Fragment książki

8 minut czytania

Wieczorem rozpętała się burza. Światło błyskawic docierało do chat poprzez zarośnięte bluszczem ściany. Grzmoty dudniły niesamowitym echem, deszcz ściekał po pniach wprost do domostw, gasząc paleniska. Ludzie kulili się w prymitywnym strachu. Burza krążyła nad lasem przyciągana przez strzeliste drzewa. Słychać było trzaski walących się pni. Przewracające się olbrzymy pociągały za sobą następne. Nad ranem nawałnica ucichła, a ulewa zamieniła się w mżący leniwie deszcz. Przestraszeni Keranowie wyglądali na świat niepewni, co zobaczą.

Chata Mei była w opłakanym stanie. Nie naprawiana od dawna trzymała się wokół drzewa tylko dzięki porastającym ją pnączom. Resztki darni, którą obłożona została część przylegająca do pnia, wypłukał deszcz. Poszarpany przez wiatr bluszcz odkrywał pokaźne dziury.

Starucha i dziewczyna przetrwały przycupnięte na zalanym wodą, rozmiękłym klepisku. Kiedy minęła noc, Mei wypchnęła swoją towarzyszkę, by oceniła szkody. Albana wypełzła na zewnątrz i rozejrzała się z trwogą, ale i ciekawością. Na ziemi leżały połamane gałęzie, a strącone liście tworzyły przedziwny kobierzec. Piorun, który słyszały tak blisko, zwalił drzewo rosnące tuż obok domostwa. Na szczęście upadło tak, że nie zagroziło ich schronieniu.

Siąpiący ciągle deszcz sprawił, że odzienie dziewczyny przykleiło się do ciała, z włosów kapała woda, a drobne kropelki drżały na rzęsach. Zniecierpliwiona Mei też zdecydowała się wyjrzeć na świat, ciągnąc za sobą długie poły płaszcza. Albana zawróciła w stronę chaty. Stara pokiwała na nią skręconym od reumatyzmu brudnym paluchem, a potem gwałtownym ruchem wydobyła widoczny pod mokrą koszulą naszyjnik.

— Skąd to mosz, he? Od kogo dostałaś, od Kagana? — Nieodłączna laska szturchała boleśnie. — No godej!

Dziewczyna spuściła głowę i nawet się nie usunęła przed razami kija. Rozwścieczona Mei szarpnęła za wisior. Metalowe kółka zraniły boleśnie skórę, odsłaniając jednocześnie lewą pierś Albany. Starucha syknęła i wypuściła medalion. Wpatrzyła się w widoczne na piersi znamię. Wiedziała, że jej wychowanka je ma, ale wcześniej było tylko niekształtną, ciemniejszą plamą na delikatnej skórze dziecka. Przez lata zmieniło kształt i barwę, tworząc obraz złotego smoka o długiej szyi i rozłożonych skrzydłach. Wydawało się, że porusza nimi w rytm oddechu.

— Smocze nasienie, tfu! — Splunęła z odrazą za lewe ramię, splatając palce w znak odczyniający urok. — Ty żeś uwolniła jeńców Kagana, ni?

Dziewczyna skinęła głową, zasłaniając jednocześnie drżącymi rękami pierś i chowając naszyjnik pod ubranie.

— Wyprowadziłam ich na trakt — szepnęła. — Chłopok mi to doł.

— Chłopok?

— Tak, Mei, chłopok. Całkiem mały, jeszcze dziecko. Ja musiała... Musiałam mu pomóc, Mei.

Starucha kiwnęła głową, nagle zobojętniała.

— Gąb do wykarmienia u nos dosyć. Dobrze, żeś sie ich pozbyła. I bier sie wreszcie do roboty, leniu. Trza to wszytko do porządku doprowadzić. Ruszaj sie, niezdaro! — pogoniła. — A tego nie pokazuj nikomu.

Albana ruszyła do chaty, zastanawiając się, czy stara miała na myśli naszyjnik czy smocze znamię.


Monety ze skrzynki znalezionej przez Kagana, broń i zbytkowna odzież wystarczyły, by Keranowie mogli uzupełnić zapasy, kupić odzienia, derki i najpotrzebniejsze sprzęty. W domostwie Mei również przybyło parę nowych rzeczy, a Kagan połatał zniszczoną w czasie burzy chatę. Życie stało się trochę łatwiejsze.

Ze zdobytych łupów Keranowie pozostawili sobie tym razem kilka koni. Nie potrafili ocenić ich wartości ani urody, nie umieli się z nimi obchodzić, ale uznali, że przydadzą się do ścigania podróżnych. Przyzwyczajone do ludzi zwierzęta pasły się swobodnie wokół wioski. Mieszkańcy nie poświęcali im wiele uwagi, jedynie Kagan podsuwał czasem pod miękkie chrapy porcję owsa i poklepywał grzbiety.

