytać – odezwał się wyższy i tęższy z dwu mężczyzn – kim pan, do diabła, jest i co pan tu robi?

Jego głos miał wszystkie te cechy, których, niestety, zabrakło w głosie Ransoma.

– Jestem na wycieczce – odpowiedział Ransom – i obiecałem tej biednej kobiecie...

– Niech szlag trafi tę biedną kobietę! – warknął mężczyzna. – Jak pan się tu dostał?!

– Przez żywopłot – odparł Ransom, czując, że narasta w nim gniew. – Nie mam pojęcia, co chcecie zrobić z tym chłopcem, ale...

– A mówiłem, że powinniśmy tu trzymać psa – zwrócił się grubas do swojego towarzysza, ignorując Ransoma.

– Chcesz powiedzieć, że mielibyśmy psa, gdybyś się nie uparł, żeby eksperymentować na Tartarze – odezwał się po raz pierwszy drugi mężczyzna.

Był prawie tak wysoki jak jego towarzysz, lecz o wiele szczuplejszy i najwyraźniej młodszy. Jego głos wydał się Ransomowi dziwnie znajomy.

– Proszę mnie wysłuchać – Ransom spróbował zacząć wszystko od początku. – Nie wiem, co chcecie zrobić z tym chłopcem, ale jego dzień pracy dawno już minął i najwyższy czas, żeby go odesłać do domu. Nie mam najmniejszej ochoty wtrącać się w wasze prywatne spory, ale...

– Kim pan jest?! – wrzasnął grubas.

– Nazywam się Ransom, jeśli o to panu chodzi, i...

– Do cholery, chyba nie ten Ransom, który był w Wedenshaw? – zawołał młodszy.

– Zgadza się, byłem w tej szkole.

– Od razu mi się zdawało, że skądś cię znam, jak tylko przemówiłeś. Jestem Devine. Pamiętasz mnie?

– Ależ oczywiście! Pomyśleć tylko... – powiedział Ransom, gdy ściskali sobie ręce ze zwykłą przy takich okazjach, nieco wymuszoną serdecznością. Prawdę mówiąc, to właśnie Devine’a najbardziej w szkole nie znosił.

– Niesamowite! – rzekł Devine. – I gdzie jak gdzie, ale na pustkowiu między Sterk i Nadderby! Chyba nie będziemy wspominać niedzielnych wieczorów w kaplicy naszej starej budy, bo się popłaczemy, co? Miałeś okazję poznać Westona? – Devine wskazał na swego masywnego i głośnego towarzysza. – To ten Weston. Chyba wiesz. Ten wielki fizyk. Na śniadanie połyka Einsteina z grzankami i popija ćwiartką krwi Schrödingera. Weston, pozwól, że ci przedstawię mojego starego kumpla ze szkoły. Doktor Elwin Ransom. Ten Ransom, chyba wiesz. Wielki filolog. Połyka Jespersena z grzankami i wypija ćwiartkę...

– Mało mnie to obchodzi – przerwał mu Weston, który wciąż trzymał nieszczęsnego Harry’ego za kołnierz. – Jeżeli sądzisz, że będę piał z zachwytu na widok faceta, który właśnie włamał się do mojego ogrodu, to się grubo mylisz. Nie dbam o to, do jakiej szkoły chodził i na jakie pseudonaukowe brednie marnuje teraz pieniądze, których brakuje na porządne badania. Chcę tylko wiedzieć, skąd się tutaj wziął, a potem niech się wynosi do diabła.

– Nie bądź osłem, Weston – powiedział Devine poważniejszym tonem. – Uważam, że jego niespodziewane odwiedziny są cudownym zrządzeniem losu. Nie obrażaj się, Ransom, Westona trzeba poznać. Wierz mi, pod tą ponurą powłoką kryje się naprawdę złote serce. No, ale chodźmy do środka. Na pewno byś coś wypił i przekąsił.

– To bardzo miłe z twojej strony – rzekł Ransom – ale co do tego chłopca...

Devine wziął go pod ramię i odprowadził na stronę.

– On ma trochę nierówno pod sufitem – powiedział cicho. – Normalnie pracuje jak mrówka, ale od czasu do czasu miewa takie napady. Chcieliśmy go tylko zamknąć na jakąś godzinę w pralni, żeby się uspokoił. To mu zwykle pomaga. Przecież nie można go wysłać do domu w takim stanie. Zrozum, to wszystko dla jego dobra. Jak chcesz, możesz go zaraz zaprowadzić do matki, a potem wrócić tu na noc.

Ransoma ogarnęły wątpliwości i poczuł się zakłopotany. Cała ta scena była wystarczająco niejasna i budząca sprzeciw, by zrodzić w nim podejrzenie, iż wdepnął w coś wyraźnie niezgodnego z prawem, z drugiej jednak strony tkwiło w nim właściwe jego wiekowi i warstwie społecznej irracjonalne przekonanie, że takie rzeczy mogą się przydarzyć zwykłym ludziom tylko w powieści, a już z pewnością trudno je łączyć z profesorami i kolegami ze szkoły. Zresztą gdyby nawet chłopca rzeczywiście maltretowano, nie widział większej szansy, by go z tego wyciągnąć siłą.

Kiedy tak rozmyślał, Devine mówił coś do Westona przyciszonym głosem. Nie na tyle cichym, by podejrzewać, że chodzi o coś więcej niż tylko o uzgodnienie w obecności gościa spraw związanych z zaoferowaną mu gościną. W końcu Weston mruknął coś, co wyglądało na wyrażenie zgody. Ransom poczuł, że ze względów czysto towarzyskich powinien teraz coś powiedzieć, lecz Weston zwrócił się do chłopca:

– Dość już nam sprawiłeś kłopotu jak na jeden wieczór, Harry. We właściwie rządzonym kraju wiedziałbym, co z tobą zrobić. Przestań wreszcie chlipać. Jeżeli nie chcesz, to nie musisz iść do pralni...

– To wcale nie jest pralnia – wykrztusił chłopiec przez łzy. – Pan dobrze wie. Nie chcę już więcej włazić do tego...

– Chodzi mu o laboratorium – wtrącił szybko Devine. – Wszedł tam pewnego razu i został przypadkowo zamknięty na parę godzin. Okropnie to przeżył. Biedny dzikus! – Zwrócił się do chłopca: – Posłuchaj, Harry, ten pan jest tak dobry, że zamierza odprowadzić cię do domu, jak tylko trochę odpocznie. Jeśli wejdziesz do środka i usiądziesz sobie spokojnie w holu, dam ci coś, co bardzo lubisz. – Wydał z siebie odgłos do złudzenia przypominający wyciągnięcie korka z butelki (Ransom przypomniał sobie, że była to jedna ze znanych sztuczek Devine’a w szkole), a z ust Harry’ego wydobyło się infantylne, głupkowate parsknięcie.

– Weź go do środka – burknął Weston, odwrócił się i zniknął we wnętrzu domu.

Ransom zawahał się, ale Devine pospieszył z zapewnieniem, że Westonowi będzie bardzo miło go gościć. Kłamstwo było szyte grubymi nićmi, ale Ransom szybko pokonał w sobie towarzyskie skrupuły, gdy pomyślał, że będzie mógł wreszcie odpocząć i napić się czegoś. Wszedł za Devine’em i Harrym do domu i po chwili siedział już w fotelu, czekając na powrót swego szkolnego kolegi, który poszedł przygotować coś do picia i jedzenia.

Rozdział 2

W POKOJU, W KTÓRYM SIĘ ZNALAZŁ, panowało dziwaczne pomieszanie zbytku z niechlujnym ubóstwem. Okna bez zasłon, z opuszczonymi żaluzjami, goła podłoga zawalona skrzynkami, wiórami, gazetami i starymi butami, na wypłowiałych tapetach ślady po obrazach i meblach poprzednich mieszkańców. Jednocześnie dwa jedyne fotele z pewnością musiały słono kosztować, a na stołach, między tanią zastawą, ułomkami chleba, filiżankami z nie dopitą herbatą i niedopałkami papierosów walały się drogie cygara, butelki po szampanie, skorupy ostryg, puszki skondensowanego mleka i otwarte pudełka sardynek.

