W miasteczku zawitała śmierć. Ślady po jej przejściu leżały na placach, uliczkach i zaułkach. Trupy mężczyzn, kobiet i dzieci spoczywały w upiornych pozach, tam gdzie dosięgła ich ręka morderców.
Ci mieli szczęście. Szybka śmierć była wybawieniem.
Zwalniam kroku przed kobietą ukrzyżowaną na drzwiach. Przez jej brzuch, od mostka po łono, zieje szkarłatne rozprucie. Trzy kroki od przygwożdżonych stóp leży płód. Miał nie więcej niż siedem, osiem miesięcy.
Zatrzymuję się na krawędzi szkarłatnej plamy. Ponownie wbijam wzrok w kobietę, po czym patrzę na dom. Piętrowy, solidnej ciesielskiej roboty mógł należeć do kupca lub zamożnego rzemieślnika.
Poprawiam pas uprzęży podtrzymującej miecz spoczywający na plecach. Prosta, pozbawiona zdobień rękojeść wysuwa się ponad bark.
Stawiając długie kroki ruszam w kierunku rynku. Docieram do wylotu uliczki, przystaje. Na placu przed ratuszem panuje martwa cisza. Miasteczko nim wkroczyli tam żołdacy musiało liczyć tysiąc mieszkańców. Większość z nich znajduje się obecnie na rynku.
Sterty ciał leżą rozrzucone po placu. Wszędzie roi się o tłustych much. Kieruję się do wielkiej studni znajdującej w centrum ryneczku. Zaschnięta krew skrzypi rozdzierająco pod podeszwami okutych butów. Na daszku rozpiętym nad ujęciem wody siedzą gawrony. Krzyczą z oburzeniem i wzbijają się w powietrze, ociężale z trzepotem skrzydeł, by opaść ma ziemię po kilku krokach.
Zaglądam do studni. Wewnątrz unoszą się napęczniałe ciała dzieci. Maszeruje od wielu wiorst, potrzebuje wody. Zastanawiam się.
Z zamyślenia wyrwa mnie skrzek i bicie skrzydeł spłoszonych padlinożerców. Unoszę głowę. W moim kierunku, od strony spalonego ratusza zmierza czerech mężczyzn. Maruderzy. Zacięte, prostacie gęby.
Na przedzie idzie wysoki najemnik, ma na sobie półpancerz i skórzane spodnie, przy boku kołysze mu się miecz. W łapie dzierży pistolet. Za nim podąża chudzielec w kirysie, z berdyszem w dłoniach i dwóch barczystych drabów, jeden uzbrojony we włócznie i szable, drugi z rusznicą. Strzelec trzyma broń wysoko, nie zdejmuje palucha ze spustu.
Jeden rzut oka wystarcza mi by stwierdzić, że nie jest to żaden tam samopał lecz, dobry bawarski wyrób o nowoczesnym zamku kołowym.
Grupka mężczyzn zatrzymuje się dziesięć kroków od studni. Czujne oczka dowódcy z pistoletem lustrują mnie, dłużej zatrzymując się na rękojeści miecza.
- Ktoś ty – pyta szwargocząc.
Szwaby. Wykrzywiam usta. Szkoda tracić słów.
Płynnym ruchem wyciągam spod płaszcza obrzyna i naciskam cyngle. Ten z pistoletem dostaje w pierś nim zdołał wystrzelić, zwala się na ziemię, dygocze. Kolejny pocisk trafia strzelca z rusznicą, niemal urywa mu nogę. Zostało dwóch, są za blisko nie zdołam nabić broni. Wypuszczam obrzyna na ziemię, sięgam po miecz. Ostrze zatacza łuk i napotyka okute drzewce berdysza. Chudzielec odwija się, ostrze siekiery przecina powietrze muska mój bark i opada do ziemi.
Wbijam miecz w jego obojczyk szorując ostrzem o krawędź kirysu. Pęka kość, tryska krew. Rozglądam się za ostatnim z szubrawców. Okazuje się prawdziwym bystrzakiem. Porzuca włócznię, odwraca się i rzuca do ucieczki.
Nie chce mi się ganiać za gnojem, za stary na to jestem. Wkładam miecz do pochwy na plecach i podchodzę do pełznącego w pyle strzelca. Omijam go, podnoszę rusznice. Zamek broni jest nieuszkodzony, przykładam kolbę do ramienia. Muskam palcem spust, wstrzymuję oddech, celuję za uciekającym człowiekiem. Pędzi, jakby gonił go sam diabeł, jakby chciał udowodnić, że jest szybszy od kuli. Nie jest. Trafiam go pod lewą łopatką.
Odrzucam rusznicę. Przez chwilę obserwuję pełznącego obok mnie Szwaba, wykrwawia się z rany w udzie. Nawet jeśli bym mu darował, i tak nie przeżyje. Mimo to pełznie, napina mięśnie ramion, dyszy łapiąc bolesny oddech. Wola życia przynależy każdemu. Nawet największym kanaliom. Zwłaszcza im. Podeszwą buta przygważdżam go do podłoża i wbijam mu miecz w serce. Dygocze i zdycha.
Patrzę na kościółek po drugiej stronie rynku. Puste okna, wyłamane podwoje, wywrócona figura Najświętszej Pani. Zdziczenie.
To tam biegł najemnik, nim chuja odstrzeliłem. Ruszam w ślad za nim, upewniam się że jest martwy. Idę dalej w stronę kościołka. Wkraczam do środka. W zdewastowanej nawie stoją cztery wierzchowce. Zdążyły już nasrać.
Witają mnie parsknięcia. Podoba mi się gniada klacz, dobrze patrzy jej z oczu.
Uśmiecham się po raz pierwszy od wielu dni.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz