Serce się raduje, gdy rodzimi autorzy szukają inspiracji w mitologii słowiańskiej. Podwójne to szczęście, gdy spędzają kilka lat, zgłębiając temat, by odpowiednio się przygotować do napisania powieści. A gdy w wyniku tych skrupulatnych prac powstaje dzieło takie jak "Szeptucha" Katarzyny Bereniki Miszczuk, to... krew się w człowieku gotuje i nijak nie chce przestać.
XXI wiek, Polska. Gosława ma dwadzieścia cztery lata, właśnie ukończyła medycynę i musi podjąć roczne praktyki u szeptuchy, na co nie ma najmniejszej ochoty. Cóż jednak poradzić? Wszystko przez to, że przeszło tysiąc lat temu Mieszko nie przyjął chrztu i w naszym pięknym kraju do dziś panują pogańskie wierzenia i tradycje. W tej alternatywnej Polsce zupełnie normalnym jest, że przed otrzymaniem uprawnień lekarza trzeba przez bite dwanaście miesięcy warzyć rozmaite eliksiry i nalewki, biegać po lesie w poszukiwaniu leczniczych roślin i uczestniczyć w suto zakrapianych obchodach świąt. Chcąc, nie chcąc, Gosia opuszcza Warszawę i melduje się w podkieleckiej wsi, gdzie nauk udzieli jej ni mniej, ni więcej, tylko Baba Jaga. Na miejscu zaczynają się dziać dziwne rzeczy i wkrótce okazuje się, że główna bohaterka jest Tą Jedyną, Od Której Zależą Losy Świata (a w każdym razie kilku bogów), I Której Grozi Śmiertelne Niebezpieczeństwo. Jakby tego było mało, w całą historię wplątany jest pewien zniewalający młodzieniec. Pachnie mi tu romansem tysiąclecia...