Czekając na gospodarzy, Ransom rozmyślał o Devinie. Czuł do niego ów szczególny rodzaj niechęci, jaki budzi w nas osoba, którą się w dzieciństwie przez krótki czas bardzo podziwiało, a potem z tej fascynacji wyrosło. Devine opanował o jakieś pół semestru wcześniej od innych znaną sztukę szkolnego humoru, polegającą na nieustannym przedrzeźnianiu sentymentalnych i idealistycznych frazesów dorosłych. Przez kilka tygodni jego ironiczne uwagi na temat ukochanego starego domu, postępowania zgodnego z honorem, misji białego człowieka i zachowania twarzy zachwycały każdego, nie wyłączając Ransoma. Jednak już na długo przed opuszczeniem Wedenshaw Ransoma zaczęły nudzić dowcipy Devine’a, a na uniwersytecie w Cambridge wprost go unikał, dziwiąc się, jak ktoś tak błyskotliwy i jednocześnie szablonowy może odnosić takie sukcesy. Potem Devine został w dość tajemniczy sposób wybrany członkiem rady naukowej i wykładowcą kolegium Leicester, a później – w równie tajemniczy sposób – zaczął mieć coraz więcej pieniędzy. Od dość dawna mieszkał w Londynie i był tam jakąś ważną figurą. Co jakiś czas można było o nim usłyszeć, a przynoszący nowiny rozmówca kończył zwykle uwagą: „Niegłupi facet z tego cholernego Devine’a, potrafi się urządzić” albo: „Jest dla mnie zagadką, jak ten człowiek osiągnął to wszystko”, albo czymś w tym rodzaju. Sądząc z tego, co Ransom usłyszał w czasie ich krótkiej rozmowy na podwórzu, jego dawny kolega niewiele się zmienił.

Drzwi otworzyły się i Ransom przerwał rozmyślanie. Wszedł Devine, niosąc na tacy butelkę whisky, syfon z wodą sodową i szklanki.

– Weston szuka czegoś do zjedzenia – powiedział.

Postawił tacę na podłodze przy fotelu Ransoma i zabrał się do otwierania butelki. Ransom, któremu na ten widok jeszcze bardziej zachciało się pić, zauważył, że jego gospodarz należy do tych denerwujących ludzi, którzy nie potrafią jednocześnie mówić i posługiwać się rękami. Devine zaczął przecinać końcem korkociągu kapturek ze srebrnej folii okrywający koniec butelki, lecz nagle przerwał tę czynność i zapytał:

– Jak trafiłeś do tego pogrążonego w mrokach barbarzyństwa zakątka?

– Wybrałem się na dłuższą wycieczkę – odrzekł Ransom. – Zeszłej nocy spałem w Stoke Underwood i miałem zamiar dojść dziś wieczorem do Nadderby. Ale nie dostałem tam noclegu, więc wyruszyłem do Sterk.

– Daj spokój! – wykrzyknął Devine, opierając wciąż korkociąg nieruchomo na szyjce butelki. – Przyznaj się, stary, robisz to dla forsy czy jesteś masochistą?

– Po prostu to lubię – odparł Ransom, wpatrując się w nadal nie otwartą butelkę.

– Czy możesz wyjaśnić profanowi, na czym ta przyjemność polega? – zapytał Devine, przecinając końcem korkociągu następny kawałek srebrnej banderoli.

– To nie takie proste. Zaczyna się od tego, że po prostu lubię chodzić...

– A to dopiero! Musiałeś się dobrze czuć w wojsku. Do rejonu iks biegiem marsz!

– Nie, nie. To zupełnie coś innego niż w wojsku. Cała rzecz polega na tym, że w wojsku nigdy nie jesteś sam i nigdy nie możesz sobie wybrać celu marszu, czy nawet czasu odpoczynku. A na takiej włóczędze jesteś zależny tylko od siebie. Zatrzymujesz się, kiedy zechcesz, ruszasz w drogę, kiedy masz na to ochotę. Od początku do końca robisz, co chcesz, i naradzasz się tylko ze sobą.

– Do czasu, gdy pewnego wieczoru zastajesz w jakimś hotelu depeszę „Wracaj natychmiast” – zauważył ironicznie Devine, któremu w końcu udało się zdjąć srebrny kołpak z szyjki butelki.