Konie zauroczyły Albanę. Podziwiała łagodne, ocienione długimi rzęsami oczy, gładką sierść, harmonijne sylwetki. Podglądała z ukrycia, jak pasły się, strzygąc czujnie uszami, a z czasem ośmieliła się na tyle, by podejść i dotknąć aksamitnych pysków. Przemawiała do nich łagodnie i cichutko, a one kładły jej na ramieniu wielkie głowy, łaskocząc grzywami. W jednej z takich chwili naszedł ją Kagan i słuchał zdumiony chrapliwego głosu. Ukryty w krzakach obserwował dziewczynę z ciekawością, która tłumiła nawet żądzę. Wychowanica Mei nie była piękna. Miała wysoką, kanciastą sylwetkę, wąską twarz okoloną szopą włosów, z połyskującymi gdzieniegdzie rudymi pasmami, i jasne zielone oczy, które raziły nienaturalną barwą na tle ogorzałej, spalonej słońcem i wiatrem skóry. Odszedł, nim go zauważyła, ale odtąd jej wizerunek prześladował go w snach.

W ciągu upalnego lata i oszałamiającej kolorami jesieni widywał ją czasami, a kiedy nastała zima, coraz częściej zachodził do domostwa Mei. Zostawiał upolowanego królika, uszczelniał chatę mchem albo strugał strzały. Dziewczyna nie pokazywała się nigdy, ale z poruszeń zasłony czy stłumionego oddechu wiedział, że jest blisko. To podsycało jego żądzę i umacniało w przekonaniu, że powinna należeć do niego, nie do Worama.

Starucha szczerzyła w domyślnym uśmiechu dwa spróchniałe zęby, przyjmowała podarki i nie odmawiała gorzałki. Kagan był pewny jej przychylności. Czuł też narastającą nienawiść Worama i dreszcz strachu przelatywał mu po krzyżu, kiedy dostrzegał jego złe spojrzenie.


Mei za długo zajmowała się leczeniem, by nie zdawać sobie sprawy z tego, że umiera. Wyczerpała ją ciężka zima i głodowy przednówek. Schorowane ciało odmawiało posłuszeństwa, a krążenia nie pobudzała nawet mocna gorzałka Kagana. Dziewczyna poiła ją ziołami, ale obydwie wiedziały, że stara nie dożyje lata.

Teraz, kiedy nadchodził kres jej życia, główną troską Mei była przyszłość Albany. Stara była pewna, że dziewczyna nie powinna wpaść w łapy Worama, dlatego wezwała tego, który potrafił zasłużyć sobie na odrobinę jej wdzięczności.

Kiedy Kagan zjawił się w chacie, znachorka nie wstawała już od wielu dni. Siły opuszczały ją szybko, przestała jeść. W ciemnościach, ledwie rozjaśnionych żarem z paleniska, zdawało się, że na posłaniu leży kupka trzęsących się gałganów. Pochylona nad kociołkiem dziewczyna warzyła wzmacniającą miksturę, której duszący aromat unosił się w powietrzu i wypełniał całe pomieszczenie. Po raz pierwszy nie uciekła na widok Kagana. Odwróciła tylko twarz, ale Keran i tak dostrzegł łzy na policzkach.

— Bardzo z nią źle? — zapytał.

— Nie pożyje już długo — rozległ się starczy, drżący szept. — Podejdźże tu, chłopcze...

Zbliżył się do legowiska, z trudem odnajdując wzrokiem twarz Mei wśród okrywających ją szmat. Przyklęknął.

— Ty tyż, dziewczyno.

Albana zdjęła z ognia kociołek z wywarem, przelała go do kubka i przycupnęła obok Kagana. Ostrożnie napoiła starą, odstawiła naczynie i delikatnie otarła bezkrwiste wargi. Mei przymknęła powieki i oddychała ciężko, zbierając siły, czekając, aż gorący napój ożywi choć trochę schorowane ciało i umysł.

— Ty jeden z całej wsi troszczyłżeś sie o mnie i o nią — wyszeptała wreszcie. — Dlatego ty ją dostaniesz, nie Woram. Bedziesz dla niej dobry, nie tak jak to bydle... Ale uważej, on łatwo nie ustąpi. Musicie uciekać...

Oddech przeszedł w rzężenie, a ciało zaczęło drgać. Z ust popłynęła ślina. Dziewczyna sięgnęła po kubek i ponownie przytknęła go do ust starej.

