Ze stworzeniem dobrej kumpelskiej komedii, która wywoła szczery uśmiech przeciętnego kinomana oraz zadowoli koneserów gatunków, jest trochę tak jak z Ukrainą i jej wejściem do Unii Europejskiej. Wytyczne niby są proste, droga do osiągnięcia sukcesu bardziej klarowna być już nie może, a i na brak zainteresowania tudzież zapotrzebowania na wdrożenie tego planu narzekać z pewnością trudno. Jak jednak pokazuje szara rzeczywistość – dylematów oraz pułapek tutaj co niemiara. Nie wystarczy wrzucić bohaterów w wir alkoholowych oraz seksualnych przygód czy usilnie wyśmiać modne w danym momencie treści. Potrzeba wyczucia, doświadczenia i pomysłu godnego szaleńca.
"To już jest koniec" posiada wszystkie te elementy, dorzucając do tego specyficzną chemię ekranową, która łączy ekipę znaną z kultowego "Boskiego chilloutu". Chłopcy ewidentnie wyciągnęli wnioski z nieudanej "Waszej wysokości" i w korzystny sposób lawirują pomiędzy dość ponurymi klimatami apokaliptycznymi a wyśmiewaniem realiów zrodzonych w trzewiach Fabryki Snów, serwując widzom bardzo strawne połączenie kina apokaliptycznego oraz niegrzecznej komedii.
Początkowo zostajemy uraczeni odwiecznym schematem znanym z typowo kumpelskich produkcji. Dwóch starych bracholi (Jay Baruchel oraz Seth Rogen, grający samych siebie), spotyka się po długich miesiącach rozłąki, aby strwonić miło czas na wspominkach, jaraniu blantów, graniu na konsoli i wszystkich tych niedorzecznościach, spajających prawdziwą męską przyjaźń. Kiedy panowie decydują się zawitać na parapetówkę u Jamesa Franco (ku niechęci jednego z nich, ale więź braterstwa zobowiązuje), atmosfera robi się pikantniejsza – niegrzeczne psoty i klepanie po tyłkach łączą się tutaj z regularnymi scenkami rodzajowymi z życia celebrytów. Rzecz oczywista, przerysowanymi do granic możliwości.
Jednak ten zabieg to typowy suspens, który jest niewinnym preludium do prawdziwej katastrofy, przed którą zostaną postawieni bohaterowie – autentyczną apokalipsą. Kostucha w widowiskowy sposób zbiera swoje obfite żniwo również wśród hollywoodzkiej śmietanki, pozostawiając przy życiu grupkę niedobitków (Baruchel, Rogen, Franco, Hill, McBride i Robinson), postanawiającą zabarykadować się w wilii, gdzie jeszcze niedawno grzeszne igraszki trwały w najlepsze. Czy uda im się przetrwać, utrzymać nadszarpnięte więzi braterstwa i otrzymać szansę zbawienia?
Nikt chyba nie miał wątpliwości, iż pomysł zamknięcia tuzów kumpelskich komedii na przestrzeni kilkudziesięciu metrów kwadratowych i podziwiania ich nieporadności w sztuce przetrwania jest jak połączenie wódki, likieru oraz śmietanki – zawiera w sobie nietypowość, klasę oraz nutkę wartą grzechu. Duet Rogen-Goldberg postanowił zorganizować prawdziwe igrzyska, dobierając arenę, a także jej gladiatorów w sposób mogący zaintrygować zarówno fanów gatunku, jak i kinomanów spragnionych niewysublimowanego dowcipu. Postawiono na humor bez barier, który hipnotyzuje mimo tego, iż nierzadko odwraca się wzrok od ekranu w wyniku zażenowania czy odrazy. Tutaj nie ma żadnych świętości i wszystkie pokręcone drogi prowadzą ku czystej zabawie.
Duża w tym zasługa olbrzymiego dystansu, jaki mają do siebie gwiazdorzy, których podziwiamy na ekranie. Fala autoironii zalewa nas od pierwszych minut, a autentyczna frajda sław w kreowaniu swoich przerysowanych wizerunków jest widoczna od samego początku. Przykładowo, James Franco ukazuje siebie jako typowego artystycznego snoba, puszącego się swoją sławą i kolekcją filmową niczym pawi książę. Świetny jest również przesłodzony oraz niesamowicie empatyczny wizerunek Jonaha Hilla, który po oscarowej nominacji zachowuje się grzeczniej niż laureatka Miss World, lecz w głębi duszy jest totalnie zadufany w sobie (genialnie obrazuje to chociażby początek jego dialogu ze Stwórcą – Dobry Boże, tu Jonah Hill. Tak, ten z "Moneyballa"). Doskonale we wspomniany koncept wpisują się także postacie epizodyczne – harda Emma Watson rozbijająca w drzazgi swój portret ułożonej Hermiony czy Channing Tatum wręcz po mistrzowsku obśmiewający własny epizod z przeszłości, który przez kilka miesięcy był pożywką dla prasy kolorowej. Twórcy znaleźli ciekawą formę do rozważań nad kondycją świata celebrytów i ukazania go w sposób bardziej przyziemny, za co należą im się słowa uznania. Jedyną łyżką dziegciu jest chyba tylko kreacja Michaela Cery jako miłośnika kokainy i lubieżnego seksoholika – przekraczająca granicę przesady oraz totalnie nienaturalna.
Samo dowcipkowanie, standardowe dla kina gatunkowego, koniec końców również wraca z tarczą, choć skłamałbym, gdybym napisał, że nie ma na niej rys czy głębszych wgnieceń. Kłótnia nad sfatygowanym świerszczykiem czy kręcenie w garażowych warunkach sequela "Boskiego chilloutu" to scenki zmuszające do parsknięcia głośnym śmiechem. Jednak znajdziemy tutaj także sporo wyświechtanych gagów, które przyjmiemy raczej z obojętnością i zapomnimy o nich zaraz po seansie. Warto zaznaczyć, że film jest również prawdziwym popkulturowym tyglem, składającym się z mniej lub bardziej delikatnych sugestii – motywów czy smaczków z klasycznych dzieł świata sztuki jest tutaj prawdziwe zatrzęsienie, co uważni widzowie z pewnością docenią. Niektóre mają sens i idealnie wpisują się w scenariusz filmu jak parodiowanie tworzenia filmowego pamiętnika rodem ze "127 godzin", inne – choćby wątek z "Egzorcysty" – sprawiają wrażenie wciśniętych na siłę, bez pomysłu na logiczne powiązanie z fabułą.
Produkcja broni się z klasą pod względem warstwy technicznej, co nie jest wcale tak oczywiste w przypadku kumpelskich komedii. Jasne, nie możemy oczekiwać tutaj efektów specjalnych rodem z wysokobudżetowych letnich blockbusterów i większość z cyfrowych sztuczek trzeba określić przy dużej dozie optymizmu mianem "poprawnych", jednakowoż kilka z nich warto docenić. Postapokaliptyczne Los Angeles, przywodzące na myśl piekielne czeluści znane z "Constantine", czy wygląd stworów nie z tego świata robi wrażenie i jest warty uniesienia kapelusza w geście uznania.
Po rozlicznych wpadkach i rozczarowujących produkcjach, niegrzeczne książęta kumpelskich komedii wracają na należne im miejsce. "To już jest koniec" dobitnie pokazuje, iż plotki o filmowej śmierci grupy były mocno przesadzone, a co za tym idzie, wciąż posiada ona nieszablonowe patenty na rozśmieszenie kinomanów. Choć trzon produkcji nadal opiera się na ukazaniu siły męskiej przyjaźni i aksjomatycznych morałów w stylu "czyń dobrze a będzie ci dane" lub "o prawdziwej przyjaźni nie świadczy słodzenie czy grzeczne pitolenie – istotne są gesty", to robi ona to w tak oryginalny sposób, że nie czujemy, jakbyśmy spożywali kolejnego odgrzewanego kotleta. Goldberg oraz Rogen wciąż prowadzą dobre bistro i od czasu do czasu warto do niego zawitać na niezobowiązującą, kaloryczną oraz przyjemną dla podniebienia ucztę.
PS. Pasjonaci gatunku śmiało mogą dorzucić do oceny dwa oczka.
Komentarze
5,5/10
Dodaj komentarz