– Tylko wtedy, gdy jesteś na tyle głupi, by zostawić w domu listę adresów, pod którymi będziesz, a potem rzeczywiście trzymasz się ściśle tej marszruty. Najgorsze, co się może zdarzyć, to ten facet w radiu, który mówi: „Doktor Elwin Ransom, przebywający na urlopie w Midlands, proszony jest...”

– Zaczynam rozumieć – rzekł Devine, robiąc przerwę w rozpoczętej już ceremonii wyciągania korka z butelki. – Podróż służbowa ci tego nie zapewni. Cholerny szczęściarz z ciebie! Ale możesz sobie tak po prostu zniknąć? Nie masz na karku żony, dzieci, jakichś wiekowych, lecz miłych staruszków albo czegoś w tym rodzaju?

– Mam tylko zamężną siostrę w Indiach. A poza tym, widzisz, jestem samodzielnym wykładowcą. Chyba pamiętasz, że to taki facet, który w środku letnich wakacji po prostu nie istnieje. W kolegium nie mają pojęcia, gdzie się podziewam, a zresztą w ogóle ich to nie obchodzi. I zapewniam cię, że w tym kraju nie ma takiej osoby, którą by to obchodziło.

Rozkoszny odgłos oznajmił, że butelka została wreszcie otwarta.

– Powiedz ile – rzekł Devine, gdy Ransom wyciągnął swoją szklankę. – Ale trudno mi uwierzyć, że w tym wszystkim nie ma jakiejś dziury. Chcesz powiedzieć, że naprawdę zupełnie nikt nie wie, gdzie jesteś i kiedy powinieneś wrócić? Nikt nie może cię dopaść?

Ransom w odpowiedzi tylko kiwnął głową. Devine podniósł syfon i nagle zaklął.

– Obawiam się, że chyba jest pusty. Może być z wodą? Zaraz pójdę do umywalni. Ile ci nalać?

– Do pełna, jeśli łaska.

W kilka minut później Devine wrócił i wręczył mu długo oczekiwanego drinka. Ransom pociągnął kilka porządnych łyków i kiedy z westchnieniem ulgi odstawił do połowy opróżnioną szklankę, zauważył na głos, że miejsce zamieszkania wybrane przez Devine’a jest przynajmniej równie dziwaczne jak jego własny sposób spędzania urlopu.

– I chyba masz rację – odrzekł Devine. – Ale gdybyś znał Westona, to byś wiedział, że o wiele mniej kłopotu sprawia robienie tego, co on chce, niż przekonywanie go, że mogłoby być inaczej. To się chyba nazywa silny wspólnik.

– Wspólnik? – powtórzył Ransom z zainteresowaniem.

– W pewnym sensie. – Devine zerknął na drzwi, przysunął bliżej swój fotel i ciągnął dalej nieco konfidencjonalnym tonem: – Ale to naprawdę równy facet. Mówiąc między nami, włożyłem trochę forsy w pewne eksperymenty, nad którymi on pracuje. Jest w tym, naturalnie, sporo drętwej mowy o zwycięskim marszu postępu, o dobru ludzkości i tak dalej, ale cała rzecz ma również przemysłowe znaczenie.

Podczas gdy Devine mówił, z Ransomem zaczęło się dziać coś dziwnego. Z początku zdawało mu się, że słowa gospodarza przestały mieć sens. Plótł coś o swoim namiętnym zainteresowaniu jakąś produkcją na wielką skalę i o tym, że nie udawało mu się znaleźć czegoś obiecującego w Londynie. Potem Ransom zdał sobie nagle sprawę z tego, że nie tyle przestał Devine’a rozumieć, ile słyszeć, ale nawet go to nie zdziwiło, bo przecież Devine siedział bardzo, bardzo daleko, choć nadal widział go wyraźnie, jakby patrzył przez odwrotnie trzymaną lornetkę. Siedząc w maleńkim fotelu o pół mili stąd, Devine wpatrywał się teraz w niego z jakimś nowym wyrazem twarzy. W jego oczach pojawił się niepokój. Ransom próbował wstać, lecz stwierdził, że całkowicie stracił panowanie nad swoim ciałem. Czuł się zupełnie dobrze, tyle tylko, że jego ręce i nogi zdawały się przywiązane do fotela niewidzialnym bandażem, a głowa umocowana w idealnie dopasowanym, miękko wyściełanym i unieruchomionym imadle. Nie bał się, chociaż wiedział, że powinien się bać i że wkrótce tak się stanie. A potem cały pokój powoli rozpłynął się we mgle.

Ransom nigdy się nie dowiedział, czy to, co później nastąpiło, miało jakiś związek z wydarzeniami opisanymi w tej książce, czy też był to jedynie bezsensowny sen.

Wydawało mu się, że on sam, Weston i Devine stoją w małym ogrodzie otoczonym wysokim murem. Ogród był zalany słońcem, choć ponad murem panowała nieprzenikniona ciemność. Próbowali wspiąć się na ten mur i Weston prosił, by go podsadzili. Ransom upierał się, by nie przechodzić na drugą stronę, bo jest tam zupełnie ciemno, ale Weston stanowczo nalegał i w końcu wszyscy trzej wspięli się na szczyt muru.

Ransom wspiął się ostatni. Usiadł na szczycie, podłożywszy sobie płaszcz, bo powierzchnię muru pokrywało tłuczone szkło. Tamci już zeskoczyli w ciemność po drugiej stronie. Zanim zdecydował się pójść w ich ślady, w murze otworzyły się drzwi, których uprzednio żaden z nich nie zauważył, i do ogrodu weszła grupka dziwacznych istot, prowadząc między sobą Devine’a i Westona. Istoty te zostawiły ich w ogrodzie i znowu zniknęły w ciemnościach, zamykając za sobą drzwi. Ransom nie był w stanie zejść z muru. Nie bał się, miał tylko wrażenie, że prawa noga, zwisająca na zewnątrz, jest ciężka i ciemna, a lewa dziwnie lekka i jasna.

– Ta noga w końcu mi odpadnie, jeśli zrobi się jeszcze ciemniejsza – powiedział na głos. Potem spojrzał w ciemność przed sobą i zawołał: – Kim jesteście?!

Dzicy ludzie musieli tam wciąż być, bo w odpowiedzi usłyszał ich „Huuu! Huuu! Huuu!”, do złudzenia przypominające pohukiwanie sów.

Nagle zdał sobie sprawę, że jego prawa noga jest nie tyle ciemna, ile zimna i sztywna, ponieważ od dłuższego czasu opiera na niej lewą, a prócz tego, że siedzi w fotelu w jasno oświetlonym pokoju, w którym od dłuższego czasu toczy się blisko niego rozmowa. Odzyskał zdolność logicznego myślenia i zrozumiał, że podano mu jakiś narkotyk lub go zahipnotyzowano, lub może zrobiono i jedno, i drugie. Wciąż jeszcze był bardzo słaby, ale czuł, że odzyskał kontrolę nad swoim ciałem. Słuchał uważnie, nie próbując się nawet poruszyć.

– Mam już tego trochę dosyć, Weston – mówił Devine. – W końcu to moje pieniądze i moje ryzyko. Mówię ci, że nadaje się do tego równie dobrze jak ten chłopak, a pod pewnymi względami nawet bardziej. Zrozum tylko, że wkrótce przyjdzie do siebie i że musimy go tam natychmiast wsadzić. Powinien już tam być od godziny.

– Chłopak nadawał się idealnie – mruknął gniewnie Weston. – Niezdolny, by służyć ludzkości, jedyne, czym mógł się szczycić, to brak piątej klepki. W cywilizowanym społeczeństwie takie jednostki byłyby automatycznie przekazywane do laboratorium w celach badawczych.

– Nie wątpię. Ale w Anglii zniknięcie takiej jednostki natychmiast zainteresowałoby Scotland Yard. Natomiast ten wścibski włóczęga jest sam jak palec i nikomu nie będzie go brakować przez parę miesięcy, a nawet później nikt nie będzie wiedział, gdzie był, gdy zniknął. Przyszedł sam. Nie zostawił żadnego adresu. Nie ma rodziny. I wreszcie sam, z własnej woli, wpakował się w ten interes.

