Fragment książki

6 minut czytania

PROLOG

W Nowym Orleanie mają Mardi Gras, w Rio Carnival, gdzie indziej zaś setki festiwali, fiest czy Dni Założyciela. Irlandczycy obchodzą Dzień Świętego Patryka, Włosi Dzień Kolumba, a cały kraj czwartego lipca. Historia jest pełna parad przebierańców, bali maskowych, orgii, religijnych ceremonii oraz ekstrawaganckich patriotycznych uroczystości.

Dzień Dzikiej Karty jest po trosze tym wszystkim, a także czymś więcej.

15 września roku 1946, zimnym popołudniem, Śmig zginął na niebie nad Manhattanem i takizjański ksenowirus, zwany potocznie dziką kartą, wydostał się na świat.

Nie jest jasne, kiedy zaczęto obchodzić to święto, ale w późnych latach sześćdziesiątych ci, którzy poczuli dotknięcie dzikiej karty i przeżyli, dżokerzy i asowie z Nowego Jorku uznali ten dzień za swój.

15 września stał się Dniem Dzikiej Karty. Dniem świętowania i rozpaczy, żałoby i radości, wspominania zmarłych i cieszenia się z żywymi. Dniem fajerwerków, ulicznych festynów i parad, bali maskowych, politycznych wieców oraz bankietów ku czci zmarłych, dniem picia, uprawiania miłości i bójek w zaułkach. Z każdym mijającym rokiem obchody stawały się większe i bardziej szalone. Ruch w tawernach, restauracjach i szpitalach był wyjątkowy, a media w końcu zaczęły to zauważać. Wreszcie, rzecz jasna, zjawili się turyści. Raz na rok, bez pozwoleń i regulaminów, Dzień Dzikiej Karty ogarniał Dżokerowo i cały Nowy Jork, a ulicami władał karnawał chaosu.

15 września 1986 roku był czterdziestą rocznicą.

Rozdział 1

6:00

Było tak ciemno i tak cicho, jak to tylko możliwe na Piątej Alei.

Jennifer Maloy zerknęła na światła uliczne i nieustanny ruch. Wydęła wargi w wyrazie irytacji. Nie podobało jej się całe to światło i aktywność, ale nie mogła wiele na to poradzić. To w końcu była Piąta Aleja i Siedemdziesiąta Trzecia Ulica w mieście, które nigdy nie zasypia. Ruch był równie wielki w ciągu kilku poprzednich poranków, gdy sprawdzała tę okolicę, i nie miała powodów sądzić, że sytuacja się poprawi.

Wepchnęła ręce głęboko w kieszenie trencza, minęła czteropiętrową kamienicę i wśliznęła się do zaułka za nią. Panowały tam ciemność i cisza. Gdy tylko znalazła się na odcinku osłoniętym przez pojemnik na śmieci, uśmiechnęła się.

Pomyślała, że nawet po tak wielu razach to nadal pozostaje ekscytujące. Jej puls przyśpieszył, oddychała szybciej z niecierp liwości. Postawiła kaptur niczym maskę zasłaniającą jej twarz o delikatnych rysach. Gęstą masę blond włosów związała w węzeł z tyłu głowy. Zdjęła trencz, złożyła go równo i położyła obok pojemnika. Pod spodem miała tylko skąpe, czarne bikini ze stringami oraz buty do biegania. Jej ciało było smukłe i ładnie umięśnione, piersi małe, biodra szczupłe, a nogi długie. Pochyliła się, rozwiązała sznurowadła i postawiła trampki obok płaszcza.

Niemal czule przesunęła dłonią po tylnej ścianie kamienicy, po czym uśmiechnęła się i przeszła przez ścianę.

To był dźwięk piły mechanicznej przecinającej twarde, wilgotne drewno. Od zgrzytu stalowych zębów Jacka rozbolały jego własne, podczas gdy aż za dobrze mu znany chłopak próbował ukryć się głębiej w gąszczu cyprysów.

- On gdzieś tu jest!

To był jego wujek Jacques. Ludzie z gminy Atelier nazywali go Jakiem Wężem. Za jego plecami. Chłopak przygryzł wargę, by nie krzyknąć. Ugryzł się mocniej, aż poczuł smak krwi. Próbował powstrzymać zmianę. Czasami to skutkowało. Czasami...

