Członkowie bractwa Świętego Norisa w przeciwieństwie do innych wschodnich zgromadzeń nie skupiali się na życiu monastycznym, modlitwie czy przepisywaniu ksiąg, by zachować resztki wiedzy, jaka pozostała ludzkości po Zagładzie. Powołaniem tych mnichów była obrona ludzi przed potworami i chronienie czystości wiary.
Do zakonu przyjmowano tylko chłopców do lat ośmiu, dzięki czemu mnisi mieli dość czasu by ukształtować ich ciała i umysły i stworzyć z młodych akolitów, wojowników doskonałych. Wiele lat temu widziałem, jak mistrz Norisjan, zatrzymał złączonymi dłońmi cios mieczem i odebrał ostrze przeciwnikowi nie dobywając broni. Odbyło się to na pokazie urządzonym w pałacu konsula i wątpiłem czy taka sztuczka sprawdziłaby się w realnej walce, ale i tak efekt zrobił na mnie nieliche wrażenie.
Przez właśnie takie demonstracje Norisjanie podtrzymywali w ludziach przeświadczenie, że posiedli nadludzkie umiejętności takie jak chodzenie po ścianach, skoki na kilkanaście sążni czy umiejętność chwytania strzał czy bełtów w locie. W zasadzie mnisi-wojownicy mieli tylko jedną, acz istotną wadę: ich reguła zabraniała bezwzględnie korzystać z broni palnej. Po zagładzie ludzie wrogo odnosili się do wszelkiej techniki, a już tej związanej z zabijaniem w szczególności. Słyszałem, że podobny zakaz obowiązywał również w Torunium, jeszcze gdy byłem dzieckiem, lecz Ojcowie Protektorzy, którzy słusznie uchodzili za realistów, jako pierwsi dostrzegli wartość ekumeniczną niesioną przez ten na nowo odkryty wynalazek.
Pod bramą monastyru dołączyłem do strażników karawan i żołnierzy przybyłych pomodlić się do swego patrona. Szybko jednak porzuciłem pątników zmierzających do sanktuarium i, znanym mi przejściem między murami, dostałem się na wewnętrzny dziedziniec.
Na placu zastałem kilkudziesięciu młodzieńców ćwiczących ciosy i kopnięcia w szeregach, między którymi przechadzali się dostojnym krokiem mnisi-preceptorzy.
Inna grupa, pod okiem odzianego w biały strój mistrza, rozłupywała cegły ustawione w rzędy: czołem, łokciami czy kantem dłoni. Na kimś kto nie przeszedł szkolenia mogło robić to wrażenie, lecz tak naprawdę to nie takie trudne: jeśli przez lata uderzasz metodycznie jakąś częścią ciała w twarde przedmioty to skóra, mięśnie i kości tak uodparniają się, że nie zrobisz sobie większej krzywdy.
Człowiek, dla którego tu przyszedłem nie wyróżniał się z tłumu mnichów szatą, posturą czy też obliczem. W Arkinie Weisie wszystko było przeciętne prócz ducha i czystości charakteru, które mnie, zatwardziałemu grzesznikowi, zdawały się być nie do pojęcia.
Gdy tylko wkroczyłem na dziedziniec, Arkin zostawił grupkę tłukących się akolitów, by mnie powitać, nim uczyni to któryś z bardziej krewkich uczniów.
– Niech święty Noris, będzie z tobą – wypowiedział głośno stosowną formułkę.
– I z tobą mistrzu – odparłem, po czym śmiejąc się, wpadliśmy sobie w ramiona.
– Cieszę się, że wróciłeś – powiedział ze szczerą ulgą – O tej Theodorze słyszy się różne rzeczy.
– Nie jest to wzór cnót niewieścich – przyznałem – Próbowała mnie zabić.
Weis popatrzył na mnie z namysłem, a potem ściszył głos i zapytał z błyskiem w oku.
– Musiałeś nieźle zaleźć jej za skórę.
– Nic nadzwyczajnego – odparłem z właściwą mi skromnością.