– Nie bardzo mi się to podoba. Ostatecznie to człowiek. Ten chłopiec jest w gruncie rzeczy... hm... czymś w rodzaju preparatu. A ten tutaj... No, ale w końcu to tylko jednostka, prawdopodobnie całkiem bezużyteczna. My też ryzykujemy swoje własne życie. Dla tak wielkiej sprawy...

– Na miłość boską, tylko nie zaczynaj teraz całej tej mowy. Nie ma czasu.

– Jestem pewien – odparł Weston – że byłby zadowolony, gdyby mu wszystko wytłumaczyć...

– Lepiej weź go za nogi, a ja za głowę – przerwał mu Devine.

– Jeśli naprawdę uważasz, że zaraz przyjdzie do siebie, to dajmy mu jeszcze jedną dawkę. Wiesz, że nie możemy startować przed wschodem słońca. Nie mam ochoty szamotać się z nim przez trzy godziny. Najlepiej będzie, jak się obudzi już w drodze.

– Święta racja. Uważaj na niego, a ja skoczę na górę po następną.

Devine wyszedł z pokoju. Przez półzamknięte oczy Ransom widział stojącego tuż nad nim Westona. Nie miał pojęcia, jak jego własne ciało zareaguje – jeśli w ogóle zareaguje – na próbę gwałtownego ruchu, ale wiedział, że musi zaryzykować. Gdy tylko drzwi się zamknęły za Devine’em, rzucił się z całej siły na nogi Westona. Profesor runął do przodu na fotel. Ransom wyzwolił się z trudem spod jego ciężaru i wybiegł do holu.

W uszach mu szumiało, a nogi odmawiały posłuszeństwa, lecz groza była poza nim. W kilka sekund dopadł frontowych drzwi i zaczął rozpaczliwie szukać rygli. Ciemność i drżenie rąk nie ułatwiały mu zadania. Zanim odsunął pierwszy rygiel, usłyszał za sobą tupot butów po kamiennej posadzce.

W następnej chwili silne ręce złapały go za ramiona i za kolana. Wierzgając, szamocząc się, oblewając potem i wrzeszcząc z całej siły, w słabej nadziei, że ktoś go usłyszy, usiłował przedłużyć tę walkę z przemocą, choć wiedział już, że musi ulec. W pewnym cudownym momencie drzwi otworzyły się, owiało go rześkie powietrze nocy i zobaczył dodające otuchy gwiazdy, a nawet swój plecak wciąż leżący na ganku. Potem poczuł ciężkie uderzenie w głowę i stracił przytomność. Ostatnie, co zapamiętał, to uścisk silnych rąk, wciągających go z powrotem do ciemnego korytarza, i łoskot zatrzaskiwanych drzwi.

Rozdział 3

KIEDY ODZYSKAŁ ŚWIADOMOŚĆ, stwierdził, że leży na łóżku w jakimś ciemnym pomieszczeniu. W głowie czuł tępy ból, a w całym ciele obezwładniającą słabość, zrezygnował więc na razie z próby wstania i zbadania otoczenia. Przycisnął dłoń do czoła i zauważył, że poci się obficie, a to zwróciło jego uwagę na fakt, że w pokoju – jeśli to był pokój – jest niezwykle gorąco. Wyciągnął rękę, by zrzucić przykrywającą go pościel, i przypadkowo dotknął ściany po prawej stronie łóżka: była nie tyle ciepła, ile gorąca.

Wyciągnął lewą rękę, macając nią tu i tam w ciemnej pustce z drugiej strony, i skonstatował, że tu powietrze jest chłodniejsze. Gorąco promieniowało wyraźnie ze ściany. Obmacał twarz i pod lewym okiem wyczuł bolesne spuchnięcie. Przypomniał sobie walkę z Westonem i Devine’em i doszedł do wniosku, że musieli go zamknąć w jakiejś szopie przylegającej do pieca centralnego ogrzewania. Spojrzał w górę i znalazł źródło bladego światła, w którym widział uprzednio ruchy swych rąk, nie zdając sobie z tego sprawy. Tuż nad jego głową było coś w rodzaju iluminatora: prostokąt nocnego nieba wypełnionego gwiazdami. Ransom pomyślał, że jeszcze nigdy, nawet w najbardziej mroźną noc, nie widział tak czystego nieba. Całą jego uwagę pochłonęły gwiazdy: miarowo rozbłyskujące, jakby w paroksyzmach trudnego do zniesienia bólu lub rozkoszy, samotne i stłoczone w nieprzeliczonych skupiskach, niesamowite w swej wyrazistości, jarzące się na tle doskonałej czerni – wprowadzały go w stan będący mieszaniną lęku i ekstazy. Usiadł na łóżku, czując pulsujący ból w skroniach, co przypomniało mu, że musiał zostać odurzony jakimś narkotykiem. Zaczął właśnie formułować hipotezę, według której to świństwo, jakie mu podano, mogło podziałać w jakiś sposób na źrenice, co tłumaczyłoby nienaturalną wyrazistość i przepych widoku nieba, gdy w rogu iluminatora pojawiło się srebrzyste światło, przypominające blady, miniaturowy wschód słońca. W kilka minut później przez prostokąt nocnego nieba przetaczał się już doskonały krąg Księżyca w pełni. Ransom siedział nieruchomo i wpatrywał się w okienko. Nigdy jeszcze nie widział takiego Księżyca, tak białego, tak oślepiającego i tak wielkiego. „Zupełnie jak piłka futbolowa tuż za szybą”, pomyślał.

„Nie, jest jeszcze większy”, stwierdził chwilę później. Ale tym razem był już zupełnie pewny, że z jego oczami dzieje się coś niedobrego. Księżyc nie mógł mieć takich rozmiarów. Blask olbrzymiego Księżyca – jeśli to był Księżyc – oświetlał pomieszczenie tak jasno, jakby to był dzień. Ransom rozejrzał się i utwierdził w przekonaniu, że jego narząd wzroku został czasowo lub trwale uszkodzony. Prawie całą powierzchnię podłogi zajmowało łóżko i stojący obok stolik, natomiast sufit wydawał się prawie dwukrotnie większy. Ściany odchylały się na zewnątrz, więc miał wrażenie, że leży na dnie głębokiej i wąskiej taczki. Utwierdzało go to w przekonaniu, że jego wzrok został czasowo lub trwale uszkodzony. Pod innymi względami szybko przychodził do siebie, a nawet zaczynał odczuwać jakąś nienaturalną lekkość i przyjemne podniecenie. Wciąż było mu bardzo gorąco i zanim zdecydował się wstać, by zbadać miejsce swego uwięzienia, zdjął z siebie wszystko prócz koszuli i spodni. Próbie wstania z łóżka towarzyszyły jednak zupełnie niezwykłe doznania. Najwidoczniej skutki działania narkotyku były o wiele poważniejsze, niż uprzednio sądził. Wstając, nie użył do tego większej energii niż zwykle, a mimo to z przerażeniem stwierdził, że jego ciało podskoczyło gwałtownie do góry, uderzyło głową w iluminator, a potem opadło bezwładnie na podłogę, lądując tuż przy przeciwległej ścianie. Zgodnie z tym, co widział uprzednio z łóżka, ściana powinna odchylać się od pionu, jak bok taczki. Tak jednak nie było. Obmacał ją i obejrzał dokładnie: bez wątpienia łączyła się z podłogą pod kątem prostym. Podniósł się, tym razem bardziej ostrożnie. Czuł jakąś niezwykłą lekkość, prawdę mówiąc, z trudem utrzymywał stopy na podłodze. Po raz pierwszy przemknęła mu przez głowę myśl, że może już umarł i rozpoczyna życie ducha.

Poczuł dreszcz przebiegający po plecach, lecz dziesiątki nawyków myślowych zabraniały mu rozważania tej możliwości. Zamiast tego zbadał swoje więzienie. Wynik nie pozostawiał cienia wątpliwości – wszystkie cztery ściany jakby odchylały się na zewnątrz, co sprawiało, że sufit był o wiele większy od podłogi. Kiedy jednak podszedł blisko do każdej ściany, okazywała się idealnie prostopadła. Potwierdzało to badanie palcami kąta przy podłodze. Odkrył też dwa inne dziwne fakty. Ściany i podłoga zrobione były z metalu i przenikała je nieustanna, bezgłośna wibracja, przywodząca na myśl raczej coś żywego niż mechanicznego. W pomieszczeniu nie było jednak cicho. Wypełniała je mieszanina dziwnych dźwięków – nieregularne serie melodyjnych bębnień przypominających perkusję – które zdawały się płynąć od sufitu. Sprawiało to wrażenie, jakby metalowa komora, w której się znalazł, bombardowana była gradem małych, brzęczących pocisków.

Ransoma ogarnęło przerażenie. Nie był to zwykły lęk wynikający z jakiegoś zagrożenia, doświadczanego, na przykład, na polu bitwy, lecz oszałamiający i obezwładniający strach, zwielokrotniony stanem ogólnego podniecenia, jakie odczuwał od chwili przebudzenia. To, co czuł, można było przyrównać do balansowania na stromej, długiej grani, z której w każdej chwili mógł stoczyć się w otchłań niekontrolowanej paniki lub w przepaść ekstatycznego uniesienia. Teraz bowiem był już pewien, że nie znajduje się w żadnym domu czy szopie, lecz w pojeździe będącym w ruchu. Nie była to łódź podwodna, to jasne, bo nie widziałby wówczas nieba. Delikatna wibracja metalowych ścian nie wskazywała też na pojazd kołowy. Musiał to więc być jakiś statek albo rodzaj samolotu... Ale we wszystkich jego doznaniach było coś tak dziwnego, że nie mógł się zgodzić do końca z żadną z tych możliwości. Zbity z tropu usiadł z powrotem na łóżku i wpatrzył się we wspaniały, a jednocześnie złowrogi Księżyc.

Jakiś statek powietrzny, jakiś rodzaj latającej maszyny... ale dlaczego ten Księżyc jest taki wielki?... Teraz wydawał się jeszcze większy niż na początku. Nie, to niemożliwe. W żadnych okolicznościach Księżyc nie może mieć takich rozmiarów. Ransom sformułował ten wniosek wyraźnie, choć wiedział o tym od samego początku, a jedynie strach nie pozwalał mu dotąd na przekształcenie tej myśli w logiczny wniosek. I w tej samej chwili poraziła go myśl zapierająca dech – tej nocy w ogóle nie mogło być Księżyca w pełni. Pamiętał wyraźnie, że szedł z Nadderby w bezksiężycową noc. Nawet gdyby cienki sierp Księżyca w nowiu uszedł wówczas jego uwadze, to nie urósłby do takich rozmiarów przez kilka godzin. W ogóle nie mógł urosnąć do czegoś takiego – ten megalomański dysk, o wiele większy od piłki futbolowej, do której przyrównał go na samym początku, większy niż koło, jakim bawią się dzieci, wypełniający teraz pół nieba... I gdzie jest ta znajoma, stara „twarz”, spoglądająca od wieków na wszystkie pokolenia ludzi? Nie, to na pewno nie jest Księżyc! Ransom poczuł, że włosy jeżą mu się na głowie.

Nagle usłyszał odgłos otwieranych drzwi i szybko odwrócił głowę w tym kierunku. Przez chwilę widniał tam prostokąt oślepiającego światła, a potem zniknął, gdy drzwi ponownie zamknięto. W bladym świetle zamajaczył masywny kształt nagiego mężczyzny, w którym rozpoznał Westona. W obliczu owego potwornego dysku, jaśniejącego nad nimi w iluminatorze, Ransom zapomniał o wyrzutach czy żądaniu wyjaśnień. Sama obecność istoty ludzkiej, niekontrolowana nadzieja związana z towarzystwem drugiego człowieka, przełamała wreszcie napięcie, z jakim jego nerwy opierały się dotąd bezdennej rozpaczy. Kiedy otworzył usta, by przemówić, stwierdził, że płacze.

– Weston! Weston! – wyrzucił z siebie. – Co to jest?! To przecież nie jest Księżyc... nie, to jest za duże! To nie może być Księżyc, prawda?

– Nie – odrzekł Weston. – To Ziemia.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...