Stalowa piła ponownie wgryzła się w mokry cyprys. Chłopak pochylił się niżej. Brązowa, słonawa woda zalała mu usta i wypełniła nos. Zaczął się dławić, gdy wody Bayou zalały mu twarz.

- Mówiłem ci! Ten cholerny półligator tu jest! Dorwijmy go.

Poparły go inne głosy.

Piła mechaniczna odezwała się raz jeszcze.

Jack Robicheaux poruszył się gwałtownie w ciemności. Jedna ręka ugrzęzła mu w przepoconej narzucie, drugą sięgnął po telefon. Uderzył witrażową lampą o ścianę, z przekleństwem na ustach zdołał ją jakoś złapać za zdobną podstawę pełną płatków i łodyg kwiatów, z powrotem postawił ją na nocnym stoliku i poczuł chłodną gładkość telefonu. Podniósł słuchawkę, gdy zabrzmiał czwarty dzwonek.

Znowu zaczął przeklinać. Kto, do licha, znał ten numer? Trampula, ale ona spała w innym pokoju, tu, w jego domu. Poznał odpowiedź, nim zdążył unieść mikrofon do ust.

- Jack! – zabrzmiał głos na drugim końcu linii. Szum w słuchawce zagłuszył go na krótką chwilę. Kobieta dzwoniła z daleka. – Jack, mówi Elouette. Dzwonię z Luizjany.

Uśmiechnął się.

- Tak też sobie pomyślałem.

Spróbował zapalić światło, ale nic się nie wydarzyło. Na pewno włókno żarówki pękło, kiedy lampa się przewróciła.

- Nigdy jeszcze nie dzwoniłam tak daleko – ciągnęła Elouette. – Zawsze robił to Robert.

Robert był jej mężem.

- Która godzina? – zapytał Jack, szukając zegarka ręką na blacie.

- Około piątej rano – odparła jego siostra.

- Co się stało? Czy to mama?

Wreszcie się obudził, uwolnił od strzępków snu.

- Nie, Jack. Z mamą wszystko w porządku. Z nią nigdy się nic nie dzieje. Przeżyje nas oboje.

- W takim razie o co chodzi?

Usłyszał swój ostry ton i spróbował go złagodzić. Kłopot w tym, że Elouette mówiła strasznie powoli, jej myśli pracowały na zwolnionych obrotach.

Cisza, przerywana krótkimi impulsami szumów, ciągnęła się przez długi czas.

- Chodzi o moją córkę – odezwała się wreszcie.

- O Cordelię? Co z nią? Co się stało?

Znowu nastała chwila ciszy.

- Uciekła.

Jack poczuł dziwną reakcję. W końcu on również uciekł, przed wielu laty. I był wtedy znacznie młodszy od Cordelii. Ile miała teraz lat? Piętnaście? Szesnaście?

- Opowiedz mi, co się stało – poprosił uspokajającym tonem.

Elouette spełniła tę prośbę. Cordelia zrobiła to (według niej) niemal bez ostrzeżenia. Wczoraj rano nie zeszła na śniadanie. Zniknęły również kosmetyki, ubrania, pieniądze oraz torba podróżna. Ojciec Cordelii wypytał jej koleżanki. Nie było ich zbyt wiele. Zawiadomił gminnego szeryfa. Patrolom polecono jej szukać. Nikt jej nie widział. Przedstawiciele prawa sugerowali, że wyszła na szosę i złapała okazję.

- Taka ładna dziewczyna. – Szeryf potrząsnął ze smutkiem głową. – No cóż, to powód do niepokoju. Zrobił, co mógł, ale trwało to dosyć długo. W końcu to ojcu Cordelii udało się odnaleźć ślad. Dziewczynę o tej samej twarzy (- Od miesiąca nie widziałem takiej buzi – oznajmił sprzedawca biletów) i długich błyszczących włosach (- Czarnych jak noc nad Bayou – opowiadał tragarz) widziano, gdy wsiadała do autobusu w Baton Rouge.

- To był Greyhound – dodała Elouette. – Kupiła bilet w jedną stronę do Nowego Jorku. Kiedy się o tym dowiedzieliśmy, policja powiedziała, że próba zatrzymania go w New Jersey nie miałaby większego sensu. Jej głos drżał lekko, jakby chciała się rozpłakać.

- Wszystko będzie w porządku – zapewnił Jack. – Kiedy ma tu dotrzeć?

- Około siódmej – odpowiedziała jego siostra. – Twojego czasu.

- Merde.

Usiadł na łóżku po ciemku.

- Dasz radę tam dojechać, Jack? Znajdziesz ją.

- Jasne – zapewnił. – Ale muszę już ruszać do Port Authority, bo inaczej nie zdążę.

- Dzięki Bogu – ucieszyła się Elouette. – Zadzwonisz do mnie, jak już ją znajdziesz?

- Oczywiście. Potem się zastanowimy, co robić dalej. Muszę już lecieć, dobra?

- W porządku. Będę czekała. Może Robert też wróci. – Jej głos przepajało zaufanie. – Dziękuję, Jack. Odłożył słuchawkę i powlókł się w stronę wyjścia. Znalazł przycisk na ścianie i pozbawiony okien pokój wypełniło światło. Zrzucone wczoraj po pracy ubranie walało się na ławie przy wejściu. Jack wciągnął znoszone dżinsy i zieloną bawełnianą koszulkę. Uśmiechnął się na widok śmierdzących skarpetek, nie miał jednak innych. Dzisiaj miał wolny dzień i zamierzał wybrać się do samoobsługowej pralni. Pośpiesznie zasznurował buty o stalowych noskach, przeciągając sznurówki przez każdą parę otworów.

Kiedy otworzył drzwi prowadzące do dalszych części domu, w korytarzu czekali już Trampula, dwa wielkie koty, całe stadko kociąt oraz szop o oczach otoczonych czarnymi plamami. Wszyscy gapili się na niego w milczeniu. W słabym blasku lampy napływającym z salonu za nimi Jack dostrzegał blask ciemnobrązowych włosów kobiety oraz jeszcze ciemniejszych oczu, jej wysoko ustawione kości policzkowe, a także jasną cerę.

- Jezus Maria! – zawołał, cofając się o krok. – Nie strasz mnie tak! Wziął głęboki oddech i poczuł, że twarda, szorstka skóra na grzbietach jego dłoni znowu zrobiła się miękka.

- Nie chciałam cię straszyć – zapewniła Trampula. Czarny kot otarł się o nogę mężczyzny i musnął grzbietem jego rzepkę, mrucząc jak zadowolony młynek do kawy. – Usłyszałam telefon. Wszystko w porządku?

- Opowiem ci po drodze do drzwi.

Streścił jej sytuację, zatrzymując się w kuchni, by wlać resztki wczorajszej kawy do piankowego kubka, który będzie mógł zabrać ze sobą.

Trampula dotknęła jego nadgarstka.

- Chcesz, żebyśmy poszli z tobą? W taki dzień jak dziś kilka dodatkowych par oczu może ci się przydać na dworcu autobusowym.

Jack potrząsnął głową.

- Nie powinno być żadnych problemów. Ona ma szesnaście lat i jeszcze nigdy nie była w dużym mieście. Jej mama mówi, że tylko oglądała mnóstwo telewizji. Spotkam ją tuż przy wyjściu z autobusu.

- Wie o tym? – zapytała Trampula.

Jack zatrzymał się, by pośpiesznie podrapać czarnego kocura za uszami. Szylkretka miauknęła i ustawiła się w kolejce.

- Nie. Pewnie miała zamiar do mnie zadzwonić, gdy już dotrze na miejsce. W ten sposób oszczędzimy na czasie.

- Oferta nadal jest otwarta.

- Przywiozę ją na śniadanie, nim zdążysz się zorientować. – Jack przerwał. – A może nie. Na pewno będzie chciała porozmawiać, więc zabiorę ją do Automatu. W gminie Atelier na pewno czegoś takiego nie mają. – Wyprostował się i koty miauknęły z rozczarowaniem – Poza tym masz spotkanie z Rosemary, tak?

Trampula skinęła z powątpiewaniem głową.

- O dziewiątej.

- Nie przejmuj się. Może wszyscy zjemy razem obiad. Zależy od tego, w jak wielkie zoo zmieni się dolna część Manhattanu. Może kupimy coś na wynos w koreańskim barze i zrobimy sobie piknik na promie na Staten Island.

Pochylił się ku kobiecie i pocałował ją krótko w czoło. Nim zdążyła unieść ręce i złapać go za ramiona, by odwzajemnić pocałunek, był już za drzwiami. I za granicami jej postrzegania.

- Niech to szlag – warknęła. Koty spojrzały na nią, zdziwione, lecz pełne współczucia. Szop uścisnął jej kostkę.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...