– Musisz mi wszystko opowiedzieć. Pójdziemy do mojej celi, tam nikt nie będzie nam przeszkadzał.
Zrobiliśmy tak, jak zaproponował. Cela była przestronna, z oknem, wychodzącym na mały ogród. Skromne umeblowanie składało się w pryczy, stołu, trzech krzeseł, komody i dwóch skrzyń.
Dwie najważniejsze rzeczy w pomieszczeniu, kapliczka i stojak na miecze stały pod ścianą naprzeciw wejścia. W kapliczce umieszczono obraz przedstawiający wysokiego, białego mężczyznę z mocną muskulaturą, w luźnych spodniach i z nagim, bujnie obrośniętym torsem. Wizerunek był pełen dynamizmu, czuło się, że święty Noris zaraz kopnie kogoś z półobrotu w szczękę. Podobno obraz ten był wierną kopią z oryginału zachowanego po Zagładzie, przez uczniów świętego.
Plotka mówiła też, że w tabernakulum świątyni, mnisi przechowują metalowe krążki, z ruchomymi obrazami z życia świętego Norisa, niestety w obecnych czasach nikt już nie potrafił ich odczytać.
Miecze, dłuższy i krótszy, skryte w drewnianych, obciągniętych skórą pochwach, leżały poziomo na stojaku z bejcowanego na czarno orzecha. Obie klingi były wąskie i proste, idealne tak do cięcia jak i kłucia. Wiedziałem, że gdyby wyjąc te ostrza z pochew, zalśniłyby stalą, tak wytrzymałą i giętką, a przy tym ostrą, że mogła przeciąć metalowy pręt nie ponosząc przy tym uszczerbku.
Te znakomite klingi Norisjanie wyrabiali sami w swych warsztatach, ich produkcja i sposób łączenia setek warstw stali pozostawał największą tajemnicą mnichów-wojowników.
Miecze to dusza Norisjanina, a to jak walczy odsłania kim jest – tak brzmi starożytna formuła tego zgromadzenia. W przypadku Weisa nadzwyczaj trafna.
Żeby lepiej się nam rozmawiało Arkin wyciągnął ze schowka dzban wina i rozlał trunek do pucharków.
– Doskonałe gruzińskie – zachwalił.
Rzeczywiście wino było doskonałe i rzadkie odkąd Szachinszach po deportowaniu Gruzinów na wschodnie pustkowia swego imperium, kazał nowym muzułmańskim osadnikom wyciąć wszystkie tamtejsze winnice.
Krew burzy się we mnie na taki fanatyzm. Tyrania abstynentów jest najgorszą z tyranii, bez względu na to czy kieruje nimi religia, czy troska o zdrowie bliźnich.
Opróżniliśmy trzy takie pucharki, nim zrelacjonowałem przygodę w Mangup.
– …wkrótce zaokrętuję się na jakiś statek – zakończyłem opowieść.
– Nie będzie łatwo, w porcie teraz małych ruch – stwierdził z troską w głosie Arkin.
– Zauważyłem, co się stało?
– Kłopoty Vincent. Szachin wprowadził embargo na naftę. A gdy przestaje płynąc nafta, zamiast niej zaczyna lać się krew.
– Czemu to zrobił?
– Różnie mówią. Według mnie Szachin szykuje się do wojny z Dońcami i chce wymusić na Czarnych Miastach sojusz albo i choćby neutralność. Ale to nic pewnego. Od dwóch tygodni żaden statek nie wypłynął z Kolchidy.
Wiedziałem że ma na myśli port na południowo – wschodnim wybrzeżu Morza Burz, opanowany przez wojska Szachina, po tym jak rozprawiły się one z Gruzinami.
