Od wydarzeń w Nowym Meksyku minęły dwa lata. W międzyczasie Nowy Jork zostaje w połowie zrównany z ziemią, Jane Foster porzuca pracę naukowca, a Thor wojuje z Dziewięcioma Królestwami, aby wreszcie zaprowadzić pokój naruszony przez Lokiego, aktualnie gnijącego w swej celi. Jane traci powoli nadzieję na ponownie spotkanie ze swym ukochanym, jednak jej asystentka Darcy nie chce dać jej spokoju. Ciekawość Jane zwycięża i prowadzi do zjednania z Thorem, jednak nie tylko. Tyle potrzeba Wam, aby zasiąść do tej wspaniałej kontynuacji przygód Młota. Dlaczego wspaniałej?
Ponieważ wszystko zostało tutaj dopracowane i dopięte na ostatni guzik. Jako wierna fanka superbohaterów stworzonych przez Marvela widziałam już wszystkie filmowe adaptacje komiksów i z dumą muszę powiedzieć, że po raz pierwszy zostałam w pełni uszczęśliwiona. Bilet do kina był drogi, ale w pełni wart swej ceny. W 2D. Bo pierwszą rzeczą, którą mogę powiedzieć na temat filmu, jest to, że jest przepełniony specjalnymi efektami (bardzo podobnymi do „Gwiezdnych Wojen: Mrocznego Widma”, szczególnie podczas scen ze statkami), którymi i można się cieszyć, i można docenić wystarczająco w 2D. Może niektórzy się ze mną nie zgodzą, może to dlatego, że na co dzień nie noszę okularów, ale do dziś nie mogę pojąć tej obsesji otaczającej rewolucję „special effects in your face, man!”.
Kompozycją muzyki do drugiej części "Thora" zajął się Brian Tyler, odpowiedzialny również za wcześniejszy hit tego roku „Iron Man 3” oraz słynnego „Rambo”. Bardzo chciałabym powiedzieć, że coś się pod tym względem zmieniło... Niestety nie. Soundtrack pozostał mi zupełnie obojętny tak samo, jak w części pierwszej (gdzie muzyką zajął się Patrick Doyle, twórca soundtracku do „Hamleta” i „Rozważnej i Romantycznej”). Nie za bardzo potrafię pojąć, dlaczego tak jest; przesłuchując soundtrack w domu dalej nie wzbudza on u mnie takich emocji, jak słynna muzyka Hansa Zimmera do „Batmana: Mroczny Rycerz Powstaje”. Jest po prostu... okej. Przyspiesza tam, gdzie powinna, jakoś tam plumka delikatnie podczas wzruszających scen, ale nie gra w żaden sposób definiującej roli w budowaniu atmosfery. Wspierana przez wybuchy i seksowny głos Chrisa Hemswortha w sumie ginie w polu. Może coś mi nadepnęło na ucho?
Skoro wyraziłam już swoją opinię na temat wszystkiego oprócz fabuły filmu, to przejdźmy właśnie do tego pięknego sedna i przepysznej wisienki na torcie. Otóż fabuła filmu jest... genialna. I choć rzadko poświęcam swe zdrowie dla kina, to przez równe dwie godziny ani mi przez głowę przeszło pobiec do toalety.
Zacznijmy od romansu pomiędzy Jane i Thorem. W pierwszej części owa dwójka poznała się i po pięciu minutach była już w sobie na zabój zakochana. Na pewno nie jestem jedyną niewiastą, która owym niedopatrzeniem była bardzo zawiedziona i miała nadzieję na poprawkę w części drugiej. Otóż moje drogie panie, romansu w dwójce prawie brak. Tak, Thor płacze za Jane. Tak, Thor broni Jane i w końcu podejmuje decyzję po części bazującą na jego miłości dla niej. Z romansem związanych jest parę zabawniejszych scen w filmie, ale nic poza tym. Bardzo mi przykro, ale chemii pomiędzy Thorem i Jane nadal brak. W tym aspekcie historii, Natalie Portman i Chris Hemsworth nadal się nie spisują; są po prostu okej. Nic ponadto. Chyba nie można mieć wszystkiego...
O wiele większą rolę w filmie odgrywają tym razem Odyn oraz Frigga, rodzice Thora i Lokiego. Dzięki temu reżyser, Alan Taylor, pozwala nam bardziej zbliżyć się do Lokiego i odkryć jego uczucia oraz myśli. Dzięki temu film zyskuje parę naprawdę wspaniale wykorzystanych sytuacji zaskoczenia, i jeśli myślicie, że znacie już następny krok Lokiego, to zastanówcie się jeszcze pięć razy. Jest to jedna z najlepszych intryg w świecie Marvela i została prześwietnie odegrana przez Toma Hiddlestona, któremu za rozwijanie postaci Lokiego przez ostatnie trzy filmy można szczerze bić brawo. Sama już nie pamiętam, dlaczego byłam nim rozczarowana po pierwszym Młocie.
Anthony Hopkins jak zwykle trzyma klasę, ukazuje się nam nieco częściej, jednak z żalem przyznaję, że sama postać Odyna staje się nieco przewidywalna. Hopkinsa nie można raczej za to winić, gdyż sama gra aktorska nie pozostawia nam wiele do życzenia, jak to zostało wyżej ocenione w przypadku Toma Hiddlestona. Chris Hemsworth traktuje już Thora jako swoje alter-ego i nie można wyobrazić sobie na jego miejscu nikogo innego. Jeśli chodzi o samą Natalie Portman, to nie ma tu żadnego przełomu. Standardowo; wygląda ładnie, wzrusza się kiedy powinna i mimo że postać Jane jest w filmie bardzo ważna, to nadal nie potrafię się jakoś do niej przywiązać. Może to zazdrość?
Jak idzie o głównego diabła w filmie, niejakiego Malekitha, przywódcę starożytnej rasy elfów, z którymi dwa tysiące lat temu wojował sam ojciec Odyna, to nie ma tu żadnych rewelacji. Mógł tak naprawdę zostać odegrany przez kogokolwiek i być kimkolwiek; nie miałoby to większego wpływu na rozwój wydarzeń. Widać, jeśli sam Loki nie sprawia Thorowi kłopotów, to nikt nie zamierza się zbytnio do ciemnej strony mocy przykładać. Niestety, nie ma takiej złej postaci, która po Jokerze z Batmana mogłaby dorównać mojemu oczekiwanemu poziomowi zła (ups, to chyba nie to samo wydawnictwo?). Chyba że jest nim sam Loki. Malekith jest zły, chce zemsty na Asgardzie, chce wszystko zniszczyć. Brzmi znajomo?
Zapewne tak. Chociaż wątek złej postaci pozostawia nieco do życzenia, to film rekompensuje nam to uwagą, jaka została poświęcona rozwijaniu więzi pomiędzy bohaterami, głównie Thorem oraz Lokim, z mieszanką Odyna gdzieś pośrodku. Film jest przepełniony lekkim humorem, który z łatwością rozśmieszył połowę sali. Mniej więcej w połowie oczekuje na nas przesmaczna niespodzianka, którą, zdradzę tajemnicę, jest jeden z bohaterów „Avengers”...
Podsumowując, „Thor: Mroczny Świat” jest solidną, zabawną, mało wzruszającą, ale bardzo zaskakującą przygodą dla widza. Jest dokładnie tym, czego podobni mnie fani Marvela chcieli i czego nie do końca się spodziewali. Z tej recenzji oraz samego filmu przebija się jednak jedna wspaniała rzecz: Loki. Podczas reklam w kinie nie myślałam, że byłabym kiedykolwiek z tego zadowolona, ale wychodząc byłam w pełni uszczęśliwiona.
Jak to bywa z adaptacjami Marvela, polecam wysiedzenie aż do końca napisów, gdzie czeka na Was kolejna niespodzianka...
Komentarze
Fabuła jest cholernie przewidywalna (nawet fortele Lokiego, może za wyjątkiem tego cliffhangera na końcu), ale generalnie trzyma się kupy i perypetie Thora ogląda się przyjemnie. Antagonista faktycznie totalnie bezbarwny i raczej nie zapisze się złotymi głoskami w historii kinematografii - zły bez wyraźnie zarysowanego powodu, typowy "psuj zabawa" pragnący podbić wszechświat, bo tak musi być. Ostro wkurzony też jestem na fakt, że pomimo posiadania w obsadzie takiego diamentu jak Natalie Portman, kompletnie nie potrafiono go wykorzystać. Jane Foster to typowa dama w opałach, która wzdycha, jęczy, tęskni za swoim umięśnionym herosem, który zostawił ją na dwa lata bez podania powodu i jest przy tym rozkosznie słodka. Ilekroć ją widziałem na ekranie, miałem ochotę zakrzyknąć "Oh darling, go buy a personality!". Oczywiście, cały show ponownie zgania Loki - Hiddleston kolejny raz potwierdził, że czuje te klimaty oraz potrafi doskonale bawić się swoją rolą. Począwszy od cynicznych uśmieszków, poprzez celne żarty, skończywszy na jakichś dylematach wewnętrznych (chyba jedyna postać, która przechodzi głębszą przemianę i ten wątek jest w miarę dobrze zarysowany).
Generalnie, dobry blockbuster, który doskonale relaksuje. Co oczekiwałem, to dostałem. Ja dla mnie takie mocne 7.5/10.
Wciąż jednak nie rozumiem, po co ten Malekith chciał zniszczyć wszechświat. Wpierw chciał go podbić, odbudować planetę, potem nagle zniszczyć całość... trochę to bez sensu.
Cytat
Chodzi o dubbing? Ja mialam okazje zobaczyc po angielsku. Obv.
Co do oceny - za mroczne elfy dam 9, bo jednak wódz mało wyrazisty. Ale film jest głównie o stronie "dobra", dlatego dam 8, bo była Natalie Portman
Wątek miłosny to po prostu robienie słodkich oczu i całowanie. Nudne i oklepane. Dziwię się tym bardziej, że tego nie rozrysowali (film nie jest długi, a że przez większość czasu toczy się akcja, można było pokusić się o rozbudowanie niektórych wątków), ponieważ ewidentnie Sif była zadurzona w Thorze, ale całą jej niechęć do Jane zawarto raptem w jednym geście - w spojrzeniu. Komiczne sceny raz śmieszą, raz nie i praktycznie największe zalety filmu to jedynie świetne efekty (Asgard wyglądał niesamowicie, za każdym razem, gdy akcja przenosiła się do współczesnego świata, na Ziemię, byłem okropnie rozczarowany) oraz dużo rozwałki. Jeśli chodzi o Lokiego - to nadal najlepsza postać Marvela, lecz dla mnie było jej trochę za mało. Mogliby go zamienić na Thora - byłoby ciekawiej
Moja ocena: 5,5/10
Dodaj komentarz