— ...mus wam uciekać, inaczej was zabije — mamrotała Mei ledwie słyszalnie. — Un nie podaruje swojego, a wioska i tak wymrze, ni ma kobit, ni ma ratunku... obiecej mi...

— Zajme sie nią, Mei — wyjąkał Kagan. — Ale uciekać?

— Głupiś — syknęła słabo stara. — Woram cie zabije, a ją zamęczy na śmierć. Póki ja żyje, nie odważy sie tu przyjść, ale niech tylko zamknę oczy... Mus wam wyjechać jeszcze dzisia w nocy...

Ten wybuch tak ją osłabił, że straciła przytomność. Dziewczyna rozpłakała się głośno, a Kagan zawzięcie drapał się po głowie.

— Może jako wioska nas przygarnie... i troche grosza tyż sie znajdzie.

— Nie zostawie jeji.

— Una nie dożyje do rana, może kipnąć już zara.

— Nie zostawie jeji — powtórzyła uparcie dziewczyna.

— Ty głupia, jeji wszyćko jedno, czy umrze sama, czy nie. A Woram tylko czeko, aż Mei zdechnie. Łazi tu bez przestanku, nawet jak tu szłem, tom go widzioł. Jak mamy uciekać, to tylko dzisia w nocy.

Dziewczyna spuściła oczy. W ręku mięła kawałek koca z posłania starej. Wreszcie bezradnie skinęła głową.

— Gotuj sie do drogi, kobito. Przyjde tu z wieczora — mruknął Kagan. Podniósł się z klęczek i wyszedł.

Resztę dnia Albana spędziła na pakowaniu dobytku. Nie było tego dużo: kociołek, dwie miski, śmierdzący wódką bukłak, zmiana ubrania, derka stara i dziurawa, bo ta lepsza leżała na posłaniu Mei, woreczek z krzesiwem i drobno roztartą korą i cały zestaw ziół. Kiedy związała wszystko w skromny tobołek, w chacie nie pozostało nic. Była już gotowa, a do wieczora pozostawało jeszcze sporo czasu, usiadła więc przy starej i wzięła w dłonie wychudłą, kościstą rękę.

Zapadł zmrok. Mei nie odzyskiwała przytomności, ale ciągle słychać było jej coraz słabszy, świszczący oddech. Albana wyszła przed chatę, wyprostowała zgarbione plecy i rozejrzała się czujnie. Po zaduchu panującym wewnątrz chłodne wieczorne powietrze ostudziło rozpalone policzki, pozwoliło odetchnąć głębiej i pozbyć się z płuc obrzydliwego fetoru. Zdawało jej się, że usłyszała gdzieś niedaleko stłumiony krzyk. Zerknęła na starą, ale ta leżała nieruchomo. Oczekiwanie dłużyło się niezmiernie.

Nie wytrzymom tu, pomyślała wreszcie. Wyjde mu naprzeciw.

Zagłębiła się w las. Szła w stronę wioski, ale widać pobłądziła ze zdenerwowania, bo nieoczekiwanie znalazła się w pobliżu drzewa, w którym Kagan ukrył kiedyś swoje łupy. Usiadła pod nim oparta plecami o pień. Serce waliło jej jak oszalałe. Las wydawał się wyjątkowo mroczny, cichy i groźny. Żeby choć na chwilę uwolnić się od strachu, który ją opanował, zaczęła myśleć o Kaganie i czekającej ich podróży. Przyszło jej do głowy, by sprawdzić, czy zabrał monety ukryte w dziupli, wspięła się więc na drzewo i wetknęła dłoń do ukrytego pod korą otworu. Sakwa ciągle tam była. Próchno sypnęło się jej w oczy, kiedy ją wyjmowała, a po ręce przebiegło kilka spłoszonych kosmatych pająków. Zachybotała się i na oślep chwyciła najbliższą gałąź. Ręce miała śliskie od potu i drżące. Niewygodna sakwa wyśliznęła się i upadła na ziemię. Odzyskawszy równowagę, schodziła powoli, zastanawiając się, czy schować pieniądze na powrót do dziupli, czy poczekać na Kagana. Zeskoczyła wreszcie na trawę i w gęstniejących ciemnościach wypatrzyła leżącą w krzakach torbę. Zrobiła parę kroków i nagle runęła jak długa. Wstała niezgrabnie, otrzepała ubranie, wyplątując z włosów liście. Ze złością kopnęła przeszkodę i zamarła. To była noga, ludzka noga wykręcona w nienaturalny sposób. Przygryzła palce, żeby nie krzyczeć i odgarnęła liście. Na trawie leżał Kagan z wytrzeszczonymi martwymi oczyma, z ustami otwartymi do krzyku, uwalany krwią z poderżniętego gardła. Odwróciła się i gwałtownie zwymiotowała. Gdzieś w pobliżu trzasnęła gałązka. Albana, przerażona niemal do utraty zmysłów, wyszarpnęła z krzaków sakwę i na oślep, potykając się, pobiegła przez las. Chata stała pogrążona w ciemnościach. Wczołgała się przez zarośnięte wejście i dopadła legowiska starej, przywierając do niej całym ciałem.

— Och, Mei — zawodziła. — Un nie żyje, nie żyje! Woram go zabił, poderżnął mu gardło! Mei, Mei, słyszysz?!

Stara nie poruszyła się pod jej ciężarem. Dziewczyna odłożyła zawadzającą jej torbę, gorączkowo odrzuciła koc i płaszcz, którym tamta była przykryta. W ciemności błysnęły wytrzeszczone białka oczu. Wstrzymując oddech, poszukała pulsu na szyi, a potem łagodnie przesuwając dłoń, zamknęła Mei oczy. Natrafiła ręką na ciepłą wilgoć i podniosła ją do oczu, z niedowierzaniem wpatrując się w ciemne plamy.

— Mei? — wyszeptała, jakby trup staruchy mógł rozwiązać tę zagadkę. Usłyszawszy szelest bluszczu przy wejściu, odwróciła się powoli.

Woram stał na środku izby, szczerząc dziurawe zęby. Żar z paleniska odbijał się w jego oczach.

— Skróciłżem jeji męki. To stare truchło żyło za długo. I przyjemności przed śmierciom zaznała — zarechotał i posunął się w jej kierunku.

Dziewczyna poczuła, jak robi jej się bardzo zimno. Konwulsyjnie złapała Mei za rękę, jakby wierzyła, że ta ochroni ją nawet po śmierci.

— Chcieliście mnie okpić, wyjechać, a una was do tego namawiała. Ale ja potrafie zadbać o to, co moje. A tyś moja. Żeby nie ta poczwara, dawno bym cie wziął. Tera zapłaciłżem jeji za opieke. Jeji i Kaganowi.

Kopnął zwłoki, a te stoczyły się bezwładnie z posłania, odsłaniając wyschnięte pośladki.

Albanę nagle opuścił lęk, który czuła od dzieciństwa. Wyparła go wszechogarniająca furia i nienawiść.

Woram wyciągnął rękę i złapał w garść kosmyk jej zmierzwionych włosów.

— Nie rusz mie — powiedziała niemal spokojnie.

Obrzydliwy, gardłowy śmiech wstrząsnął chatą. Albana szarpnęła głową i uwolniła się od dotyku.

— Jezdeś najbardziej plugawym i ohydnym bydlęciem, co chodzi po lesie — wysyczała, nie tłumiąc obrzydzenia.

W ciemności zielone oczy rozbłysły nienaturalnym blaskiem. Keran tylko się oblizał obleśnie i ponownie sięgnął w jej stronę.

— Nie zrobisz krzywdy ani mi, ani nikomu wiency. Zdechniesz w najgorszych mękach przed progiem własnego domu, skóra odejdzie ci od kości, a oczy wypłyną. Twoje gnaty zwierza rozwłóczom po lesie. A tera precz stąd. Już!

Jej głos miał nienaturalny ton i barwę bardziej chrapliwą niż zazwyczaj, oczy jarzyły się niczym kocie ślepia. Zdawało się, że całe ciało Albany spowija niesamowita aura, przy której nawet żar stracił swoją poświatę. Woram wpatrywał się w nią jak zaklęty. Kiedy umilkła, potrząsnął głową i rozejrzał się po chacie, jakby zastanawiając się, co tu robi. Bezmyślnie obciągnął koszulę, odwrócił się i wyszedł.

Zobojętniała po wybuchu dziewczyna nie sprawdziła nawet, czy Keran wrócił do wioski, nie zamierzała też grzebać Kagana. Ich los się dopełnił, tak jak los Mei. Jeszcze raz spojrzała na wychudzone ciało opiekunki. Ułożyła ją na posłaniu i owinęła płaszczem. Podsyciła ogień, wzięła płonące polano, przytknęła do kosztownej, brudnej materii i chwilę patrzyła, jak płomienie trawią okrycie. Potem wyszła, zabierając ze sobą przygotowany tobołek i sakwę Kagana. Jedyny ocalały po surowej zimie koń przybiegł zwabiony znajomym głosem i odrobiną cukru. Załadowała mu na grzbiet toboły i ruszyła w stronę traktu. Świtało już, kiedy wreszcie tam dotarła. Dopiero wtedy obejrzała się w stronę, skąd przyszła. Pomiędzy drzewami widać było migotliwe płomienie — stos pogrzebowy Mei.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...