– Czym jest życie bez odrobiny nafty? – zadał mi pytanie Weis i zaraz sam sobie odpowiedział. – Ciemnością, Vincent, mrokiem barbarzyństwa, który pochłonie ledwie co podniesioną z upadku cywilizacje. I nie chodzi tylko o to, że w każdym domu, nawet najskromniejszym jest lampa, w bogatszym kilka, a u krezusów bywa i kilkaset, to tylko wygoda, która przychodzi wraz z postępem, ale pomyśl: ile wyrobów produkuje się dzięki temu czarnemu złotu.
– Co postanowili konsul i senat?
– Nie wiem, ale boję się, że ulegną żądaniom tego fanatyka. A wówczas niech Zbawiciel ma nas w swej opiece, bo po Dońcach przyjdzie kolej na nas. Konsul to mądry człowiek, wie że to byłby koniec niezależności Syrdaku. Nie boję się o Nikołaja Gurnsa, to człowiek twardy, wybierze wojnę, ale o innych członków rady. Wielu z nich utopiło całe majątki w handlu naftą, a nic tak nie skłania do zdrady jak pieniądze.
– Wciąż możecie kupować naftę na Podgórzu, trasa rzeką Czarną nie jest może tak łatwa i zyskowna jak ta z Kolchidy ale pozwoli Czarnym Miastom przetrwać najcięższe.
– W tym sęk, Vincent, że już nie możemy. W głębi lądu coś się wydarzyło, konsul i senat nie wiedzą, co. Z faktorii w górze rzeki od wielu miesięcy nie docierają wieści. Rada armatorów z Mitricy, wysłała ekspedycję, by sprawdzić co tam się stało, ale ta przepadła bez śladu.
– Nikt nie wrócił?– zapytałem.
– Nikt.
Wychyliłem kielich do dna i odstawiłem na stół. Historia z zaginioną wyprawą sama w sobie była interesująca lecz mnie zastanowiło co innego.
– Sporo wiesz na ten temat – stwierdziłem.
– To dlatego że mam wziąć udział w kolejnej ekspedycji, tym razem wysłanej przez Syrdak. Wypływamy za kilka dni, jak tylko zaczną się deszcze.
– W ilu ludzi? – zapytałem od niechcenia.
– Prawie dwie setki.
Zagwizdałem z podziwem, to była niemal mała armia. Robiło się ciekawie. Dorzecze rzeki Czarnej należy do najmniej zbadanych miejsc Międzymorza. Zamieszkują je dzikie plemiona i bestie rodem z koszmarów. Na przestrzeni setek wiorst nie ma tam żadnej cywilizacji, wyjąwszy faktorie handlowe kontrolujące spław nafty, drewna i niewolników z górnego biegu rzeki.
Nie pytałem Arkina czemu mnich ma uczestniczyć w ekspedycji. Akurat to było oczywiste. W każdej wyprawie udającej się w dzikie ostępy znajdowali się ludzie znający się na zabijaniu potworów. Norisjanie zaś byli w tym fachu jednymi z lepszych, niemal tak dobrzy jak Zaprzysiężeni, gwardziści z Torunium.
– I chcecie dotrzeć do Podgórza – upewniłem się.
– Taki mamy zamiar. Konsul i senat chcą, aby barki z naftą spłynęły do Mitricy jeszcze przed końcem pory deszczowej.
Zastanowiłem się nad jego słowami. Od Podgórza było już tylko kilkaset wiorst Wrzącą do samego Torunium. Po kilku latach tułaczki stęskniłem się za rodzinnymi stronami, no i miałem tam nieco rachunków do wyrównania. Oczywiście powrót na ziemie rządzone przez Ojców Protektorów był decyzją ryzykowną zważywszy, że w każdym klasztorze i Opactwie wisiał mój portret z napisem poszukiwany żywy lub martwy, a pod spodem widniała bajeczna nagroda w złocie.
To miło, kiedy doceniają człowieka w ojczyźnie.
– Pewnie przydałby się wam doświadczony, tropiciel i łowca? – zapytałem.
Weis zmierzył mnie badawczym spojrzeniem.
– To nie będzie wycieczka, Vincent. Nie wiadomo, co spotkamy na miejscu.
– Mimo to podtrzymuję propozycję.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz